Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ggeisha

kobieta, 53 lat, Kraków

162 cm, 73.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

16 września 2021 , Komentarze (8)

Tytuł dzisiejszego wpisu ma powszechnie wydźwięk pojoratywny, ale chciałabym ocieplić ten zwrot, przywrócić mu znaczenie biblijne i wbrew pozorom, ma to również związek z odchudzaniem. Moim przynajmniej.

Pozwólcie, że przybliżę Wam moją osobowość. Od dziecka byłam beztroskim, radosnym i pełnym zapału, ciekawskim i jednocześnie upartym dzieckiem. Można było mnie przekonać do czegoś, jeśli mi się pokazało, że ma to sens i jeśli uznałam, że nie narusza to mojej strefy komfortu.

Strefa komfortu to mój absolutny priorytet. Ale, wbrew pozorom, nie rozrasta się ona zwłaszcza na innych ludzi. Nigdy, przenigdy nie oczekiwałam od nikogo niczego. Jeśli inne osoby cokolwiek mi ofiarowywały, czy to materialnie, czy energetycznie, uczuciowo, odbierałam to zawsze jako dar, z radością i wdzięcznością, nigdy jako coś, co mi się należy. To dość istotny punkt, z uwagi na to, że wokół mnie było i jest dużo wspaniałych osób, od których dostaję wręcz tyle, że ledwo to unoszę. 

Wracając do dzieciństwa. Zawsze miałam to, co mi było potrzebne, pewnie dlatego, że potrzeby miałam znikome. Zawsze robiłam z radością to, co sprawiało mi radość, a to, czego robić nie lubiłam, zostawiałam. I tak, miałam komisa z przedmiotu, którego szczerze nie cierpiałam, jako że pamięć mam raczej słabo-przeciętną, a kucie czegoś, co było podane sucho i nudno, było nie do przeskoczenia. Mama załatwiła mi korki u znajomej nauczycielki i kiedy ta przedstawiła mi to samo w interesujący sposób, nauczyłam się na blachę i zdałam bez problemu. 

Jeszcze jedno, a mianowicie zmuszanie. Powoduje we mnie jedynie narastający opór i bunt. Kiedyś rodzice, w dobrej skądinąd wierze, chcieli mnie przymusić do nauki. Skutek był taki, że pogorszyłam oceny. Kiedyś, chyba w 3 klasie podstawówki, uznałam, że nie pójdę do szkoły. Mama wystawiła mnie z tornistrem za drzwi i kazała iść. Co zrobiłam? Przesiedziałam cały dzień na progu. Potem mama musiała mnie usprawiedliwiać. Ech, lekko ze mną nie mieli! Ale nie byłam złym uczniem. Z ulubionych przedmiotów byłam najlepsza w klasie i bez problemów zaliczałam kolejne szczeble edukacji. 

Na marginesie dodam, że z tych nielubianych przedmiotów jakoś udawało mi się migać, ale jak, to nie zdradzę, bo to tajemnica :)

Dobra. Dorosłam, pracę znalazłam w dniu, w którym zdałam magisterkę i tak sobie pracowałam, dalej się kształciłam, ale nadal robiłam tylko tyle i tylko to, co mi się podobało. 

Każda wypłata, każda nagroda, czy wygrana, każda darowizna, czy cokolwiek życie mi rzucało pod nogi, było prezentem. I traktowałam to z radością, wdzięcznością i lekkim niedowierzaniem. Bo wszystko to przychodziło i nadal przychodzi zupełnie bezwysiłkowo. 

Podsumowując, moje życie to jedna wielka frajda, a w dodatku za to mi płacą! 

Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek czuła stres. W ogóle nie znam tego pojęcia. Przed egzaminami czy operacjami czułam coś w rodzaju podniecenia. Bo zdarzały się też sytuacje ocierające się o śmierć, ale to zupełnie osobny rozdział, napomknę tylko tyle, że śmierci się zupełnie nie boję.

Czy zawsze jestem szczęśliwa? Na ogół tak. Bywało, że dostałam po doopie. Bardzo jestem za te lekcje pokory wdzięczna. Co robiłam? Zamykałam się w mojej jamce i wyłam lub lizałam rany. Tyle. Żyje się dalej bogatszym o te doświadczenia 

Gdyby mnie ktoś spytał, jak osiągnąć szczęście, odpowiedziałabym "Chcesz być szczęśliwy? To po prostu bądź". 

Dlaczego o tym piszę. Tu, w pamiętniku odchudzania. Otóż to właśnie dotyczy czegoś, czego nie rozumiem, a co zostało mi jakby wpojone przez społeczeństwo, coś, przez co każda moja dieta kończyła się fiaskiem. "Chcesz być szczęśliwy, chcesz osiągnąć sukces, to PRACUJ, WYRZEKAJ SIĘ, UMARTWIAJ, NAŁÓŻ SOBIE PRĘGIERZ I TYRAJ." Próbowałam. I powiem, że mam głęboko gdzieś taki sukces. To kompletnie nie współgra z moim wnętrzem. Zawsze po osiągnięciu rzeczonego celu, zamiast radości i spełnienia, czułam dyskomfort i utratę własnej tożsamości. 

Dlatego jedyna droga dla mnie, to droga będąca celem. Robienie z pasją tego, co kocham, brak jakichkolwiek wyrzeczeń, kieratu. Jestem człowiekiem wolnym, szczęśliwym, jestem niebieskim ptakiem, który JUŻ fruwa, a świat daje mi w prezencie okoliczności i spełnia moje marzenia. 

Nie wierzycie? To patrzcie! 

To się dzieje.

:)

15 września 2021 , Komentarze (25)

Uwaga! Jeśli ktoś wykreśla słodycze ze swojej diety i uważa je za zakazane i na indeksie, to niech w tym miejscu przerwie czytanie i zajmie się czymś innym.

Mam na myśli słodycze w szeroko pojętym znaczeniu. Czyli próz cukierków, czekolad, ciast i ciastek, także cukier ukryty w napojach kolorowych, do słodzenia, jako dodatek do żywności, gdzie w ogóle się go nie spodziewa (np. wędliny, ketchup, czy choćby pieczywo), a także alkohol. 

Nie będę demonizować słodyczy. One są dobre, w sensie "smaczne" i już. 

Wiadomo, że żeby schudnąć konieczny jest deficyt kalorii. Można więc schudnąć jedząc sobie szklankę cukru dziennie. To zaledwie 220 g, więc kalorycznie wychodzi 850 kcal, więc jeszcze prócz tego można zjeść ho-ho-ho i chudnąć. 

To, że to puste kalorie wie każdy. No ale nie w tym problem. 

Problem w słodyczach jest zupełnie inny, według mojej wiedzy i obserwacji. Szybki cukier daje szybki wyrzut insuliny. Chwilowe zaspokojenie, szybki spadek i... głód. Dlatego i tylko dlatego w mojej diecie nie ma miejsca na słodycze... generalnie. Bo marginalnie są i będą. 

Dlaczego?

Bo są smaczne. Bo się nimi częstuje. Bo występują na imprezach. Bo są częścią życia towarzyskiego. Wreszcie dlatego, dlaczego ich unikam - bo dają szybki wyrzut insuliny, a to jest czasem pożądane i jak najbardziej na miejscu! 

W większości moich dotychczasowych diet słodycze były albo zakazane, albo zastępowały posiłki. 

W pierwszym przypadku stwarzało to problemy natury towarzyskiej. Czyli "nie skosztujesz mojego ciasta?! A tak się starałem/-am!", albo "ooo... Ty znowu na diecie, współczuję", albo  "no skuś się, skuś", a kiedy się skuszę, to albo skutkowało to mega wyrzutami sumienia, głodówkami "za karę", albo poczuciem beznadziei i walnięciem całej diety w cholerę, bo po co mi taka dieta, na której się cierpi?

W drugim przypadku, kiedy słodycze były dozwolone, ale wliczone ściśle w bilans i miałam do wyboru, albo zjeść porządny treściwy posiłek, albo ciacho zamiast, to zjadłwszy to ciacho za godzinę, dwie, odczuwałam spadek insuliny i głód i płacz, że tak pilnuję diety, a tu nie mogę wytrzymać do posiłku. 

Więc nie.

Teraz słodycze mam dopuszczone. W dwóch sytuacjach:

1) Po lub podczas treningu. Tu jest potrzebny szybki kop energetyczny. Na zawodach na punktach żywieniowych nie ma serów czy klopsików sojowych, tylko jest czekolada, kostki cukru i banany. Aha, no i żele i napoje energetyczne. Bo to daje power. 

2) Po posiłku. Dla przyjemności. Dla komfortu. Także na różne imprezy powinnam przychodzić najedzona.

W takich wypadkach nie wliczam słodyczy do bilansu kalorii. One są ponad bilans. Mam zjeść te 1900 kcal zdrowych pełnowartościowych posiłków. Słodycze nie zastępują mi posiłku. Wyjątkiem są zdrowe, pełnowartościowe "słodycze" czyli batony, koktajle białkowe, różne wypieki specjalnie zbilansowane pod kątem BTW, owsianki na słodko (których nie jem, bo nie lubię), płatki śniadaniowe, naleśniki i tak dalej. Te wliczam do kalorii, bo to pożywienie. Lizaków, czekoladek, ciasteczek i innych takich nie. 

A teraz kiedy nie wolno mi jeść słodyczy i dlaczego.

1) Nie zastępuję słodyczami posiłków. Chodzi oczywiście o te puste słodycze. Nie o zdrowe słodkie posiłki. Nie mogę opierać mojej diety na pustych kaloriach. Nie.

2) Emocjonalnie. Nie zajadam stresu. Nie nagradzam się. Nie zajadam nudy. Nie zajadam smutku. Nie za karę. To wszystko do kosza. Jedzenie nie ma mieć związku z emocjami w ten sposób. 

No dobra. A kiedy zostanę zaproszona na wesele, urodziny, czy inną imprę i zaszaleję? Kiedy przekroczę moje nie tylko ustalone do chudnięcia deficytowe limity, ale przekroczę limit utrzymania i zacznę tyć? Co wtedy? Nic. Absolutnie nic. Żeby przytyć 1 kg muszę przyjąć DODATKOWO 7000 kcal. Załóżmy, że poza moimi normalnymi posiłkami jakimś cudem na takiej imprezie zjadłam te 7000 kcal. Co oczywiście jest praktycznie niemożliwe, bo musiałabym żreć na okrągło same torty. No ale OK, atak kompulsu. Tak bywa. No i co? Najgorsze, co mnie po tym może spotkać, to kilogram na wadze więcej. Z czego pewnie samego tłuszczu będzie mniej, więcej to masa w jelitach, no ale gdyby nawet ten kilogram tłuszczu. Czy to koniec świata? Mam się pociąć, ubiczować, ogłosić głodówkę przez tydzień? Nie, absolutnie nie robię nic ponad to, jak powrót do mojej diety (sposobu na życie) 1900 kcal. Będę cięższa, ale będę sobie nadal chudła. Zdrowo. Najwyżej odpokutuję bólem brzucha i niestrawnością. Te objawy nauczą mnie, żeby następnym razem zjeść jeden kawałek tortu, nie siedem 😁. Ostatecznie mogę te pożerane kalorie przerywać spacerami. Wyjdzie na zdrowie.

Jak mawia moja kochana trenerka "nie ma kalorii, których nie można spalić". A słodycze są dla ludzi. 

14 września 2021 , Komentarze (11)

Pisałam, że bieganie to moja pasja. I to prawda. Ale po pierwsze nie samym bieganiem żyje człowiekiem i czasem trzeba rozważyć jakieś alternatywy. Bo mimo dbania o technikę biegu (co jest okropnie ważne!), jak i rozciąganie po treningu (też ważne, po stokroć bardziej niż rozgrzewka), zdarzają się kontuzje. Zdarzają się również choroby (chociaż poza covidem, który mnie unieruchomił w domu na miesiąc, nie pamiętam, żebym na coś chorowała od... kiedy pamiętam). Zdarzają się wypadki losowe (np. kwarantanna po zetknięciu z zakażonym), zdarza się, że normalnie nie ma czasu, co mnie będzie może dotyczyć, jak będę miała grafik zajęć, wyjazdy, inne okoliczności, bo trzeba dzieciakom pomóc, bo to, bo śmo. I bieganie trzeba zawiesić. Bez planu awaryjnego dzieje się tragedia. Organizm cierpi z odstawienia, dziurę trzeba czymś zapchać (jedzenie się dobrze do tego nadaje) no i przechodzi się w rozmiar większy, i jeszcze większy...

Z powodów kondycyjno zdrowotnych pierwszym wyborem są marsze/spacery i rower. Tak robiłam, nawet kiedy cierpiałam katusze przy shin splints, kiedy każdemu krokowi towarzyszył jęk bólu i faszerowałam się silnymi dawkami leków przeciwbólowych, żeby w ogóle móc się poruszać. Pisałam już o tym kiedyś, za dawnych czasów. Oczywiście, cudowna pani Ania, fizjo-czarodziejka zrobiła mi z tym dobrze podczas jednej wizyty, ale do niej są terminy odległe, zresztą, nie wiem nawet, gdzie teraz pracuje.

No więc spacerki, rower. Ale to wymaga dużo czasu, gdyż to  niskoenergetyczna aktywność. 

Następnym pomysłem jest siłownia. Ewentualnie dywanówki, trening obwodowy. To mam już teraz, w dni niebiegowe i chociaż nie palę tyle, co na bieg, to te 30-40 minut potrafi wycisnąć niezłe ilości potu, w dodatku rzeźbi mięśnie, co ma bardzo duże znaczenie. Ten typ aktywności chciałabym utrzymać na stałe, choćby 2 razy w tygodniu. 

Co dalej? Joga. Bardzo bardzo polecam. Aktywność niskoenergetyczna, ale korzyści ogromne! Dynamika ciała, giętkość, elastyczność. Po ćwiczeniu jogi ma się wrażenie, jakby się płynęło w powietrzu. Już nie pisząc o wpływie na organy wewnętrzne, gruczoły, mięśnie głębokie, a nawet mózg. Jogę ćwiczyłam wiele lat, w dwóch różnych systemach. Praktykowałam w aśramie w Nepalu. I kiedy tylko uda mi się znaleźć czas, którego obecnie nie potrafię wygospodarować, to do jogi na bank wrócę. 

Wreszcie. W przypadku całkowitego unieruchomienia, wręcz w warunkach szpitalnych, z połamanymi kończynami i pociętym brzuchem, zostają ćwiczenia izometryczne, rozciągające, callanetics. Oczywiście, na te partie ciała, którymi można ruszać. 


Więc, jak widać, alternatyw mam dużo, żyć, nie umierać. Oczywiście, piszę tu o sobie, są ludzie, którzy na rowerze jeżdżą w 5 strefie tętna, są amatorzy rolek, hulajnogi, piłki nożnej czy badmintona. Niektórzy potrafią i kochają pływać lub wspinać się na skałki. Moja starsza córka wybrała taniec. Jest taka gama różnych form ruchu, że leżenie na kanapie nie powinno być jedyną formą wypoczynku. Oczywiście, leżenie na kanapie to wypoczynek bierny i jak najbardziej potrzebny. Ale odpoczynek czynny i treningi są równie potrzebne.


No.


A ja zrobiłam sobie brownie. Z mąki gryczanej i kokosowej z batatami i bananem oraz odżywką białkową. I kawałkami gorzkiej czekolady. Ponieważ dałam czarne kakao wyszło mi raczej... blackie. I podżeram sobie idąc do pracy. 

Problem. Pojawiły się orzechy włoskie. Rosną wszędzie i spadają. Takie świeże, z białą skórką wewnątrz. Problem, bo nie potrafię się im oprzeć. Kalorie to pal licho, bo i tak muszę czymś dobić, ale palce i paznokcie. Masakra, jak u rolnika. Kupiłam specjalny zestaw do manicure w postaci patyczków zaostrzonych z szpicem pilniczkowym, ale to za mało. Ech...

13 września 2021 , Komentarze (16)

Myślałam, że uda mi się jeść intuicyjnie, wtedy, kiedy będę głodna i będę sobie spokojnie chudła. Ale to niestety nie zdaje egzaminu. Bynajmniej nie chodzi o to, że jem za dużo. Ja jem za mało! Jeszcze za czasów diety vitaliowej jadłam 4 posiłki dziennie i wydawało mi się, że ciągle jestem głodna, więc dojadałam warzywa pomiędzy tymi posiłkami. A jadłam przecież 2100 kcal, czyli o 200 więcej, niż mam obecnie w dni luźne. Możliwe, że to, że pilnuję białko sprawia, że moje posiłki są tak sycące, że długo nie chce mi się jeść. Najchętniej jadłabym śniadanie około 11.00-12.00, a potem dopiero kolację koło 20.00-21.00. Ale dwa posiłki to za mało, żeby zjeść tyle, ile muszę zjeść. No i potem dobijam w nocy orzechami i czekoladą, żeby nie jeść za mało, a i tak wychodzi za mało. Więc, zgodnie z zaleceniem mojej dietetyczki, będę jadła 3 posiłki o mniej więcej równej kaloryczności ok 650 kcal każdy. Ostatecznie śniadanie, które wolę lekkie, zostawię na te 450-500 kcal, a gdzieś tam w ciągu dnia wtrącę szybkiego batona proteinowego lub inną przekąskę. 

Grzecznie zabrałam więc dziś jedzonko do pracy. No i zobaczymy. Jednak kilogram i więcej spadku na tydzień to niebezpieczne i nieodpowiedzialne. 0,7 kg to absolutne maksimum, a idealnie byłoby chudnąć 0,3 - 0,5 kg tygodniowo.

12 września 2021 , Komentarze (18)

Uważam, że bieganie jest świetnym sportem i chciałabym dać kilka argumentów za.

Co daje bieganie, czego nie dają spacery? 

To pytanie zadałam sobie po przeszło rocznej przerwie od biegania, na którą złożyło się wiele przyczyn, wśród których mogę wymienić przetrenowanie, utratę kondycji spowodowaną nadwagą i covidem. Przez cały ten czas nie leżałam brzuchem do góry, chociaż i tak się zdarza i nie ma w tym nic złego. Dużo chodziłam, nawet po 20-30 km, w tym po górach. Więc aktywna byłam. Ale...

1) chodzenie nie podnosi tętna wyżej niż do dolnego zakresu  strefy aerobowej. Oczywiście, nie piszę tu o chodzie sportowym, to zupełnie inna bajka, ale o spokojnych spacerach. Dla osób bardzo otyłych, albo chorych lub starszych, to wspaniała forma ruchu, także dla osób zaczynających jakąkolwiek aktywność, albo... tak jak to było u mnie, dla czystej przyjemności spacerów. Ale to zupełnie nie jest rozwojowe. Nie poprawi się kondycja, nie ma progresu, sportowo zatrzymuje się w jednym miejscu.

2) chodzenie jest powolne. Aby przebyć dystans 10 km spacerem potrzeba 1,5 - 2 godzin. To jest dużo czasu i nie każdy człowiek może pozwolić sobie na stratę tego czasu. Ludzie pracują, mają obowiązki. Żeby przebiec 10 km wystarczy godzina. Jest różnica. Plus - biegiem spali się więcej kalorii!

3) Endorfiny. Tego spacer nie da. Potrzeba bólu, potu, zmęczenia, żeby później poczuć TO. Poczuć, jak każda komórka w organizmie odpręża się i oddycha. 

Wracając do pkt.1. Bieganie jest chyba jedynym znanym mi sportem, w którym można fajnie kontrolować strefy tętna i ustalać sobie różne plany. W zależności od tego, czy chcemy poćwiczyć wytrzymałość (żeby długo się nie męczyć), czy podnieść wydolność (żeby być zdolnym do dużych wysiłków), czy żeby stopniowo poprawiać kondycję, są różne plany pracy z tętnem. 

 Na przykład - chcę pokonać ten półmaraton, więc zależy mi zarówno na wytrzymałości, bo jednak 21 km to długi dystans, jak i na sile, gdyż muszę ten dystans przebyć w odpowiednim czasie. Więc dlatego ważnym dla mnie jest żeby robić te długie powolne dystanse w 2-3 strefie tętna, jak i szybkie tempówki i interwały w strefie 4, a nawet 5.

4) No i jeszcze coś, czego nie da aktywność w 1-2, a nawet 3 strefie. Czyli chodzenie, nawet bardzo aktywne, szybkie, czy górskie. A mianowicie dług tlenowy. A więc intensywne spalanie także po treningu, nawet w kolejnym dniu, choćby był to dzień na kanapie. Widzę to pięknie po moich niedzielnych tempówkach. Kiedy wypluwając płuca klnę na czym świat stoi i po pół godzinie wracam spacerkiem do domu. Normalnie spacerek na takim dystansie kosztuje mnie 200-300 kcal. Po bieganiu w strefie beztlenowej ta sama trasa i tempo to utrata 500-600 kcal. Czyli nawet więcej niż palę na sam bieg. No i ta przyjemność... ten relaks podczas tego marszu. To może być tylko po mocnym wysiłku.

Ten rabin i koza, to taki żydowski dowcip. Przychodzi chłop do rabina i narzeka, że mnóstwo dziecisk, ciasno w chałupie, żyć się nie da. Rabin radzi mu, żeby kupił kozę. Po jakimś czasie chłop wraca do rabina i mówi, że nadal nie da się żyć, bo za dużo ich w domu. Rabin mówi "sprzedaj kozę". I chłop dostrzega luksus. Dokładnie to, co czuje się po bieganiu, a czego przed bieganiem czuć nie sposób 🙃

To co, biegamy?

A przy okazji pochwalę się znaleziskiem, które odkryłam wracając sobie przez las.

11 września 2021 , Komentarze (2)

Podbijam kilometry, bo półmaraton coraz bliżej. Dzisiaj 19 km biegania po górkach, dużo podejść i niestety droga na końcu była tak zalana, że musiałam przedzierać się przez krzaki. Więc wyszło wolno. 

Powrót spacerem. W trakcie rozładował się zegarek, ale pal licho. I tak zjadłam za mało o prawie 1000 kcal. No... nie mam czasu jeść :D 

Po tych biegach tak mi się chciało pić i węgli, że kupiłam sobie zimne somersby (różowe, moje ulubione). 

Za tydzień dzieć ma urodziny, więc zostanę w mieście. Zobaczymy, może za 2 tygodnie uda mi się złamać 21 km po górach. 

Waga leci jak szalona, muszę zdecydowanie więcej jeść, bo to tempo nie jest zdrowe. 

Dziś zrobię pasztet z soczewicy, lubię. Będzie na kilka dni. A na śniadania ostatnio zjadam pudding z chia i odżywką białkową. Dodaję zmiksowane owoce (akurat brzoskwinie mam) i duuużą łychę masła orzechowego z nerkowców. 

Wygląda to tak:

Zrobiłam też syrop z czarnego bzu. Dziwne, tym razem wyszło niedużo, chyba odparował i się skoncentrował. Tym razem nie dałam w ogóle cukru, tylko jak już lekko podstygł, miód lipowy. 

Może covid nas ominie (oby), chociaż osobiście się nie szczepiłam, bo mam wysoki poziom przeciwciał. Ale jakby co, to taki syrop super podnosi odporność. 

Zobaczymy, czy jutro dam radę zrobić planowaną tempówkę, bo bolą mnie nogi. Nie po dzisiejszym bieganiu, tylko po treningu wczorajszym. Było "krzesełko" i przysiady. Po tym spadaniu w przepaść trochę mnie to obciążyło 🤣.

Na dobrą sprawę jeden dzień w tygodniu powinnam mieć zupełną regenerację i luz. Ale, powiedzmy sobie szczerze, takie 5 km to luzik, nie? W dodatku z górki. 

Ciekawe, że ludzie szukają wymówek, żeby nie iść na trening. A ja szukam wymówek, żeby iść 🙄. 

Ja myślałam, że zaczynając "odchudzać się" będę jadła mało i będę głodna. Tak to było w wszystkich dotychczasowych dietach. Teraz, kiedy nie jestem na diecie, a na zdrowym odżywianiu, jem więcej niż wcześniej i nie daję rady z taką ilością. Tyle dobrze, że w miarę chudnięcia zmniejszy się wymagana kaloryczność i nie będę musiała tyle jeść. A póki co, to hmmm... będę korzystać 😊. Idę sobie zjeść czekoladę (nie całą oczywiście).

10 września 2021 , Komentarze (24)

Jako, że z robotą jestem odrobiona (co masz zrobić jutro zrób wczoraj), to zrobiłam sobie dziś wolne i pojechałam na grzyby. Pierwszego i największego prawdziwka znalazłam zaraz po wyjściu z chatki w rowie. A potem poszłam dzikim szlakiem na Uklejnę i nie znalazłam nic. Na samej górze jeden robaczywy podgrzybek. Wkurzyłam się, ale wracając przy drodze rósł sobie kolejny pod drzewkiem. A za nim kolejny. Więc weszłam tam w las i nazbierałam około siedem.

Później wracałam sobie przez krzaczory, doszłam do rzeczki. Znalazłam jeszcze dwie kanie i kilka podgrzybków. Rzeczka była wyschnięta, więc dało się iść korytem. Ale w pewnym miejscu trzeba było wyjść. A tam prawie pionowo w górę. Myślę sobie, dam radę. No to sru. Buty miałam akurat dobre, specjalne do górskich biegów, z agresywną podeszwą. Więc wdrapałam się jakieś 20-30 metrów do góry na czterech nogach i kolanach i okazało się, że skończyły się punkty podparcia. Żadnych korzeni, pni, tylko kanciaste kamyki i ziemia. Miałam do wyboru, albo zjechać na dupsku na dół, albo piąć się w górę i... zjechać na dupsku na dół, albo spróbować przejść bokiem do rosnących drzew i tam widać było ścieżkę. Więc wybrałam ten trzeci wariant. No ale zaczęłam zjeżdżać. Uchwyciłam się kamienia, który w miarę się trzymał i wiszę sobie tak leżąc na brzuchu. Na plecach plecak, w ręce płócienna torba z grzybami. Więc wyglądało to tak. 

1) Zarzut torbą w górę

2) Wspięcie na dłonie

3) Podciągnięcie się na rękach z równoczesnym przebieraniem nogami w górę

I taki cykl powtarzany kilka razy.

Byle szybciej poruszać się w górę niż zjeżdżałam w dół. Musiało to wyglądać żałośnie. 

Ale sukces. Jeszcze przeturlikanie się w bok i złapałam za pień drzewa. Uff.

Straty w grzybach. Połamane prawdziwki to w sumie nie tragedia, i tak miałam kroić do suszenia, ale z kani miazga - trudno, wysieję je w ogródku. Do tego lekkie zranienia na dłoniach. Przeżyłam. I błogosławiłam ćwiczenia, pompki, planki i wspinaczki. Uratowały mi życie, a przynajmniej honor. Później jeszcze trafiłam na zarośniętą polanę jeżynami, ostami i pokrzywami, gdzie w gratisie dopadły mnie strzyżaki sarnie i właziły wszędzie.

Później znowu pobłądziłam i trafiłam w to samo miejsce, na szczęście już u góry. Ale tym razem drogę znalazłam i schodząc już ku znanej drodze znalazłam garść rydzów, kozaka, krasnoborowika ceglastoporego, maślaczka i jeszcze jednego maleńkiego prawdziwka. 

Szału nie ma, ale grzybki zdrowe, bez robaków. Już się suszą w piekarniku.

Przez to błądzenie i wspinaczkę zrobiłam prawie 13 km i spaliłam prawie 1000 kcal. Co muszę uzupełnić, więc popijam sobie martini extra dry i podgryzam orzeszki. Oczywiście porządny posiłek już zjedzony.

9 września 2021 , Komentarze (24)

Na fejsbuku wdałam się w dyskusję z paniami akwizytorkami pewnej diety. Napisałam, że według mnie dieta oparta na bardzo silnym deficycie tłuszczu i złożonych węglowodanów, dopuszczająca jedynie białko i warzywa jest szkodliwa i grozi jojo. W dodatku pisanie, że to nauka zdrowych nawyków jest nieprawdą, gdyż na długą metę tak się odżywiać nie da.

I oto napisał do mnie twórca owej diety, że dopuściłam się zniesławienia i sprawą zajmą się jego prawnicy. 

Siedzę i zbieram szczękę z podłogi.

Zarówno pana twórcę, jak i wszystkie akwizytorki zablokowałam. Czekam, aż zawieszą mi konto na fb oraz otrzymam wezwanie do sądu. Zdaje się, że posiadanie własnego zdania i dzielenie się nim jest niebezpieczne i karalne. 

hm.

8 września 2021 , Komentarze (10)

Pozwolili mi jeść mniej białka. 120 g/ dzień. To i tak strasznie dużo, ale już jest to możliwe przy normalnym jedzeniu, no prawie normalnym, bo to i tak kosmiczna ilość jak dla mnie. Żeby nie jeść w kółko twarogu (po 250-300 g na posiłek) robię sobie makaron z groszku z groszkowym pesto (trochę zawaliłam, bo groszek zmiksowałam bez zalewy i wyszło coś kruchego zamiast sosu, ale dobre), pomidorami suszonymi (takimi z oleju), pestkami słonecznika, smażoną cebulką i dużą ilością pomidorków koktajlowych i roszponki. Miała by rukola, ale nie lubię. Uwielbiam fajne przepisy, najlepiej takie, z których można zrobić jedzonko na kilka dni i popakować w pojemniczki.

Zrobiłam też medaliony a'la IKEA. Wszyscy w domu je lubią. 

Mam w planie przetestować tempeh. Nigdy nie jadłam, a podobno zdrowy i ma dużo białka. Tofu nie lubię. Zobaczymy, czy z tempehem się polubimy. Będzie przysmażony dodany do sałatki. Nie mogę się doczekać, żeby spróbować. 

No i powiem szczerze, że ostatnio to naprawdę jem na siłę. Jak się okazuje, że zjadłam mniej niż te przepisowe 1900 kcal, to się wręcz zmuszam. Lecą orzeszki, ciemna czekolada suszone owoce, masło orzechowe, wszystko, co ma małą objętość, a dużą gęstość kaloryczną. Nie mogę jeść mniej, bo tempo ma być zachowane. Później przyjdzie czas na ścinanie kalorii, jak będę lżejsza. 

Wczoraj kompletnie nie mogłam zmieścić kolacji, a miało być 500 kcal. Więc w gotowości mam pitny skyr naturalny + odżywka białkowa (izolat) - i mam koktajl za 360 kcal, do tego jakiś owoc, banan, itp. i mam posiłek z głowy. 

O dziwo te kolacje mi najtrudniej wchodzą. Wcześniej wieczorami zasiadałam do jedzenia, mogłam jeść i jeść. A teraz największy głód łapie mnie koło 15:00-16:00 i po obiedzie mogę w zasadzie nic nie jeść do końca dnia. 

No dobra, może to się zmieni.

6 września 2021 , Skomentuj

Zgodnie z planami (moimi, z nikim tego nie konsultowałam, uznałam, że taki plan będzie OK) robię takie treningi:

poniedziałek
: trening obwodowy 0,5 godziny + rozgrzewka + rozciąganie
wtorek:
bieg spokojny, w strefie tlenowej ok. 10 km
środa
trening obwodowy 0,5 godziny + rozgrzewka + rozciąganie
czwartek
: spokojny bieg ok. 8 km + interwały (ile fabryka dała + marsz - docelowo będzie wolny bieg w przerwach, na razie muszę marsz, bo umrę)
piątek
trening obwodowy 0,5 godziny + rozgrzewka + rozciąganie
sobota
: długi spokojny bieg w strefie tlenowej, albo terenowy z elementami marszu na podejściach, albo po płaskim, ale bez spiny. Ma być przyjemnie. I tu kilometraż sobie podnoszę z tygodnia na tydzień, bo na horyzoncie majaczy półmaraton, a ja tyle nie przebiegnę póki co. 
niedziela
: szybki bieg pół godziny. Nie ważne ile kilometrów, ważne żeby sponiewierało. Może być mniej, jak pod górkę lub więcej z górki. Ma być duszno, ma boleć.

DODATKOWO!
codziennie chodzenie. W dni niebiegowe minimum 8-10 km. Lepiej nawet 20, ale nie ma na to czasu. W dni biegowe przynajmniej te 6 km trzeba przejść.

Oczywiście bez spiny. Jak się nie da, to się odpuszcza trening. Nie zawsze się da. Praca, obowiązki itp. Także aura. Chociaż na razie deszcz mnie nie pokonał. 
Po co to robię?
Bo lubię mieć plan. A zapisałam się na ten półmaraton... Czemu? Bo do tej pory biegłam każdy półmaraton królewski i jakoś choćby ten jeden na rok mam takie poczucie, że muszę. Maratony na razie sobie odpuszczę, bo te odchorowywałam zawsze. Jeszcze górskie kuszą, ale muszę dojrzeć. Na razie nigdzie się nie zapisuję poza tym Królewskim. Zobaczymy, że podołam. Bo zaczęłam praktycznie od zera od końca maja i teraz to, co biegam to naprawdę szczyt moich możliwości. Oczywiście, że sadło mi przeszkadza, ale ważąc tyle co teraz przebiegłam maraton w 2018, więc no.
Na szczęście mój organizm tak już się dostosował, że jak odpuszczę nawet tydzień lub dwa treningów, ba, nawet 2 miesiące, to i tak do nich wrócę. Po prostu uzależnienie  😌 .
Nie wyobrażam sobie siedzenia w domu, jeśli oczywiście nie muszę. Kocham łazić, zwiedzać, odkrywać, choćby tajne przejście między chałupami, koło których przechodziłam całe życie i nie wiedziałam, że tam da się przejść. 😵

No więc tak:
Z ostatnich treningów to w sobotę zrobiłam 16 km górskiego biegania (górskie są fajne, bo można sobie iść, a liczy się za bieg, haha). Pod koniec bolą mnie palce u stóp. Niezależnie od butów. Hm. 
Wczoraj szybki bieg ponad 5 km. Z założenia miało być w tempie poniżej 6:00/km. Dało radę nawet poniżej 5:30/km (no dobra, z górki było), ale myślałam, że wyzionę ducha. Prawie zwróciłam śniadanie (jogurt pitny z odżywką białkową). Nie cierpię tych tempówek, wręcz ich nienawidzę. Ale to ma sens. Po pierwsze później czuję się doskonale, jak nowonarodzona, a po drugie, jak wracam sobie spacerkiem do domu, to mi tętno tak podbija, że liczy mi kalorie podwójnie. Potem oczywiście jestem głodna, więc mogę sobie więcej zjeść. A czasu mnie to mniej kosztuje niż długi spokojny bieg. No i kondycję poprawia. Później lepiej, łatwiej i przyjemniej biega mi się pozostałe planowe jednostki treningowe. 

Więc jak widać, ruchu mam sporo. Średnia dzienna liczba kroków to 22-29 k, bywało i 35 k i nawet 44 k, ale to takie baaardzo ruchliwe dni. 

Kaloriami się nie przejmuję. W dni bezbiegowe staram się nie przekraczać 1900 kcal, ale jak przekroczę, to nie rwę włosów z głowy. W dni biegowe jem tyle, ile potrzebuję. W ogóle się tym nie przejmuję. Owszem, zapisuję, obliczam, ale docelowo mam zamiar to odpuścić. Po prostu tak orientacyjnie chcę wiedzieć ile jem, jak jem tak jak teraz. Staram się wciskać wszędzie białko. Widzę, że jak zjem porządny posiłek z dużą dawką białka i tłuszczem, to nie jestem głodna bardzo długo. W dni biegowe dobijam węglami. Też tymi prostymi (a co!). Poza tym, węgle jak najbardziej są podstawą, ale raczej te złożone. Dam znać za jakiś czas, jak leci.