dzien 26
Jutro ważenie, a ja piję piwko i końcówkę meczu oglądam. A najgorsze jest to, że wcale mi z tym źle nie jest:)
Dietę stosowałam grzecznie (poza piwem) ale spora część podwieczorków i kolacji mi odpadła więc tak się pocieszam, że wyjdzie mi na zero. Zobaczymy.
Od początku mistrzostw czasu mało na wszystko. Zwłaszcza, że pracy też natłok ale zaplanowane treningi wykonywałam bez zarzutu.
Ciekawe ile tak wytrzymam: rano pobudka (godzina wcześniej niż zwykle), trening cardio, potem śniadanie, praca (w międzyczasie drugie śniadanko), szybki powrót do domu, obiad, trening modelujący w trakcie pierwszego meczu, przelot do strefy kibica, drugi mecz, powrót do domu, przygotowanie obiadu na następny dzień, codzienne duperele, SEN :) (godzina później niż zwykle)
No zrobiło się luźniej w polu widzenia to lecę do metra:)
dzień 20
Ważenie. Zaledwie 0,1 mniej od zakładanego planu - nie tak źle - bałam się, że będzie tyle samo co w zeszłym tygodniu a tu jednak spadek.
Treningi coraz dłuższe i coraz mocniejsze. Niektóre muszę dzielić na bieganie/rower i resztę bo inaczej się nie wyrabiam. Dziś mam nawet zakwasy na udach i brzuchu. Dobrze, czuć że się coś rusza.
Diety już teraz przestrzegam, więc może nadrobię te 0,1 :) Posiłki fajne i dali mi nawet czerwone mięsko mniam.
Na week-end w domu siedzę bo pogoda ma nie sprzyjać wyjazdom :(
dzień o matko 18
Trochę mnie nie było...
W piątek rano wyjazd. O brzasku ważenie - trochę byłam zawiedziona, ale zawsze to do przodu. Śniadanie jeszcze zjadłam z diety, w trasie drugie też się dało, ale potem to jedna wielka masakra :(
Dojechaliśmy na 15.00 i choć lało porządnie to szybciutko w góry coby "skorzystać"
1,5 h porządnym tempem na górę i 1h z powrotem. Mokra byłam calutka ale szczęśliwa.
I zamiast pójść do pensjonatu zupę przytarganą z domu odgrzać to dałam się namówić kamratom na knajpę, a jak tu w górach pstrąga nie zjeść? No to zjadłam :( tyle mojego, że faktycznie był pyszniutki. Na koniec się uparłam że trening i tak wykonam - rozgrzewka i rozciąganie to pikuś, ale kwadrans na pożyczonym od gaździny rowerze po górskiej drodze wypompował mnie doszczętnie a i zmokłam powtórnie...
Sobota rano - pogoda zadowalająca, więc szybkie dietowe śniadanko, pakowanie sprzętu i na wspin. Boziu jak fajnie mają Ci co blisko skał mieszkają.... Całe szczęście, że była z nami niewspinająca koleżanka, bo byśmy się na ślub spóźnili jak amen w pacierzu. I tak zrezygnowałam z malowania paznokci, a i makijaż był mocno oszczędny. Tylko włosy (moja prywatna duma) ułożyłam jak trzeba, kieckę założyłam i szybko szybko, bo impreza kameralna więc widać jak na dłoni kogo nie ma. Za trzy siadłam w ławkę i podziwiałam Parę Młodą - mają Ci ślubni takie światło w sobie, co na wszystkich spływa. Msza, życzenia i to czego się najbardziej bałam - przyjęcie. Szaman wypiłam, bo lubię a rzadko pijam więc szkoda mi było okazji tracić. Zupę i drugie na początek też zjadłam, bo głodna byłam po wspinie, a wcześniej czasu szkoda było na jedzenie marnować.
I tak tu skubnęłam, tam spróbowałam, tym się z mężem podzieliłam, to zjadłam bo młodzi namawiali - same to pewno też to znacie. I co z tego, że do czwartej ile tylko się dało na parkiecie hasałam (bo też lubię i też rzadko pląsam) czułam, że jedzenie mam wszędzie, tylko sprawdzałam czy mi uszami nie wychodzi... Oj jestem człowiekiem małej woli oj małej...
Niedziela zaczęła się od śniadanka - albo raczej od obiadu, bo i zupa i grillowana kaszanka, kiełbaska, sałatki - no takie poprawiny rzec by można. Tu już się lepiej trzymałam, bo się nie nawpierniczałam po kokardę, ale i tak mocno przesadziłam w stosunku do diety. Więc w góry razem z młodymi - 2.5h w górę i 1.5h w dół. Pięknie było ale młodzi musieli wracać, bo uciekali w podróż poślubną. tylko jeszcze obiadek z pozostałymi gośćmi... Weź tu się człowieku karkówce z grilla oprzyj czy zasmażanym burakom - ja nie umiem. Oj jestem człowiekiem małej...
Znajomi, z którymi jesteśmy jednym wozem napierają, coby w poniedziałek wcześnie uderzać z powrotem, ale jak tu gór nie wykorzystać skoro już się jest. Staje na tym, że my na zaledwie 3h wspinu wybijamy, a oni wstaną później i śniadanko niespiesznie zjedzą i nam co przygotują Pakujmy się wieczorem, a poniedziałkowy ranek zgodnie z planem przebiega. Wyjazd. Docieram do domu i na wagę - DWA KG więcej niż przy piątkowym ważeniu. Fakt, że po południu i w ciuchach, ale przeraża perspektywa, że wracam do początku. Zatem najpierw obiadek dietowy, aby go na noc nie wcinać, a zjeść trzeba bo głód zaczyna się odzywać i czas na ogarnięcie domostwa i "uleżenie". Odpalam trening i już widzę, że coś nie halo, bo wcześniej trening trwał ok 40 min a teraz 1.5h Hmmm. Okazało się, że nie tylko rozgrzewka, modelujący i rozciąganie ale też 40 min rowerku !!!Wcześniej było albo modelujący albo Cardio i to 15 min. Ale nic - zaliczam rozgrzewkę i lecę na rower bo jak kolejności nie zmienię to będę musiała po ciemnicy te 40 min pedałować. Wracam i dopiero ciężarki odpracowuję i rozciąganie.
Wtorek. Znowu kicha, bo na urodziny chrześniaka trzeba się wybrać. Śniadanka zgodne z dietą, obiad już nie teges, bo to w gościach - tyle że porcję sobie nałożyłam jak dla ptaszka, tortem się podzieliłam z mężem, dwóm centymetrom szarlotki się nie oparłam no i dwa kieliszki wina wypiłam. A i 15 orzeszków solonych :(
Mimo to dzisiaj rano 66 więc powrót do wagi z piątku !
Ale zaczynam mieć problem. Wracam ok 17.00 Trening razem z przebraniem, prysznicem i całą resztą teraz zajmuje ok 2h. i to część na powietrzu, więc muszę go zrobić od razu - za widnego. Gdybym zaczęła od obiadu i odczekała 2h, to już by była 20.00 - trochę za późno na rower czy biegi po lesie. Ale tak to obiad zjadłam dzisiaj o 20.00. niby nic - nie pójdę spać przed 24.00, ale teraz to już na pewno nie ma szans ani na przekąskę ani na kolację. Chyba będzie trzeba treningi na week-end przerzucić, a chciałam tego uniknąć ze względu na częste wyjazdy. Przecież roweru w skały nie zabiorę...
No dosyć tego. Teraz postaram się krócej i systematyczniej.
Pozdrawiam.
dzień 10
Oj trochę się działo w pracy więc i czasu na wpisy nie było.
Przestrzegałam diety, ćwiczenia wypełniałam i pierwsze ważenie wypadło nad wyraz zadowalająco. Niestety potem poszło trochę gorzej. W niedzielę zabrałam mamę na 3h nordic walking i wg kalendarza spaliłam 540 kcal, ale potem poszłyśmy do reastauracji na DnioMamowy obiad i choć z grubsza przypominało to obiad z zestawu diety - grillowana rybka z warzywami - to kalorii miało zdecydowanie więcej, bo przygotowanie mało dietetyczne i porcja niemała, a że pyszniutka była to żal było zostawić i tak mimo porządnego wysiłku cofnęłam się z postępami o jakieś trzy dni :(
Dopiero dziś zrobiłam zakupy na ten tydzień bo w week-end z zasady po sklepach nie latam, a wczoraj w pracy urwanie głowy było. Wymieniłam dwa posiłki i tym co w lodówce obleciałam. Wydałam około 70 pln wiec dużo mniej niż za pierwszym razem, ale to efekt tego, że część pozostawała po poprzednim tygodniu i z fasoli szparagowej, którą uwielbiam zrezygnowałam, bo u nas ciągle majątek kosztuje - może następnym razem.
Teraz będę miała nie lada problem, bo w piątek rano wyjeżdżam na wesele przyjaciół w góry. Ważenie jeszcze rano oblecę, ale plan posiłków mam do niedzieli, a powrót w poniedziałek po południu a internetu tam nie będzie. Trening to jeszcze jakoś wykonam z mp3, ale przygotowanie posiłków z diety, zwłaszcza obiadu, będzie problemem a i na uroczystości na pewno przeholuję z jedzeniem i jakiś alkohol na pewno też się przytrafi, więc obawiam się, że wrócę do początkowej wagi A tak mi dobrze szło :((((((
Za to w czwartek wraca mój ukochany mąż i cieszę się obłędnie, bo rzadko rozstajemy się na dwa tygodnie, ale poza oczywistymi uczuciowymi korzyściami na to swoje plusy i minusy. Będzie komu dojadac te pootwieranie puszki tuńczyka, ananasa czy inne produkty wykorzystane w 1/4, ale też i inwencji będzie ode mnie wymagało więcej, co też z tego przygotować, a i tak posiłki dietowe zabierają mi sporo czasu więc nie wiem czy się wyrobię. Nie wiem też, jak będzie mnie wspierał. Jak wyjeżdżał dopiero robiłam pierwsze zakupy, więc poza totalnym zapchaniem zamrażarki maciupcimi porcjami wszystkiego cała reszta go ominęła. Zobaczymy jak będzie - w końcu wiem, że mnie kocha i na pewno chce, abym się podobała sama sobie więc powinien trzymać kciuki.
Ale się rozpisałam...
Koniec
dzień 4
Dziś nawet fajne dania, ale przekąska znowu wypadła.
Z niecierpliwością czekam na powrót męża, coby jakąś inwencje kulinarną wprowadzać dla niego, bo składniki w tej diecie naprawdę są wykorzystywanie absolutnie nieracjonalnie.
I tak pewnie nie wszystko da się zagospodarować z tego co mi tu zostaje, ale miałabym pomysł na cztery żółtka, co mi ze śniadania zostały (bez obaw do końca tygodnia nic z nich nie jest przewidziane). otwartego tuńczyka, co go łyżeczkę zjadłam i inne kwiatki jak również składniki, które zostały zakupione przed pierwszą listą zakupów.
Drugi dzień treningu. Jako, że po pierwszym czułam się świetnie ten trening wykonałam dwa razy w odstępie 5 godzin. Ciekawe czy jutro wstanę. Postanowiłam tak zrobić, bo jutro niestety cały dzień na spotkaniach i za biurkiem, więc zrobiłam cokolwiek ""na zapas"
Wiem że po powrocie będę tak wyprana, że tylko kąpiel i do łóżka.
Dalej głęboko wierzę, że to co teraz robię przyniesie pożądane efekty :)
dzień trzeci
Dziś "udało mi się" pominąć drugie śniadanie i przekąskę - ale głodu nie było:) Muszę zacząć dokładniej pilnować odstępu między posiłkami.
Zakwasów po pierwszym treningu nie było. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Dobrze, bo trening dopasowany, a moja kondycja nie była taka straszna, czy też źle, bo się mało przykładałam albo ćwiczenia zbyt mało wymagające? Zobaczymy jak będzie dalej.
Ciągle pełna optymizmu. Byle zobaczyć efekt.
diey dzień drugi treningu pierwszy
Ciągle jeszcze jestem pozytywnie nakręcona na odchudzanie.
Niektóre posiłki budzą niepokojące uczucia, ale postanowiłam trzymać się wytycznych i zjadłam wczoraj surowe jabłko z mlekiem, pewna obaw, że będę musiała mieć mnóstwo czasu, aby podziwiać moją świeżutko wyremontowaną łazienkę :)
Dzisiejszy dzień za to upłynął pod znakiem kapusty. Drugie śniadanie: kapusta czerwona, obiad: kapusta pekińska i brukselka, przekąska: kapusta kiszona.
I to dziwne komponowanie posiłków -kto jada zupę z surówką ????
Ciągle też nie dotarłam do kolacji - czas mi się kończy na przekąsce.
Późno wstaję (o 9.00) i jem śniadanie tak przed dziesiątą (zanim się ogarnę i przygotuję).
Potem biegiem do fabryki i tak coś kole 13.30 otwieram pojemnik z przygotowanym w domu drugim śniadaniem. W pracy nie mam możliwości odgrzać obiadu, więc jem dopiero w domu ok 17.30. Przekąska wychodzi mi o 21.00. Kładę się ok 1.00 a przestrzegam reguły "ostatni posiłek trzy godziny przed snem", więc kolacja musiałaby być o 22.00 a wtedy nie chce mi się jeszcze jeść. I tak cieszę się że kalorii wypada mniej ale też martwię, bo a nuż za mało jakiś składników dostarczam memu organizmowi i jeszcze mi współpracy odmówi.
Jakieś pomysły racjonalizatorskie?
Dziś odbyłam pierwszy trening - wrażenia pozytywne. Pan trener mógłby przed opisem ćwiczenia mówić jaki ciężar hantelek sobie życzy, bo potem w panice dokładam/zdejmuję a tak słuchając opisu człowiek by rękoma pracował i się nie stresował. Problem mam też z kierowaniem wzroku przed siebie, bo ciągle się gapię na monitor :( Zamówiłam trening na mp3 - może to rozwiąże problem zwłaszcza, że komputer w gabineciku stoi a tam miejsca jak na lekarstwo - zobaczymy czy tylko słuchając sobie "na salonach" poradzę. Spocić się spociłam i to najważniejsze a i dałam radę wszystko wykonać więc może coś jeszcze ze mnie będzie... Zobaczymy czy jutro zakwasy będą.
zakupy
Za zakupy na pierwszy tydzień wydałam prawie 120 plnów - sporo. Oczywiście nie jest to cena do końca miarodajna, gdyż po pierwsze duża część produktów w domu już była (jajka, herbaty, przyprawy itd) ale też część nie będzie przydatna i MOŻE da się wykorzystać w przyszłym tygodniu - to jest pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy - brak spójności menu z ilością sprzedawanych produktów :( np kupuję puszkę tuńczyka (większość producentów ma z grubsza tę samą wagę) i dziś mam zjeść 1 łyżkę produktu. Do końca tygodnia tuńczyk się w menu nie pojawia, więc albo jak Bóg da to tuńczyk wytrzyma do przyszłego tygodnia (jeśli będzie w menu) albo będzie trzeba wyrzucić 90% produktu, a że za każdym razem jak wyrzucam choć krztę produktów spożywczych do kosza ,to widzę biedne murzyńskie dzieci z opuchlizną głodową i cały mój organizm krzyczy NIEEEE.
Mąż, widząc jak mrożę paczuszki po dwie kromki czterech rodzajów chleba (na tydzień potrzebuję po 1-2 kromki a to pumpernikla a to żytniego a to razowca itd), to narysował sobie na czole wielkie kółko. Efekt jest taki, że moja zamrażarka jest napchana do pełna i z niepokojem czekam na następną tygodniową listę zakupów, bo jak będą na niej inne produkty, niż te które znajdują się w zamrażarce i znowu w ilościach nie do kupienia to nie wiem co zrobię z resztą. Może odchudzać należy się zimą, gdy na balkonie zmieści się wszystko co nie znajdzie miejsca w zamrażarce?
początek cd
Przebrnęłam przez ankietę. Myślę, że już mi się należy nagroda :)
Teraz czekam ze niecierpliwieniem na zestawy diety i ćwiczeń. Ciekawe
czy zachęcą mnie do działania czy wręcz przeciwnie. To moja pierwsza
próba odchudzania więc jeszcze nie wiem jak sobie będę radzić. Na razie
jestem pełna optymizmu jak to na początku bywa...