Mam poczucie sukcesu, i jeśli chodzi o jedzenie i o sport. Na ten moment, jak sobie myślę, idzie ku lepszemu. Ale zdarzały mi się ostatnio takie dni, a zwłaszcza wieczory, że po pierwsze odechciewało mi się wszystkiego, a po drugie (trochę ze względu na to pierwsze) poddawałam się walkowerem i jadłam. To nawet nie chodziło o to, że byłam głodna. Po prostu stare nawyki brały górę, a ja czasem mam taki mus, żeby się napchać. Coraz częściej to się zdarzało, co oczywiście sprawiało że waga się zatrzymała (dobre i to), ale za to frustracja rosła.
Jestem trochę taką ZosiąSamosią, ale akurat w momentach objadania się czuję się też strasznie samotna, nie mam siły sama tego przerwać, ale też trudno w trakcie prosić o pomoc - to tak jakbym sama przed sobą przyznała się, że jestem słaba, że zawalam.
Poprosiłam więc S., żeby mnie trochę podtrzymał kiedy upadam. To podtrzymanie polega na przypominaniu czego mam nie robić. Okazuje się, że działa na mnie fakt, jak ktoś (nie ja sama) powie mi, że przecież jestem na diecie, że mam cel. To taki rodzaj otrzeźwienia dla mnie. Myślę sobie: faktycznie, przecież po coś się staram.
Kilka razy uratowało mnie to przed nocną ucztą. Z jednej strony poczucie, że nie jestem z tym sama, z drugiej strony okazuje się, że wcale nie potrzeba mnie siłą od jedzenia odciągać. Wystarczą słowa klucze.
Sukces w sporcie to fakt, że przebiegłam cały kilometr bez zatrzymanki, co dla mnie jest dużym krokiem do przodu. Zwłaszcza, że mam w planach przebiec maraton. Jest to dość odległa sprawa, choć być może kto wie... :)