Boję się. Chodzę zaryczana, zapuchnięta od płaczu, nieumalowana, w byle jakich ciuchach, z byle jakimi włosami, bez manicuru... Jak nie ja. Przechodzę wewnętrzną walkę sama ze sobą i pytam sama siebie gdzie popełniłam błąd, co zrobiłam nie tak?
Wszyscy powtatrzają "olej go. jesteś wspaniała. znajdziesz lepszego". a ja ryczę i jak głupie dziecko powtarzam, że nie chcę innych, tylko jego.
Uważałam go za przyjaciela. Za kogoś na kim zawsze mogę polegać. Kto nigdy mnie nie zrani. Przez kogo nie będę płakać. Ciągle płaczę...
Już nie przynosi kwiatów. Przynosi piwo. Dla siebie... Czasami dla mnie, ale ja i tak nie piję. Ewentualnie wypije z moim tatą...
Nie martwię się o siebie, bo otaczam się wspaniałymi ludźmi i z czasem znowu zacznę się uśmiechać. Przecież ja zawsze wychodzę zwycięsko. Martwię się o niego. Martwię się, że nie będzie miał z kim pogadać, do kogo się przytulić, że przestanie się uśmiechać.
Uwielbiam to jak pachnie. To jak się uśmiecha. Jego oczy i dotyk. To jak głaszcze na dobranoc. To jak sapie rano "Miiiśkaaa, chcę spać!" i zakrywa się poduszką. To...
Sama siebie dobijam.
Nie znam już ani siebie, ani jego.
Chciałabym, modlę się o to, że stanie w drzwiach z wielkim bukietem kwiatów i powie "Misia, kocham Cię. Przepraszam". Chciałabym wierzyć w cuda.
Już dawno nie było mi tak bardzo źle...