Jestem ciekawa ile z nas miało takie przeczucie po rozstaniu się z kimś, że w żaden sposób nie da się wymazać tych wspomnień? Mimo, że to minęło, to nie daje spokoju. Miałam zapomnieć, a nie umiem. Z innymi nie było problemu, a ta jedna osoba ciągle siedzi we mnie i nie chce wyjść. Z jednej strony chęć zerwania kontaktu do końca, a z drugiej chęć wiadomości od tej osoby, że przynajmniej żyje. Nie mam pojęcia co zrobić, bo taki magnez ciągnie mnie, a wiem, że będąc z tą osobą nie widzę przyszłości, bo się jej boje, bo już nie wierzę, ile można wierzyć, kiedy ktoś cały czas zaprzepaszcza swoje szanse i wyrzuca moje zaufanie za okno. Tak bardzo przyzwyczaiłam się do tego bólu, że mam wrażenie, że znowu mogłabym go znosić byleby móc tą osobę przytulić. Moje gardło znowu jest zaciśnięte i staram się stłumić łzy, uczucia i zamienić się z powrotem w ten głaz, którym jestem przez większość czasu. Udając silną, udając, że go nie potrzebuję. Na ostatnim spotkaniu, które skończyłam po 5 minutach byłam z siebie dumna. Uśmiech promienny, doskonały obrazek tego, że jestem szczęśliwa, że radzę sobie bez niego lepiej niż z nim. Później wiadomość od niego, że widział w moich oczach strach. Dlaczego on mnie tak odczytuje jak ja niego. Dałabym wszystko, żeby stwierdził, że go nie kocham, że nie myślę o nim. Robię wszystko, a on i tak wie, że jest inaczej. To wszystko mnie przerasta, gubię się we wszystkim, gubię się w sobie samej. Nie wiem kiedy stanę na nogi i będę miała znowu siłę udawać przed sobą samą, że jestem szczęśliwa...