Zacznę od dzisiejszego niepowodzenia, czyli spektakularnego zakalca. Okres mi idzie, chyba nie muszę mówić nic więcej. Postanowiłam nie tykać sklepowych słodyczy, ale upiec coś rozsądnego? Czemu nie. Znalazłam przepis na ciasto na bazie mąki pełnoziarnistej (i tak muszę zużyć przed totalnym wrzuceniem pszenicy z diety) z kefirem, jajkami, słodziwem i owocami. Wyszła mi z tego taka surowa klucha, że ojej ojej.... Przegryzam suszoną morwę białą, też działa, słodka pierońsko. Ale chciałam ciasteczko 😅
Kolejnym kulinarnym niepowodzeniem mogę obwołać olej lniany. Jakiś czas temu kupiłam w markecie. Otworzyłam, spróbowałam - cierpki. Zezłościłam się na siebie, że chciałam przyoszczędzić i w efekcie kupiłam jakiś stary, czy w ogóle produkowany w podły sposób. Wyrzuciłam. A ostatnio próbowałam apteczny i też jest cierpki 🤣 czyli zwyczajnie mi nie smakuje. Trochę szkoda, bo z zaplecza omega 3 zostaje mi olej z awokado, a chciałam mieć "urozmaicenie" 😆
Czarnuszka - nauczka na przyszłość, że łyżeczka na porcję to duuużo za dużo. Gorzkie!
Płatki drożdżowe - naczytałam się tyle, że mają serowo orzechowy posmak. No nie. Ani mnie grzeją, ani ziembią, ale mówić o serowym smaku to duża nadinterpretacja.
Mąka łubinowa została mi jeszcze z czasów keto. Nie polubiliśmy się od pierwszego kęsa. Jest jakaś taka świeża? Czuję się jakbym była na łące, w negatywnym kontekście.
I jeszcze herbata, która ma niebieski kolor. Kupiłam z myślą, że mogłyby z tego wychodzić ciekawe galaretki, ale niestety, ma smak parzonej trawy 😂
Wnioski? Jak się nie ma kulinarnego drygu i zacięcia naprawde nie warto kombinować. Te rozczarowania są takie bolesne 🤣 przepis co do joty i tyle. Kreatywność trzeba zostawić innym.