Witajcie. Trochę mnie nie było. Pojechaliśmy z mężem na tydzień do moich rodziców. Ostatnio byliśmy u nich w styczniu. Daleko mieszkają i każdy wyjazd wiąże się z całym dniem spędzonym w aucie, więc jeździmy tylko wtedy, jak mamy więcej wolnego, bo na weekend się nie opłaca.
Wyjazd był burzliwy i dużo miałam przemyśleń, niestety smutnych. Najbardziej się obawiałam, że polegnie moja dieta, którą tak ładnie już przestrzegałam. I częściowo tak było, a częściowo nie.
Nie widziałam rodziców prawie 4 miesiące i co mnie uderzyło, że mama staje się coraz bardziej podobna do babci (swojej mamy). W sensie, że przytyła. A to mnie martwi, bo babcia miała otyłość chyba już olbrzymią (nie mogę tego sprawdzić, bo nie wiem ile ważyła i miała wzrostu, pytałam mamy ale nie wie). I zmarła na raka. Czytałam, że otyłość mogła się do tego raka przyczynić.
Przez to martwię się o mamę. Chciałabym, żeby dbała o swoje zdrowie, ale mam wrażenie, że podchodzi lekkomyślnie do tematu. Na razie wyniki ma dobre (cukier ma lepszy niż ja!), tylko cholesterol za wysoki. Kardiolog zalecił jej dietę. Co zrobiła mama od razu po wyjściu z gabinetu? A no poszła z koleżanką na ciacho do ulubionej cukierni...
Nie jest jeszcze źle, nie jest bardzo gruba, ale z moją babcią było tak. Że całe życie była chuda, wręcz koścista, a jak przeszła na emeryturę to stopniowo zaczęła tyć. I z roku na rok zbierało się coraz więcej. Mama całe życie ma lekką nadwagę, a teraz myślę że na oko ma I stopień otyłości. Rok temu przeszła na emeryturę.
Strasznie się czuję, pisząc to. Nie powiedziałam oczywiście mamie, że przytyła, bo mi głupio. Ale naprawdę martwi mnie jej podejście i denerwuje jednocześnie. Bo jak tam byliśmy, to miałam wrażenie, że cały czas gada o jedzeniu, co by tu zjeść. Nawet jak opowiadała o jakimś miejscu, że gdzieś była w jakimś ogrodzie botanicznym, to pierwsze co było: "No i można tam zjeść" aż się wkurzyłam i powiedziałam, "a po co od razu iść tam jeść?!". Potem czułam wyrzuty sumienia, że tak powiedziałam, ale z drugiej strony ile można!
Było też trochę zgrzytów, bo ja jeszcze przed wyjazdem mówiłam jej, że jestem na diecie bezglutenowej i nie jem słodyczy. A ona wtedy zaczęła biadolenie: to co Ty będziesz jeść, to ciasta mam nie robić?
Moja matka, tak jak i jej matka, niestety okazuje miłość przez karmienie innych. Uwielbia gotować i piec. Raz jak byliśmy upiekła nam 5 ciast. Tak. Nie pomyliłam się. Drożdżowe, pleśniak, jakieś z kremem, babka, i jeszcze jedne drożdżowe cała blacha dla nas na drogę powrotną...
Ja jej powiedziałam, że nie mogę jeść takich rzeczy ze względu na cukier, że mam stan przedcukrzycowy. I tak tego nie przyjęła do wiadomości. Nie jesz glutenu i cukru? A to zrobię sernik na herbatnikach, najwyżej herbatników nie zjesz.
I były wyrzuty: upiekłabym drożdżowe, ale Ty nie możesz... Mam zamrożone drożdżowe, jakbyś mogła jeść to bym wyjęła i byś sobie zjadła... I ciągle wymienianie, czego nie mogę jeść. Pizzy, makaronów, itp. Sugerowanie, że przeze mnie inni też nie zjedzą bo nie upiecze ciasta przeze mnie.
Było też namawianie. A bo jedna jej koleżanka też jest na diecie bezglutenowej, ale jak była z nią na wycieczce, to jadła ciasto, bo raz na pół roku można...
Dla mnie to było jak próby złamania mnie. Przed naszym wyjazdem postanowiła upiec mężowi bułeczki drożdżowe z kruszonką. Całą blachę. Wiecie, jak pachną takie bułeczki? Pomyślałam wtedy, że wygrała. Bo nie oprę się temu, czułam wręcz ból w środku, że miałabym ich nie zjeść. Pogodziłam się, że jak wrócimy do domu, to się na nie rzucę. Na szczęście zmęczyłam się tak długą jazdą, że mi przeszło i nie ruszyłam ani jednej. Zamiast tego opierniczyłam paczkę nachosów...uznając to za mniejsze zło...
Niestety kuchnia mojej mamy zawsze opierała się na najsmaczniejszych rzeczach, czyli mącznych i słodkich. Ja jestem od tego uzależniona. Nie jest mi łatwo sobie odmawiać, ale robię to z rozsądku bo nie chcę wrócić do punktu wyjścia i zachorować na cukrzycę. No i wiem, że to jedzenie nie odżywia, nie ma wartości, tylko więcej się po nim chce jeść.
Przez pierwsze dni było łatwo, bo przez PMS nie miałam apetytu i jedzenie mogłoby dla mnie nie istnieć. Jadłam jakieś wędliny, których były spore ilości, kiełbaski na ciepło. Ale mama przemycała w obiadach cukier i mąkę, np. robiąc sos, mówiła że musi dać mąkę pszenną. W końcu skusiłam się na kawałek sernika i to był błąd.
Bo od razu po nim zatraciłam poczucie sytości. Wcześniej najadałam się małymi porcjami i nie czułam głodna. Po zjedzeniu sernika coś mi się rozregulowało i jadłam coraz więcej. Nie liczyłam kalorii. Przyłapałam się parę razy na tym, że bezmyślnie odkurzam talerz i dokładam sobie jedzenia bez końca.
Teraz próbuję wrócić na dobre tory. Dzisiaj pierwszy raz policzyłam kalorie. Zjadłam poniżej 2000. Tęsknię za tymi dniami, gdy nie czułam głodu ani potrzeby myślenia o jedzeniu. Jadłam 3 posiłki dziennie i czułam się lekko. Teraz ogarniam problemy żołądkowo-jelitowe. Przez ostatnie dni bolał mnie żołądek z przejedzenia. Z dwojga złego wolę być głodna, niż przejedzona.
Moja mama nie rozumie, że mój organizm nie toleruje jej kuchni. Gdybym jadła to co oni, miałabym ciągle zaparcia, byłabym gruba i pewnie na coś jeszcze chora... Na bank cukrzycę bym już miała. Bo mam geny rodziny ze strony ojca, a tam wszyscy mają cukrzycę. Pomimo że nikt nie jest gruby, co najwyżej mała nadwaga. Mój ojciec jest bardzo chudy i je porcje jak dla dziecka, bo jak zje więcej to mu szkodzi. Może dzięki temu nie ma jeszcze cukrzycy.
Tyle dobrego, że utrzymałam wagę. Ale ten tydzień dietetycznie był zmarnowany, i przeraziło mnie, jak szybko jestem w stanie wrócić do starych nawyków.