Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Artystyczna dusza, rozmarzona, zamyślona osóbka bez wiary we własne możliwości.

Archiwum

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 1993
Komentarzy: 41
Założony: 2 lutego 2016
Ostatni wpis: 5 marca 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Shackles

kobieta, 32 lat, warszawa

161 cm, 70.70 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

5 marca 2016 , Komentarze (8)

Jest mnie mniej!
Tyle wystarczyło, bym rano przestawiła wskaźnik swojej wyimaginowanej skali na: "To będzie dobry dzień".
Niewyspana, wymęczona wczorajszym popołudniem i wieczorem, zerwana z łóżka przez kuriera, który zrobił mnie w bambuko i przełożył godzinę odbioru, bo mu samochód siadł - w łazience uśmiechnęłam się do siebie i nawet kolejny bezsłoneczny dzień wydał się jakiś taki... jaśniejszy. Od zeszłej soboty wyprowadził się ode mnie cały kilogram.

Chudnę powolutku i sukcesywnie, bez jakiejś traumy cukro-odstawiennej :P, bo zdarza mi się co jakiś czas popijać słodkie napoje (energetyki... na mą zgubę, jak ja je lubię) i czasem skubnąć trochę krakersów, troszkę czekolady czy wypić kakao z miodem. Jem późno, bo niekiedy i o 22 (chodzę spać około północy, więc się nie pieprzę w bezsensowne ograniczenia pod tytułem "kolacja najpóźniej o 17"), jem bez wyrzutów sumienia i czuję się szczęśliwa i zmotywowana. 

Chyba zmieniłam podejście. Zmieniłam swoje spojrzenie na inne odżywianie. Bardzo pomaga to, że po odstawieniu rzeczy mącznych świetnie się czuję. Kiedyś śmiałam się z glutenowej propagandy, bo wiele osób nie ma wcale z glutenem problemu, ale unikają, bo lubią powybrzydzać w restauracji i lubią czuć się modni. Nabijałam się z tego, sikałam po kostkach widząc reklamy tabletek, płynu do mycia szyb albo nawozu do kwiatów bez glutenu. Ale znacie chyba takie przysłowie, "Nie śmiej się dziadku z cudzego przypadku!"

Dziadek się śmiał, i to samo miał.
Los mnie pokarał i okazało się, że ja też glutenu unikać powinnam ;) I tak naprawdę to TO było główną przyczyną, iskrą zapalną dla mojej diety. Chodzenie przez cały tydzień dzień w dzień od rana do wieczora ze zgagą nie było przyjemne. 

Teraz problemy zniknęły jak ręką odjął, a to jest wystarczającym powodem i motorem, by dietę kontynuować. Druga sprawa jest taka, że kiedy zdarzy mi się zachcieć czegoś słodkiego i NAPRAWDĘ mnie to męczy, powalczę, powalczę i nie mogę niczego wywalczyć, bo ciało lub psychika tego potrzebuje - po prostu to jem. Kropka. Tym sposobem wciągnęłam któregoś dnia tubkę słodzonego mleka (tak za mną chodziło, że nie było przebacz, żadna perswazja wobec wewnętrznego "ja" nie pomagała) i zamiast nad rozlanym (wypitym, hehe) mlekiem płakać, wzruszyłam ramionami i przez trzy czy cztery następne dni miałam kompletny spokój od jakichkolwiek zachciewajek. 

Kiedyś wpadłabym w złość, że uległam, że zawiodłam siebie... jakież to głupie. Myślę, że złość na siebie wcale nie pomaga w realizacji celu; zaciekła walka ze sobą, wyrzuty sumienia, karanie siebie za każdą słodycz, maniakalne ćwiczenie by to potem spalić... E-e, u mnie to nie działa. Ja najlepiej sobie radzę wtedy kiedy żyję w zgodzie ze sobą, we względnej harmonii (wtedy znajomy głosik w głowie o dziwo przestaje być tak wredny jak jest zazwyczaj ;)  )

Dziś na śniadanie była Szpinacznica z ziarnami słonecznika, sezamu, siemienia lnianego i z płatkami drożdżowymi, z dodatkiem paru plastrów sera żółtego, plus pół jabłka.
Na obiad będę tworzyła "Paprydorową", czyli zupę pomidorową ze świeżą papryką i mocno paprykowym aromatem :D
Potem w planach jeszcze cukiniowe spahgetti z groszkiem, owoce i rybka. 

I błoooooooogie lenistwo na spacerze.
Miłego weekendu :D

29 lutego 2016 , Komentarze (17)

Na samym starcie, czyli mniej-więcej na początku lutego, gdy zmieniłam swój jadłospis, czułam fantastyczny przypływ energii. Rano wstawałam wypoczęta, pełna entuzjazmu i weny. Zwyczajowe "kryzysy" w okolicach południa zniknęły jak ręką odjął, nie było zawrotów głowy ze zmęczenia ani ziewania. Byłam wniebowzięta, już samo to, sama zmiana nastroju, nawet gdy nie szły za tym spadki wagi, było dla mnie nagrodą; wiedziałam, że było warto i szła za tym dodatkowa doza motywacji. 

Zaczęłam mając na wadze mniej-więcej 74kg. W sobotę ważenie pokazało 71,7kg. 
2 kilogramy spadku. Niby ładnie... A jednak coś skiepściłam. Coś robię nie tak, bo ostatnie trzy czy cztery dni jestem coraz bardziej zmęczona. Już nie wstaję z chęcią, w robocie jestem skołowana i bywa, że nie mogę się skupić. Czyżby to, co jadłam jeszcze miesiąc temu, nie wystarczało mi teraz? To w ogóle możliwe? Przecież nie jestem ćwiczeniowym maniakiem i tak na dobrą sprawę nie ruszam się więcej niż godzinę dziennie (często krócej, około 40 minut), wątpię, by moje zapotrzebowanie kaloryczne aż tak się zmieniło, a ja się przecież nie głodzę. Wręcz przeciwnie.

A może jednak nie chodzi o pożywienie... może to ta cholerna niepogoda tak mnie dołuje. Ostatnio złapałam się na tym, że siedząc w bezruchu na kanapie gapiłam się w okno z utęsknieniem, z tak nieprzytomnym, głupkowatym wyrazem twarzy, jakbym lampiła się na schnącą na ścianie farbę :P i myślałam nad tym, jak bardzo chcę, by ta szarość wreszcie sobie poszła. Demotywuje mnie, przytłacza.

Na dodatek wczoraj pierwszy raz dodałam do ćwiczeń obciążenie, poskakałam ciut dłużej niż zwykle i... trochę się przećwiczyłam. Tylko troszkę, ale wszystko co powyżej opisane złożyło się razem do kupy i dziś po niecałych 15 minutach treningu po prostu padłam na cycki. Nie jestem w stanie zrobić więcej, nie mogę, nie potrafię, nie chce mi się, nie mam siły. Głowa boli, pulsuje... SPAĆ. 

Aaaaaa szlag by to.
Myślałam, że jeśli zrobię parę zdjęć mojego tłustego sadła, to anty-motywacja mnie napędzi do działania, ale nic z tego :D Po prostu ledwie ruszam ręką.
Zdjęcia pewnie wrzucę (choć jest się czego wstydzić, oooj, jest :(  ), tylko się.... zieeeew... prześpię... najpierw... chrrrr.

20 lutego 2016 , Komentarze (2)

- Juuuż poooooraaa ćwiiiiiiczyyyyyyyyyć – zaśpiewał mi głosik w głowie. Ten sam wredny głosik, który rano wodził mnie na pokuszenie i pleplał mi ciągle o słodyczach i gazowanych napojach. Niewidzialny Ego-Przyjaciel wskoczył na łóżko i zaczął bujać się na nim, mamroląc mi nad uchem: ćwiczyććwiczyććwiczyććwiczyyyyć.
Machnęłam ręką jak na komara.
- Nie chce mi się.
- Nie ma nie chcę, nie chcem ale muszem. Wstawaj.
- Oj no weeeeź. Jeszcze godzinka – jęknęłam, naciągając na siebie kołdrę. – Źle się dzisiaj czuję.
- Nie udawaj, nie jesteś chora. To twoja ukochana Druga Połowa choruje, nie ty.
- Ale ja też się czuję niewyraźnie! W głowie mi się kołuje… i… i… i nogi mnie kręcą, zupełnie ale to zupełnie jak na grypę!
Głosik był nieubłagany. Rano, w kwestii słodyczy, z nim wygrałam, więc teraz chyba nie zamierzał się poddać.
- Leniwa klucho tyyyy – zaczął znów, niezbyt zachęcająco. – Znasz zasadę. Jesteś sama, musisz się ruszyć. Jutro będziesz odpoczywać.
- ALE JA TAAAK NIE LUUUUUBIĘ ĆWIIIICZYYYYĆ!
- Tak, to da się zauważyć – odparło beztrosko Ego i uszczypnęło mnie pod kołdrą w boczek. Aż podskoczyłam do siadu. – A podobno przy ćwiczeniach uwalniają się endorfiny!
- Śmorfiny, ple – pokazałam mu język, ale mimo to posłusznie zwlokłam się z wyra i ruszyłam na spacer, by się rozgrzać. 


Okropecznie nie lubię ćwiczyć. Robię to sumiennie i nie odpuszczam, nie daję sobie forów i nie folguję, ale robię to zdecydowanie bo muszę, a nie dlatego, że się w tym lubuję czy przynosi mi to radość. Endorfiny potreningowe chyba mnie jednak nie lubią, albo jeszcze się nie dowiedziały, że pod tym a tym adresem ktoś zaczął ćwiczyć i potrzebuje energetycznego kopa. Tak czy siak, przez pół godziny męczyłam jak starą, suchą bułkę Skalpel i ćwiczenia na brzuch z Primavery, zupełnie nie mogąc się wciągnąć w ten cały wir. Jakaś dziś taka byłam rozwalona.
Pomyślałam wtedy o macie do Dance Dance Revolution, którą zostawiłam setki kilometrów stąd, u mamy.
Moja pierwsza wielka walka z nadwagą przebiegła z powodzeniem właśnie dzięki temu prostemu, niewielkiemu urządzeniu i grze Stepmania. Jakież to wtedy było przyjemne! Nastawić kilka utworów na najwyższych poziomach i tupać aż do utraty tchu przy głośnej muzyce… Tuptałam codziennie po półtorej godziny albo nawet więcej i ciągle było mi mało… aaaaaha!
A więc jednak! Kiedyś endorfiny wiedziały o moim istnieniu!
Jako iż mata poza moim zasięgiem, włączyłam na youtube sam utwór z wideo z gry i zaczęłam tupać po prostu na dywanie, starając się nadążyć za filmikiem. I oto, moje drogie panie, zdarzył się cud. Kompletnie padnięta i drżąca po tych znienawidzonych ćwiczeniach, do których codziennie się zmuszam, na widok przesuwających się strzałeczek spłynęła na mnie boska moc i całkowicie odnowione pokłady energii :D Tak jakbym łyknęła jakąś miksturę na odnowienie many! 


Po tygodniu wprowadzającym, czyli zerowym – za mną tydzień 1. Na wadze mniej-więcej kilogram mniej, w talii ubył kolejny centymetr, w biodrach również. Czyli coś się tam ruszyło. Z przykrością muszę się przyznać, że w tym tygodniu grzeszyłam :P pijąc kilka energetyków, czyli skondensowany gazowany cukier. Nie potrafię z nimi walczyć, uwielbiam to ustrojstwo :P Jednakże, jak widać, nie spowodowały końca świata. Jest progress, jest moc!
Po treningu – pół pomarańczy i porcja makaronu z fasoli mung (pszennego, jak i innych produktów mącznych, nie jem od dwóch tygodni i muszę przyznać, że czuję się fantastycznie) z orzechami nerkowca, słonecznikiem oraz pesto. Najedzona po uszy i szczęśliwa, że upierdliwy głosik w głowie ucichł ;) mogę odpoczywać przez resztę wieczora.
A u Was jakie plany na weekend? :D

13 lutego 2016 , Komentarze (2)

Dlaczego "zero"?

Cóż pierwsze dni, tj. w okolicach pierwszego wpisu, traktowałam jako przygotowanie. Sprawdzałam swoje możliwości, swoją wydolność, ile czasu byłam w stanie wytrzymać przy różnych typach ćwiczeń, ile powtórzeń było dla mnie normą... Dieta przyszła dopiero parę dni później (czyli w zasadzie właśnie tydzień temu). Wtedy też zaczęłam ważyć się i mierzyć, wciąż dostosowując treningi do siebie oraz wpychać je w swoje wolne chwile na rozkładzie. 

Pamiętam z dwóch poprzednich prób odchudzania (tych udanych), że właśnie w pierwszym tygodniu zawsze są największe efekty - bo leci woda, czasem 2-3kg do tyłu. Tym razem, w Tygodniu 0, nie zmieniło się u mnie praktycznie nic.
Denerwuje mnie to, smuci i... niepokoi zarazem. Najwyraźniej zdecydowanie za lekko do tego wszystkiego podeszłam. Jadłam dość poprawnie, dobry skład, sporo białek, mniej węglowodanów, zdrowe tłuszcze. Włączyłam do jadłospisu rzeczy, których wcześniej było u mnie bardzo mało, na przykład ryby. Wiele dań roślinnych. Przestałam jeść produkty mączne, odpuściłam moje ulubione, ba! ukochane makarony i kaszę jęczmienną, pszenny chleb (to jest w ogóle osobna historia...). Nie słodzę. Mam jeszcze tylko problem z solą...

Ale najwyraźniej mimo całkiem porządnego "składu" posiłków, jem ich po prostu za dużo. Albo za mało się ruszam. To drugie jest znacznie bardziej prawdopodobne.  

Przez cały tydzień waga wahała się w okolicach 73,3 - 72,7kg, czyli marnie, spadł może centymetr z talii, ale to by było na tyle, bo po dość radykalnej zmianie diety mam wrażenie, że brzuszek mi pęcznieje. Mam nadzieję, że to jest stan przejściowy i organizm się do tego przyzwyczai.
Wyraźnie za to widzę postęp w samopoczuciu (nie jestem już senna, wysypiam się i nie zamulam popołudniami) oraz w wytrzymałości ćwiczeniowej - codziennie coraz więcej. I chyba o to mi właśnie chodziło. 

A zatem - pora zmierzyć się z kolejnym tygodniem.

7 lutego 2016 , Komentarze (1)

Po ostatnim tygodniu sztormów, wichur i ulew, które zniechęcały nawet do rozsunięcia sztor (przysięgam, była tak paskudna pogoda, że samo spojrzenie za okno psuło nastrój na cały dzień), nareszcie wyszło słońce.
Wczoraj, wspólnie z drugą Połówką, przeleniuchowaliśmy cały boży dzień; on nareszcie miał wolne, a na mnie przyszła kryska i mięśnie w końcu dobitnie dały mi do zrozumienia, że potrzebują dnia odpoczynku. Może i ze swoją emerycką wydolnością nie robię zbyt długich czy skomplikowanych sesji ćwiczeń, ale same wiecie, jak to jest, kiedy się zaczyna lub wraca do formy. Boli, znaczy działa, znaczy mi też się chwila na regenerację należy :D 
Ale dzisiaj zostałam "zachęcona" (czyt. dostałam motywacyjnego kopa w tyłek ;) ) do wyjścia na dwór i pobiegania, i chociaż absolutnie nie miałam na to najmniejszej ochoty, zebrałam się w sobie, ubrałam i wypełzłam na słoneczko, by zrobić sobie pierwszą w tym roku przebieżkę. Moja rozpiska ma mnie stopniowo przygotowywać do coraz dłuższych biegów, bo nie widzę sensu w pędzeniu na złamanie karku od początku ćwiczeń, a potem w umieraniu na jakiejś zapomnianej wydmie pośrodku lasu :D
Teraz cieszę się, że zrobiłam to dla siebie, pogoda jest wspaniała, wprawdzie jeszcze chłodno, ale za to powietrze świeże i ożywcze. Szary, pozbawiony liści las nabrał kolorów w prześwitach, istna uczta dla oczu. Pożarłam szybkie drugie śniadanie, wskakuję pod prysznic i wracam na zewnątrz, tym razem na spokojniejszy spacer.

JADŁOSPIS
Sobota:

Śniadanie: Zielony omlet z ziarnami + pomidor (max. 460kcal)
             31g białek, 12,1g węglowodanów , 27,5g tłuszczów
II Śniadanie: Mus z dużej marchwi i jabłek
Obiad: Dwie bitki z chudego mięsa z kaszą gryczaną i fasolką szparagową
Kolacja: Sałatka z pomidorem, ziarnami o sokiem cytrynowym

Śniadanie z przewagą białek i zdrowych tłuszczów. Węglowodany pochodziły z otrębów oraz sporego pomidora. Obiadem obżarłam się, za przeproszeniem jak świnia, także do swoich zadań bojowych dorzucam baczną naukę o szacowaniu porcji jakie mój żołądek może zmieścić. Zwykle jest tak, że oczy by zjadły, a brzuch często nie może, wiecznie coś zostawiam lub wyrzucam... (zły Pasztet, niedobry!) Złapałam się również na tym, że u mnie mus z owoców lepiej przesunąć na później, zaś po kolacji byłam głodna, dlatego też pracuję nad znalezieniem czegoś równie lekkiego, ale bardziej sycącego, by nie musieć zapijać głodu sokiem. Może mogłybyście coś polecić?  

Sobota:
Śniadanie: Druga porcja wczorajszego omletu
II Śniadanie: po bieganiu - duży banan i resztki omletu z dwiema łyżkami kaszy gryczanej
Obiad: cukiniowe spaghetti meksykańskie
Deser:
krem czekoladowy na bazie awokado
Kolacja:
Wysokobiałkowa pasta z twarogiem, tuńczykiem i jajkiem

Reszta dnia upłynie mi chyba w kuchni, pod znakiem eksperymentów. Powinni mi wydzielić tam przestrzeń na mini-laboratorium... :D
Miłej niedzieli ^^

3 lutego 2016 , Komentarze (8)

W tym miejscu, nim zacznę, oczywiście chciałabym, aby wszystkie klawe, jare i aktywne Panie Emerytki przymrużyły na mnie oko ;) Wszak tytuł jest tylko żartem.
...podobnie jak moja wydolność. Ale to akurat bardzo kiepski żart, zupełnie nieśmieszny. 

Dzień generalnie zaliczam do udanych. Jako iż jestem osobą wyjątkowo roztrzepaną i zapominalską, pracuję od jakiegoś czasu nad podtrzymywaniem codziennej rutyny. W te codzienne rytuały wpisują się poranne zabiegi na moją nieposłuszną skórę na ryjku, pilnowanie odpowiednich porcji witamin i ćwiczenia rysunku po południu, a od wczoraj, zdaje się, doszły jeszcze ćwiczenia. Wszystkie "zadania bojowe" zostały dziś wykonane, włącznie z kolejnym cardio, po którym znów, tak jak wczoraj, omal się nie załamałam.
Mam nieco ponad dwadzieścia lat, a czuję się na sześćdziesiąt. Nawet nie macie pojęcia jak bardzo, bardzo wstyd mi pisać, ale wczoraj wytrzymałam tylko dwanaście minut ćwiczeń. Z przerwą na łyk wody. Dwanaście. Minut. Z PRZERWĄ jeszcze. Chryste Panie.
- Coś ty ze sobą zrobiła? - dogryza mi znajomy już głosik w wyobraźni. - Zobacz tylko, co się stało z tą dziewczyną, która wymiatała ponad godzinne sesje na Stepmanii na ekspercie! O, Pfllllplplplp, sflaczała. Jak balonik. PFLFLLFLF!
- Zamilcz pókim dobra - syczę. - I tak z dnia na dzień jest lepiej. Sama widziałaś, zrobiłam dwa razy więcej pompek i wytrzymałam już dwadzieścia minut, pobiłam swój obecno-tygodniowy rekord.
Wewnętrzne "ja" przytaknęło mi pobłażliwie.
- To cudownie, tak. Po dwóch "prawie-rozgrzewkach". Całkiem nieźle, jak na pasztecik.

No cóż, po takiej długiej przerwie i przy siedzącym trybie życia to ja za Chodakowską nie nadążę, Trecgirl też raczej nie zostanę, przyjmuję to jakoś z lekkością ducha (w przeciwieństwie do głosiku w mojej głowie, jemu to najwyraźniej bardzo leży na wątrobie). Ale jestem zawzięta i wiem, jak to będzie działało za tydzień czy dwa. W końcu małe cegiełki tworzą wielki mur.
Póki co... jestem straaaaaaaasznie śpiąąą-hąą-hąca. Hrrrr.

2 lutego 2016 , Komentarze (3)

Wychodzę wieczorem, kaptur na głowie, piździ, że aż miło. Ledwie się wlokę, zmęczona i śpiąca, jakbym miała za sobą co najmniej półmaraton. Idę w zasadzie machinalnie, schowana gdzieś w swojej głowie, ukryta między obłokami motywującej energii a sinym dymem złośliwych podszeptów wewnętrznego "ja": 
- Nie uda ci się, zobaczysz. To tylko chwilowe, jak zawsze, targniesz się na coś, czemu nie sprostasz, potem wpadniesz kolejno w złość, żal i rozpacz, a na koniec rzucisz wszystko w diabły - szepce podły, zjadliwy głosik. Dziwne, jakby się tak przysłuchać, to brzmi zupełnie jak mój własny.
No to odpowiadam draniowi:
- Chwilowe jak zawsze...? Wcale nie jak zawsze - myślę sobie - Przecież już dwa razy mi się udało, wtedy to nie było targnięcie tylko zryw godny wichury. Przeszłam przez swoje kompleksy i słabości jak taran, jak walec, sprasowałam je i...
- ...i wcisnęłaś na płasko pod łóżko. Oj tak, one sobie tam grzecznie, cierpliwie czekały. W końcu nabrały trochę kształtów i zaczęły wyłazić. A co myślałaś? I masz babo...
- ...placek.

Ano mam. Bo jak to zwykle bywa, dupa się rozleniwiła i faktycznie wszystko zaczęło wyłazić spod łóżka - i włazić w boczki. W latach 2012-2013 walczyłam z wagą, swoją batalię kończąc nielichym dla mnie powodzeniem, bo lżejsza o jakieś 18 kilogramów. Cały proces trwał długo, poprzedzała go paskudna depresja za rączkę z nerwicą, ale w nowym mieście, wśród nowych ludzi i ciekawych miejsc aż chciało się żyć. No i żyło się. Zdrowo, zielono, ruchliwie. W końcu z tygodnia na tydzień schodziłam jak po schodach aż do 63 kilogramów. Ostatni raz ważyłam tyle chyba na początku gimnazjum... potem było już coraz gorzej.
Odchudzałam się wtedy - a jakże! - jednym okiem zerkając na Vitalię. Na wpisy, na motywacje. Thinspiracje. I osiągnęłam coś, co wydawało mi się nieosiągalne. Wyglądałam całkiem całkiem, czułam się świetnie (choć nie zamierzałam na tym poprzestać), miałam w sobie tyle energii, wstawałam z ochotą, miałam przepiękne, sięgające pasa lokowane włosy, które dzięki zdrowemu jedzeniu przeżywały swoje najlepsze chwile. Ustabilizowałam się potem na dość długo na 65kg, i nagle...

- TRRRACH! - głosik w głowie roześmiał się gorzko. - Zrobiło bum i bach i trach!
- I wróciła nerwica.... - przytaknęłam mu.
Wróciła nerwica z depresją na bagażniku, te same wredne mendy, co wcześniej. Rzuciłam wtedy studia. Pomimo dobrych wyników w nauce załamałam się kompletnie i po prostu przestałam wychodzić z domu. Nadal z jakąś dziwną obsesją starałam się jeść dobrze i wychodzić gdzieś na spacery, żeby wyciszyć skołatane nerwy, ale częściej zdarzały się wieczory spędzone przy grach komputerowych z chipsami i colą blisko pod ręką.
Nie zdążyłam jeszcze zrobić z siebie śmietnika - nadal wyglądałam "so-so" - a poznałam mężczyznę, który krótko potem został moim partnerem. Byłam wtedy zadowolona, że "złapał mnie" jeszcze w momencie, gdy mogłam się pochwalić swoimi osiągnięciami, gdy mieściłam się w swoje najfajniejsze ubrania, kiedy ciągle miałam swój charakterystyczny, minimalistyczny styl (75% ubrań w szafie w kolorze... czarnym), kiedy nadal czułam się sobą.
Potem to już była równia pochyła. 

- Przecież wiesz, że jestem szczęśliwa i czuję się z Nim dobrze - znudzona dyskusją tłumaczę głosikowi.
- Noooo, hehe, wiem. Aż ZA DOBRZE. Co zresztą widać - skwitował mnie. - Gdyby tak chociaż od czasu do czasu dawał ci do zrozumienia, jaki z ciebie pasztet, to może wcześniej wzięłabyś dupę w troki i do roboty.
- Jaka ty jesteś durna!
- Sama jesteś! - Kreskówkowa postać w głowie pokazała mi język i znów skryła się w sinym dymie. - Tyle kobiet na świecie dałoby wiele za to by być w pełni akceptowaną przez ukochaną osobę, tyle młodych dziewczyn chciałoby chłopaków, którzy nie patrzą krzywo na zwałek tłuszczu. A ty musiałaś to źle wykorzystać.
No i nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, więc wepchnęłam ręce głębiej do kieszeni i przyspieszyłam kroku. 

Czuję się ze sobą strasznie. Partner mnie akceptuje w pełni (bo nie liczy się powłoka, zresztą kto by wybrzydzał na większą erotyczną powierzchnię użytkową), ale ja siebie już nie. Od dawna nie. Przez prawie dwa lata, wiodąc siedzący tryb życia (głównie niestety ze względów finansowych) doszłam wreszcie do wagi 74kg. Zaprzepaściłam więcej niż połowę z tego, co wcześniej udało mi się osiągnąć. Nie miałam ani siły, ani ochoty, ani motywacji do tego, by się znów zacząć ruszać, jak kiedyś. Włosy sięgające za tyłek w zeszłym roku ścięłam do ramion, bo przestały być zdrowe. Lecą kępami. A mi zostały tylko jedne materiałowe spodnie, w które się mieszczę.
 Jak żyć, Pani Premier StraSzydło...?

Ano poprosić jakiegoś przemiłego przechodnia, żeby mnie tak z całej siły, ale to poważnie, porządnie, tak wiecie, soczyście i z uczuciem... kopnął w tę grubą rzyć.

Wracam do walki.