Witajcie. Dzisiaj kolejny deszczowy, pochmurny brzydki dzień. Średnio się wyspałam. Strzeliłam sobie kawę w pracy, ale tym razem nie dała mi kopa tylko poczułam się śpiąca. Do okresu 7 dni. Rano odczuwałam przygnębienie i nawet chwilę sobie popłakałam. Po pracy poczułam się od razu lepiej.
Obiad dzisiaj węglowodanowy: paczka warzyw na patelnię, kasza gryczana, twaróg. Dorzuciłam trochę frytek. Było to tak sycące, że nie dałam rady zjeść wszystkiego. Po obiedzie deser: pistacjowy wysokoproteinowy jogurt. Smakuje świetnie, a ma dużo białka i 150 kalorii. Jak dla mnie genialny zamiennik lodów pistacjowych. Już tak dawno ich nie jadłam, że w sumie nie pamiętam, jak smakują, może to dobrze :P
Po obiedzie długo się czułam syta, więc na kolację zjadłam tylko 2 tosty i miseczkę chrupek.
Orbitrek zaliczony. Nie był to jakiś mocarny trening, bo chodzę już 4 dni z rzędu. Jutro robię sobie przerwę. Regeneracja się przyda, no i nie będę mogła zwalić na to, że po treningu nabrałam wody. Bo w sobotę ważenie, chcę żeby już była waga nie wyższa, niż 75,00 kg!
A teraz najważniejsza kwestia: ile zjadłam pączków. Otóż zero - i była to moja świadoma decyzja podjęta już na początku miesiąca. Moje negatywne doświadczenie z pizzą z okazji Walentynek sprawiło, że postanowiłam nie korzystać z każdej nadarzającej się okazji by popuścić pasa. Do mojej decyzji przyczyniło się też bombardowanie mnie artykułami o pączkach już od początku miesiąca. Artykuł "wielki test pączków" przelał czarę goryczy. Zbulwersował mnie pączek za 17 zł za sztukę, bo poczułam jaki to jest wyzysk i chęć dorobienia się na naiwnych. I że te pączki to jeden wielki spisek, by ktoś zarobił, nieważne, że kosztem czyjegoś zdrowia. Dlatego zbuntowałam się i postanowiłam pączków w ogóle nie jeść. Jak już kiedyś pisałam, na mnie reklamy słodyczy działają jak płachta na byka i staram się robić im na przekór. Nienawidzę, jak ktoś mnie zmusza do jedzenia i jedzenia w imię jakiś zabobonów.
Inna sprawa, że pączek nigdy nie był w moich top 10 słodyczy, pewnie nawet nie w pierwszej dwudziestce. Moje ulubione słodycze, które doprowadziły mnie tu, gdzie jestem, to: (kolejność przypadkowa)
1. Ptasie mleczko
2. Krówki
3. Białe Michaszki czy Michałki (zawsze mi się myli)
4. Cukierki kawowe (ale takie jak czekoladowe)
5. Domowe ciasto drożdżowe
6. Muffin duo Wedla
7. Muffin czekoladowy
8. Czteropak muffinów z Aldi
9. Lody pistacjowe
10. Lody koktajlowe koral, te 5 smaków, oczywiście duże opakowanie
11. Tiramisu
12. Ciastka jeżyki (wszystkie smaki)
13. Czekolada kawowa
14. Lody śmietankowe w wafelku i bez
15. Ciasto zebra
16. Ciasto pleśniak mojej mamy (to jest moje nr 1 chyba w ogóle)
17. Princessa orzechowa
18. Ciasteczka owsiane sante
19. Ciastka kruche maślane
20. Rurki waflowe z lidla
21. Rurki nadziewane każdy smak
22. Rożek francuski z serem
23. Wafelki przekładane polewą karmelową
24. Bezy
Na tym może zakończę, bo za dużo słodyczy mi się przypomniało XD
Słodycze od dziecka są moją największą słabością. Od niczego się tak nie uzależniłam, jak od nich. Mogłam je jeść 3 razy dziennie i czuć się świetnie, choć wiedziałam, że to zdrowe raczej nie jest. Dlatego teraz jestem z siebie dumna, że od co najmniej miesiąca ich nie kupuję. I że udaje mi się zaspokajać głód cukrowy jabłkiem, serkiem proteinowym, budyniem słodka chwila albo kakao z witaminami. I oby tak było dalej. Mam stan przedcukrzycowy i insulinooporność, czemu trudno się dziwić, jak dużo słodkiego jadłam przez całe życie. Przynajmniej dzisiaj moja trzustka sobie odpocznie.
Z drugiej strony nie twierdzę, że tak będzie zawsze, bo życie pisze różne scenariusze. Najdłużej wytrzymałam bez słodyczy pół roku, a potem jak w urlop zaczęłam sobie folgować - na początku mi nawet nie smakowały, bo jak się wraca po takim czasie to są za słodkie - to potem popłynęłam. Jak alkoholik w ciąg. Dlatego rozumiem, jak ktoś przechodzi na dietę zero słodyczy i nie rozumiem, dlaczego inni mówią: oj tam, nie dajmy się zwariować, jeden pączek nic ci nie zrobi. To tak jak powiedzieć alkoholikowi: oj tam, jeden kieliszek nic ci nie zrobi... Powinno się kibicować takim ludziom i szanować ich wybory, a nie przymuszać do jedzenia, bo tylko oni wiedzą, z czym się zmagają i jaką ilość słodyczy są w stanie na raz pochłonąć.
Rozwala mnie, że nawet dietetycy nagrywają filmy w stylu: możesz zjeść tego pączka bez wyrzutów sumienia i katowania się ćwiczeniami. Nie wiedząc, że nieświadomie przyczyniają się do tego zmuszania, dając do zrozumienia że skoro wszyscy będą jeść pączki to ty też musisz, bo tradycja. Przecież takie rzeczy są jasne jak słońce, że jak masz na coś silną ochotę to lepiej to zjeść. Chodzi mi o to, że niekoniecznie muszę odczuwać tę ochotę na zawołanie, bo jest jakiś dzień. Bo jak jestem na diecie i staram się nie myśleć o słodyczach w kategorii jedzenia, to nie pomaga mi takie: no zjedz, przecież możesz od czasu do czasu zjeść ten dmuchany glutenowy smażony na starym tłuszczu wyrób cukierniczy (tylko po, co jak nie mam ochoty bo jem zamienniki). No ale w końcu dietetycy zarabiają na ludziach z nadwagą... Klient odchudzony, klient stracony. Najlepiej więc by chudł jak najwolniej albo wcale. I żeby wrócił z jojo.
Nie mówię, że nie zdarzy mi się zjeść nic słodkiego nigdy, ale naprawę marzę, by móc zjeść ta jedną jedyną rzecz i nie lecieć następnego dnia po więcej... I kolejnego, i tak przez następny miesiąc i rok... Bo tak niestety mam.
Pączek irytacji, że go tak nazwę, spowodował, że nie mam chęci sięgać na razie po pączka ani żadną z rzeczy z mojej listy ulubionych słodyczy. Nie mówię, gdybym miała chcicę 10/10, że muszę coś teraz zjeść, bo nie mogę wypędzić danej rzeczy z umysłu, pewnie bym skapitulowała. Ale jak mówię, udaje mi się jechać na razie na substytutach. Codziennie też pozwalam sobie na miseczkę cheetosów, one też mają cukier, chociaż są słone.
A że zgodnie z porzekadłem, że jesteś tym co jesz - ja nie chcę być pączkiem!