Dziś byłam ostatni dzień w starej pracy. Wszystko potoczyło
się tak szybko. Co ja robię?!?! Przecież dobrze mi tam było i nawet
bezpiecznie. Porządek, kasa na koncie zawsze przed pierwszym, ludzie fajni. Co
ja robię?!?! Nie potrafię uwierzyć, że to już… Koniec... Odwlekałam ten moment
jak mogłam. A potem wszystko podziało się tak szybko i pożegnałam się z firmą
miesiąc wcześniej niż planowałam. Mam wrażenie, że jadę jakąś zwariowaną
karuzelą. Niech to ktoś zatrzyma! Ja wysiadam!!!
Tęsknota za tym co znane i bezpieczne. Nadzieja na nowe-lepsze. Złość, że zarząd
starej firmy nie przychylił się do mojej prośby, i w efekcie przez pierwszy tydzień
grudnia będę bezrobotna. Wstyd, że pozwoliłam na koniec tak się potraktować. I
ogromne pokłady lęku. Przed nowymi zadaniami. Że się nie sprawdzę. Że źle
dogadałam się z nowym pracodawcą. Że coś przeoczyłam. Że coś będzie nie teges. Lęk
przed gderaniem ojca, który wszystko widzi na czarno a poza tym „on przecież w
jednej firmie przez całe życie, a jego córka znowu zmienia, głupia…”
Czuję wyraźnie rosnące napięcie. Bardzo niefajne uczucie. Taki ucisk w splocie
słonecznym. Jakby ktoś tam mi zaciśniętą pięść wbijał i dławił. Tak, dławienie
też czuję. No i to przemożne uczucie „sięgnij po coś smacznego, będzie ci
lepiej, napięcie zmaleje”.
Do tego jeszcze zrobiłam sobie w pracy z koleżankami „ostatnią wieczerzę”, przyrządziłyśmy
naszą tradycyjną sałatkę „na winie” (wrzucałyśmy co się nawinie), ja na
zakończenie pracy kupiłam ciastka i szampana. Ciacho spoko, zjadłam tylko
jedno, przydziałowo. Ale z tą sałatką to się zapomniałam i wmłóciłam naprawdę
sporo. Coś tam jeszcze dojadłam w domu na obiad. W efekcie nie mam pojęcia ile
tak naprawdę zjadłam (mogę tylko szacunkowo określić) i… czuję z tego powodu niepokój.
Myślałam, że jem prawie normalnie przez te ostatnie sześć tygodni, ale
najwyraźniej nadal mam obsesję obliczania ile zjadłam. Kiedy ja po prostu
zacznę jeść i cześć, bez filozofowania nad ilością tego, co zjadłam? To
przecież chore, żeby się denerwować, że się nie wie, ile się zjadło kalorii.
Spokojnie… W jeden dzień mogę sobie pozwolić na utratę kontroli. Wcale się nie
przejadałam. Zjadłam co najwyżej dużo, ale na pewno to nie było mega żarcie.
Ogrzyco, wyluzuj!!! Co Ci się może najgorszego stać przez to, że zjadłaś dziś
dużo? Nic. Najwyżej ci się przemiana materii poprawi. A że schudniesz w tym
tygodniu o sto gramów mniej? No i co z tego? To naprawdę takie ważne? Twoim
celem było NORMALNE jedzenie. A to, że ktoś jednorazowo zjada więcej to jest
normalne. Normalni ludzie z tego powodu nie wyrywają sobie włosów z głowy.
A nowa praca? Cholera, no jak mi się nie uda to będę miała motywację, żeby
poszukać nowej. Wczoraj ktoś znajomy dzwonił, czy nie chciałabym do niego
przyjść pracować. Zresztą, gospodarna ze mnie baba, z głodu nie umrę, damy
radę! Czy ja naprawdę muszę się zamartwiać na zapas?!?! Nawet jak się coś nie
uda, to będę się tym martwiła po 8 grudnia. Co mi da zamartwianie się teraz?
Teraz to przecież mam zamiar pakować trabanta i jechać w podróż dookoła świata.
Nawet pranie już w tym celu zrobiłam… No, i na tym się skupmy!
Chyba zacznę pracować nad nauką pozytywnego patrzenia w przyszłość…
Aaaaa uf, pisanie bloga pomaga na Głodomorrę. Trochę mi lepiej.
alicja205
14 listopada 2013, 22:08Będzie dobrze, zobaczysz :) I ten urlop przed Tobą, ciesz sie nim :)
MARCELAAAA
14 listopada 2013, 16:04Jak Cię pięknie Wonkaa podsumowała :)Nic dodać , nic ująć :)
Wonkaa
14 listopada 2013, 12:10Jaki piękny wpis! Tyś to jest mądra babka. Mogłabyś robić za swojego psychoanalityka :-)) Sama pięknie zdiagnozowałaś problemy, przeprowadziłaś analizę, poustawiałaś priorytety, znalazłaś rozwiązanie, wyjaśniłaś sama sobie motywację swoich zachowań, postawiłaś cele i przystępujesz do ich realizacji. Cudo! ....Pani zapłaci sobie ze 2 stówki hihi :-)))
ulawit
14 listopada 2013, 08:16Nie ma się co martwić na zapas, teraz skup się na relaksie i sobie, bo będziesz mieć dużo czasu :) No właśnie z tym jedzeniem... "jak normalny człowiek", moja mama też raz na jakiś czas zjada więcej niż zwykle, bo akurat jakaś okazja, coś słodkiego zasmakuje, ogólnie ma chęc i co? I waży 20kg mniej niż ja... Tylko, że własnie osiągnąć taki stan normalności mając zaburzenia odżywiania jest cholernie trudno... Ale damy radę? Trzeba, na spokojnie ;)
vickybarcelona
13 listopada 2013, 23:48do odwaznych swiat nalezy:) Ziany sa dobre..