Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Niestety już mam czterdziestkę, ale niezmiennie czuję się jak bym miała czterdzieści do setki. Mój metabolizm leży i kwiczy, a ja razem z nim. Do tego posiadam alergię na wysiłek fizyczny i uwielbiam herbatę z sokiem malinowym i hektolitry kawy.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 36941
Komentarzy: 658
Założony: 29 października 2015
Ostatni wpis: 18 sierpnia 2023

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Lachesis

kobieta, 48 lat, Warszawa

163 cm, 90.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

26 maja 2020 , Komentarze (8)

Tak to ze mną jest, że zapał szybko mija i pozostaje praca u podstaw, jak to u Orzeszkowej było - tyle w temacie diety. Za to wena twórcza mnie się trzyma, także podgoniłam trochę w robocie. Dzisiaj mamy Dzień Matki więc wstałam z rana zadowolona, bo trójkę tego tałatajstwa urodziłam, to i jakieś przyjemności się sypną, a że nie może być czekolada bom na diecie, to liczyłam na cuda, wianki, fajerwerki i tańce na stole. No i się przeliczyłam.

Siedzę sobie pracuję, wpadłam w rytm, a tu do biura domowego wchodzi na początku talerz, a za nim najmłodsza latorośl. Bez żadnego, 100 lat mamo, żyj nam żyj nam, dziecię moje skwaszone mówi: chcesz? Śniadanie ci zrobiłem. No grzech od dziecka nie wziąć, szczególnie w Dzień Matki, postarało się dziecko - myślę sobie. Patrzę na talerz, a tam końcówki od tostów. Pewnie tosty były z serem, szynką, nie wiem bo w końcówkach nie wyczulam. Z 8 ich było tych końcówek. Gwoli wyjaśnienia, końcówka tosta to jest to co pozostaje z bułki wrocławskiej krojonej, włożonej do tostera przystosowanego do pełnowymiarowych tostów kwadratowych w połowie przyciskano/przecinanych czyli skórka od bułki z mniej więcej centymetrowym kawałkiem bułki. Siadam więc i międlę w zębach te suche bułki, czkawki dostałam, a dziecię moje rozbrajająco szczere: bo ja tych końcówek to nie lubię. I to był fajerwerk numer jeden. Za czas jakiś do biura domowego wtoczyła się latorośl najstarsza pełnoletnia, zaśpiewała sto lat i stwierdziła że z racji tego że chodzę z tymi strąkami co za fryzjerem tęsknie wołają  na głowie to ona mi spinkę kupiła, bo nie mogłam swojej znaleźć, tutaj w kiosku bo jest koronawirus to się nigdzie nie włóczyła. Fajerwerk numer dwa. Latorośl środkowa nie raczyła odezwać się w temacie do tej pory. Pytała się jedynie co będzie na obiad i czy w końcu zrobię chińszczyznę. A teraz siedzi i gra na plejaku. I tak mi mija ten uroczy Dzień Matki. I teściowa ma rację: kto ma pszczoły ten ma miód, kto ma dzieci ten ma smród.

Miłego Dnia Matki drogie Matki i nieMatki.

22 maja 2020 , Komentarze (3)

No tak, moja waga bierze udział w maratonie po spadek. Tylko porównując jej poruszanie się do przodu do truchtu ślimaka, to ślimak jest biegaczem szybkim. Kolejne 0,6. W tym tempie, bez żadnych przestojów to swój cel osiągnę po wakacjach 2021. To ten ślimak już dawno zdechnie, a mój zapał jeszcze wcześniej. Poza tym muszę być gotowa na przestoje i wzrosty. Wiem, że tak będzie, bo zawsze tak jest. W pewien uroczy piątek, kiedy człowiek nic złego się nie spodziewa, przychodzi ten makabryczny dzień ważenia, gdy pomimo utrzymania reżimu jedzeniowego podszafkowa łazienkowa świeci szyderczymi cyferkami. I mruga z zadowoleniem, i sprawdza czy aby już przeżywasz załamanie nerwowe czy ten dramat nastąpi za chwilę. A Tobie w głowie gra melodia „Polacy nic się nie stało…Polacy nic się nie stało…”, chociaż wiesz, że się stało, bo zamiast biec do mety powłóczysz nogami w miejscu albo wręcz się cofasz. Wiem za co się brałam, bo nie po raz pierwszy się za to biorę. Na pewno ten mój gen otyłości tutaj psoci i przez modyfikację DNA można by mnie wyleczyć, tak byłoby prościej, tylko dlaczego nikt nie wpadł jeszcze na ten genialny pomysł. 0,6,... 0,6,... 0,6..., a nie mogłoby być 1,6 wtedy też byłoby prościej.

21 maja 2020 , Komentarze (8)

Śliwka w czekoladzie bakaliowym Wawelem poganiana. Takie oto cuda znalazłam w szufladzie z narzędziami męża mego jedynego, kiedy młotka szukałam. Przełknęłam ślinę 5 razy i poszłam dalej. No dobra, ukradłam jedną śliwkę w czekoladzie i skonsumowałam potajemnie. Jestem łakomczuchem, moja wina moja wina… Dobrze, że kiedy za 2 dni znowu zapragnęłam młotka, nie z uwagi na młotek ale na zapasy, to już śliwek nie było. Były tylko bakaliowe, ale co tam, też się skusiłam. Potem przejechałam 5 kilometrów na rowerze i poczułam się rozgrzeszona. Żeby tego było mało po kąpieli szukałam pilniczka do paznokci. Bo to jest taka cudowna rzecz ten pilniczek, że ma nogi i sobie chodzi gdzie chce. Nigdy nie zostanie na miejscu tam gdzie go odłożyłam. Każdy z 5 pilniczków szklanych dostaje nóg i wędruje w różne dziwaczne miejsca. Chyba muszę zacząć kupować metalowe … ale do brzegu, szukając pilniczka do paznokci zajrzałam do kosmetyczki męża, gdzie znalazłam -ło matko- zakamuflowanych 7 czekolad. Myślałam, że ślinotok nigdy mi nie przejdzie. Stałam w łazience i niczym nagi Hamlet zastanawiałam się:  zjeść, czy nie zjeść oto jest pytanie…

No i tym razem nie zjadłam. Byłam silna, ale cały czas o nich ciepło myślę. Dobrze że jutro ważenie, a potem się okaże kto silniejszy, ja czy czekolada… a swoją drogą niezłe wsparcie, ciekawe kiedy oni (patrz moja rodzina) konsumują te zapasy.

18 maja 2020 , Komentarze (2)

Nie wierzę. Parafrazując poetę którego nazwiska nie pamiętam „niewiara ma się budzi róż dwulistkiem, bo to co nieprawdziwe, istnieje przede wszystkiem”. Nie wierzę, że w wolnym kraju, wolne media zdjęły z pierwszego miejsca listy przebojów utwór niepoprawny politycznie. Co gorsza, nie wierzę że ktoś stwierdził, że jest on niepoprawny politycznie i go zakwalifikował do tej niepoprawności, czyli nałożył na niego a’la cenzurę jak w najlepszych czasach komunizmu. Nie wierzę, że w ogóle coś w tych czasach może być niepoprawne politycznie. Nie wierzę, że minister zdrowia zakupił od kolegi górola za ponad 5 baniek maseczki nie dość że warte pół bańki, to jeszcze nie przydatne. Nie wierzę że w związku z tym premier mojego kraju dał mu pełne poparcie. Nie wierzę, że prezydent mojego kraju rapuje walcząc „z ostrym cieniem mgły”. Nie wierzę że wszystkie płaczące w mediach celebryty nie mają za co żyć. Generalnie od rana wstał taki niedowiarek, któremu śniła się normalność, świat bez maseczek, praca zdalna na życzenie nie z przymusu, pełne tramwaje i autobusy, ludzie którzy nie boją się ze sobą rozmawiać, a w mediach rozenki, rozetki, rodzynki itp. kurdeje by ann zamiast informacji covidowych. Covid tu covid tam, ramtamtamtamtam. Tej przaśnej, polskiej normalności mi się chce.

A tak naprawdę fajnie byłoby przestać wierzyć w to, co wskazuje podszafkowa łazienkowa i jej przyjaciel lustro. I najgorsze w tym wszystkim jest to, że pomimo iż ja w to nie wierzę, to nie przestaje to istnieć i trwać. Masakra. Już wiem dlaczego tak wielu nienawidzi poniedziałków.

15 maja 2020 , Komentarze (2)

Niniejszym wszem i wobec wybaczam mojej łazienkowej podszafkowej że nie wskazała odpowiednio motywującego zestawu cyfr na wyświetlaczu. Po raz ostatni jej wybaczam. Wprawdzie nie załączyła umotywowanej prośby w formie podania i trzech zdjęć, ale uzasadnione jest to faktem posiadania przez nią przy poprzednim ważeniu starych baterii. To 0,6 mniej na wadze w pierwszym tygodniu odchudzania nie rokuje, nie rokuje…i nie pobudza do działania. Te placki na talerzu co wczoraj usmażyłam dzieciom i których nawet nie liznęłam, zaczęły wydawać się bardziej kuszące, bardziej pachnące. Moja ignorancja trenera wydaje się coraz mniej uzasadniona, niestety. Ten sok malinowy do wieczornej herbaty zaczyna tracić swój smak. A cukier i mleko do kawy swój urok porannej rutyny. Czy w tym wieku bez ćwiczeń ani rusz? Czy te dwie rzeczy jak sok malinowy do herbaty i poranne kawy z mlekiem i 1 łyżeczką cukru będę musiała odstawić, żeby coś ruszyło z kopyta?

Pocieszam się jedynie faktem, że kwestia wskazań wynika z wieku baterii. I że wytrzymam jeszcze tydzień, potem kolejny i kolejny, aż zniknę. Po prostu na słabych mnie niedoważyła, bo chciała, żeby nie popełniała sepuku, a na nowych wskazała delikatny spadek zamiast górki. To jest prawdziwa przyjaciółka.  I tego będziemy się trzymać prze najbliższy tydzień dietowania… potem się zobaczy

13 maja 2020 , Komentarze (8)


No i tak jak w tytule, przeżyłam 6 dni na diecie. Co to jest 6 dni wobec nieskończoności podejmowanych prób zrzucenia textus adiposus? Ano nic. Poza grzesznym dniem grillowym związanym bardziej z procentami niż pożywieniem, w ramach grzechów głównych:

a) skonsumowałam jednego wafelka,

b) potem skonsumowałam drugiego wafelka,

c) przygarnęłam opuszczoną sierotę w pudełku po moich ulubionych kruchych w czekoladzie z Biedronki,

d) zaniechałam terminowego spożywania obiadu i kolacji,

e) wymieniałam posiłki w diecie Vitalii na ulubione,

f) systematycznie ignorowałam mojego trenera z Vitalii, udając że boli mnie noga w biodrze.

Więcej grzechów nie pamiętam. Zatem po tym krótkim rachunku sumienia, stanęłam w lustrze i stwierdziłam, lub sobie wmówiłam, że:

a) na wysokości połowy mojego jestestwa, tam gdzie ludzie posiadają wklęśnięcie, potocznie zwane talią, uwypuklenie boczków po stronie prawej zmniejszyło się w stosunku do tego sprzed tygodnia,

b) na wysokości połowy mojego jestestwa, tam gdzie ludzie posiadają wklęśnięcie, potocznie zwane talią, półkole boczków po stronie lewej przypomina bardziej połowę elipsy niż półkole,

c) poniżej połowy mojego jestestwa, w tylnej jego części tyłozwis pospolity trochę wklęsł,

d) powyżej połowy mojego jestestwa, w przedniej części balonik spożywczy spuścił trochę powietrza i oklapł  tworząc smutny balonik,

e) podtrzymywacz niegdyś mlecznych baniek już tak nie ciśnie w obwodzie mojego jestestwa,

f) niestety więcej pozytywów nie zauważyłam L

Zatem czekam z utęsknieniem na piątkowe ważenie, tłumacząc łazienkowej podszafkowej, że ja już zakupiłam i jej wymienię baterie na nowe, ale ona niech przemyśli sprawę już dziś, aby za 2 dni w piątek na moje zapytanie o liczbę kilogramów jej odpowiedź była właściwa i motywująca.

12 maja 2020 , Komentarze (4)

No i tak się zastanawiam, czy powrót na właściwą ścieżkę żywieniową w sezonie grillowym to był dobry pomysł. Z okazji wszechobecnej epidemii miało go nie być. Sezonu grillowego miało nie być. Ale Polak potrafi. Po dwóch miesiącach  dobrowolnej izolacji, kiedy do pracy chodzimy w pidżamie, rozmowy prowadzimy przez emil, a spotkania w ramach telko, gdzie niby się słyszymy ale każdy w tym czasie dłubie w nosie, gotuje obiad, czy też obcina paznokcie, postanowiliśmy zorganizować koronagrilla. W niewielkim gronie, ale jednak. Wszyscy siedzimy w domach, a jedyna dobra rzecz jaka nam się przytrafia to wyjście w nocy (teraz już nie w nocy, bo zamknięte) do biedronki po żywieniówkę. No i z racji przepięknej pogody w niedzielne popołudnie zorganizowaliśmy spotkanie. Takiego prawdziwego koronagrilla. Obrazowo ujmując, z zachowaniem wszystkich obostrzeń i przeprowadzenia wywiadu na temat wyjść z domu każdego z uczestników w okresie ostatnich dwóch tygodni, oraz spowiadania się z objawów, łącznie z biegunką po skwaśniałym jogurcie, skompletowaliśmy listę uczestników (sorry- trzeba było nie jeść skwaśniałego jogurtu – uczestnik nie przeszedł testu pozwalającego mu na delektowanie się upojnym zapachem palonej kiełbasy w towarzystwie ludzi realnych a nie wirtualnych, za co dostał dodatkowe godziny milczenia od żony wykluczonej z racji zamieszkiwania razem z panem Jogurtem).No i z zachowaniem również wszelkich środków ostrożności, na środku działki został postawiony samotny stół uginający się od wszelkiej maści grillowanego jadła i napitków zawierających procenty. Miejsca siedzące znajdowały się w kręgu po 3 metry od stołu i dwa od siebie, zgrupowane jedynie dla osób żyjących w jednym gospodarstwie domowym. Wszyscy gości przybyli w maseczkach. I pierwszy zonk, nie wiadomo było jak się przywitać. Normalnie człowiek wita się podając rękę, tudzież całując w policzek. A teraz wszyscy zdziwieni faktem, że tak to już nie, że bezpieczniej nie, wykonywali ruchy pajacyka podnosząc rękę w łokciu, do końca nie wiedząc co z nią zrobić i poruszając nią  w nieskoordynowany sposób. Niektórzy próbowali przybijania łokciami niczym ministrowie na konferencji. Na wejściu na działkę znajdował się stolik z czystym spirytusem rozwodnionym wodą, do dezynfekcji rąk. Niektórzy chcieli go na wstępie łyknąć, ale zostało im to odradzone. Następnie po zajęciu przeznaczonych miejsc, niczym na weselu, nastąpił drugi zonk, czyli jak jeść i pić bezpiecznie i w maseczkach. Uradziliśmy zatem, że jedna osoba z pary podchodzi, bierze  żarełko, kieliszki z nalanym napitkiem i że jak siedzimy w takiej odległości to do stołu podchodzimy w maseczkach, a siedzimy bez. No i udało się. Oczywiście do czasu, kiedy pierwsze procentowe butelki pokazały dno. A potem to już się działo. Maseczki lądowały na głowach, kolanach i stopach, panowie wyposzczeni okresem izolacji i towarzystwem luster do picia, śpiewali w objęciach, twierdząc, że liczba procentów przyjętych słonia by z nóg zwaliła, to co taki mały koronawirus na te procenty poradzi i o ile z kimkolwiek przyjechał to już nie żyje. No ciemno już było kiedy stół zaświecił pustkami, wszystkie butelki dnem, a rozumy i środki ostrożności pouciekały. Nawet spirytus do odkażania rąk zniknął.

I w tym wszystkim przełykając ślinę, skonsumowałam niestworzone ilości sałat z zalewą, rzodkiewek z czymś tam, ogórków z pomidorami, szczypiorków z dodatkami, tęsknym wzrokiem omijając karkówkę w miodzie, karkówkę na ostro czy też kiełbasy przypieczone po diabelsku. Skusiłam się jedynie na pierś z kurczaka i kaszankę oraz chlebek przypiekany. Niestety mieszankę hektolitrów procentowych przyjęłam, popijając cocacolą. I co na to dieta? Grilli miało nie być, a już planowana jest powtórka z rozrywki.

8 maja 2020 , Komentarze (4)

Po dwóch dniach dietowania, bez zmiany paska określającego moją pulchność nabytą oraz bez pobrania miar krągłości wszelakich, nadszedł czas spojrzenia prawdzie w oczy. Nie wiem na co liczyłam. Chyba najbardziej na litość wroga ukrytego standardowo pod szafką w łazience. A zatem piątek, piątunio piąteczek rozpoczęłam od patrzenia prawdzie w oczy. Prawda z lustra kaprawo na mnie zerkała, podpuchniętym okiem prawym i podpuchnięcie to nie wynikało z żadnych karalnych poczynań ślubnego ojca dzieci moich, ale z nagromadzenia w tym miejscu lipidów w wyniku przesunięcia i ugniatania poduszką przez godzin kilka. A zatem prawda ta zerkając kaprawo powiada: „Dasz radę, nawet jeżeli jesteś grubsza niż wtedy kiedy z największą wagą zaczynałaś po raz kolejny przygody z odchudzaniem, to co z tego że osiągnęłaś ciężar dobrze wypasionego słonia, to że będziesz to wiedzieć nic nie zmieni, nie jesteś teraz szczuplejsza niż będziesz za minutę po wejście na łazienkową podszafkową”, na co ja „nie dam rady, nie dam, teraz przynajmniej mam nadzieję, że nie mam tej wagi dobrze wypasionego słonia, zważę się za tydzień”, na co prawda kaprawa: „ale za tydzień będzie to samo, i nie będziesz wiedziała czy chudniesz czy kopiesz się z koniem, uaktualnij ten cholerny pasek” „nie”, „tak”, „nie” „tak”. I stałyśmy dobrych kilka minut z tą prawdą kaprawą naprzeciwko siebie i prowadziłyśmy jałowe dyskusje, i prawda na mnie, ja na prawdę zerkałyśmy coraz mniej kaprawo i pochyliłam się pod szafkę, by łazienkową podszafkową wysunąć, i skrzypnęło w krzyżu, i gruchotnęło w kolanie i łazienkowa wylądowała w pozycji gotowości do dźwignięcia wagi mojej. Tylko jakoś nic się tam nie zaświeciło. Podszafkowej się baterie skończyły, bo ile może stać nieużywaną. I to był znak, żeby zakończyć na dzisiaj dyskusje z kaprawą, popchnąć łazienkową podszafkową na właściwe jej miejsce i w spokoju duch ruszyć do pracy. Ale nie, Kaprawa zaczęła mnie podpuszczać "ty tchórzu, ty tchórzu szkoda że tak przed czekoladą nie uciekasz jak przed wagą.." Zatem starym socjalistycznym sposobem podniosłam łazienkową podszafkową, wyjęłam baterie, zamieniłam je miejscami i pojawiały się na wyświetlaczu słabiutkie dwa zera.  Popatrzyłam jeszcze chwilę ze łzami w oczach na te zera  licząc że znikną, ale trwały na posterunku delikatnie migocząc. A zatem z zamkniętymi oczyma stanęłam, tam gdzie stawać nie chciałam. No i stało się, jestem cięższa niż na początku drogi, jestem zmarnotrawiona do granic możliwości, jestem zdemotywowana… a kaprawa się cieszy: „a masz, a masz, a nie mówiłam co by się tematem zająć, a nie mówiłam żeby się od czasu do czasu ważyć, wtedy obudziła byś się in plus 0,5 a nie in plus 10”. Pomiarów już nie pobrałam. Zabiłam kaprawą na czas jakiś – pewnie do przyszłego piątku.

K woli wyjaśnienia zaprezentowana powyżej jednostka chorobowa tak z medycznego punktu widzenia nazywa się dysocjacyjnym zaburzeniem tożsamości tj. rozdwojeniem jaźni, ale ja jestem szczególnym przypadkiem tej choroby, posiadam ją tylko w koincydencji pomiędzy ja, moja waga i rozmiar. Poza tym raczej u mnie się nie objawia, także nie trzeba się mnie bać. Chociaż… czasami sama się siebie boję…

6 maja 2020 , Komentarze (11)

W dobie, czasie, po niewczasie i 3 latach zmagania się z brakiem zmagania - wracam. Większa, silniejsza, bardziej zaokrąglona i rymuje mi się z tym, że z tyłu goni mnie korona. Bo generalnie taki pstryczek w głowie mi przeskoczył, po publikacji informacji o cięższym przebiegu choroby u osób otyłych. To znaczy nie od razu on przeskoczył, pierwsze doniesienia zasiały to ziarno niepokoju gdzieś pod żołądkiem i tak kiełkowało ono sobie powolutku, aż wczoraj po kolejnej informacji o szansach otyłych na ciężki przebieg zakażenia i bilet w jedną stronę, tak sobie w głowie pykło. Czyli ja, ja się tam łapię na tę wycieczkę na którą nie mam ochoty jechać. No i w wyniku tego impulsu elektrycznego, postawiłam na powrót do diety, a nawet na myślenie o wadze i o tym co jem. Bo przez ostatnie 2,5 roku tak naprawdę nie podejmowałam walki. Trochę powściekałam się w przymierzalni, że 46 mnie opina i muszę wskakiwać w 48, ale potem o tym radośnie zapominałam konsumując na pocieszenie loda, ciasteczko, kawusię z bitą śmietaną i jak Scarlett Ohara miałam pomyśleć o tym jutro. Nie myślałam. Zmarnowałam 2,5 roku. No cóż trochę czasu minęło, kiepski metabolizm jeszcze bardziej się skiepścił, więc walka będzie ciężka, ale nastrajam się, przeskakuję w miejscu jak bokser przed walką. Ustawiłam przypominajki w telefonie z hasłem „żremy o określonych godzinach” i ja i mój brzuch wracamy na ring.  Może zejdziemy z niego obici, a może wygrani. Może po pierwszej rundzie, a może dotrwamy do ostatniej. Jak zwykle postaram się i może tym razem nie dołożę kamyczka do traktów piekielnych. A być może dołożę..

Koronapraca z domu powoduje zastój tkanki tłuszczowej w różnych, nowych dla mnie miejscach, a myślałam, że nic mnie już nie zdziwi, brak całkowitego ruchu, nawet drogi do pracy, powoduje wypłaszczenie już i tak płaskiego zadku, a wszechogarniająca korona informacja wskazuje drogę prosto do psychiatryka. Także pogrubiała, oszalała stoję na starcie i zaczynam biec we właściwym kierunku. Czas -  start…

A oto wstrętny motywator :  Nowe objawy koronawirusa? Przypominają gorączkę denga

11 listopada 2017 , Komentarze (4)

Dobrymi chęciami to piekło jest wybrukowane. To każdy wie i powtarzać nikomu nie trzeba. Ja jako budowniczy traktów piekielnych dobre chęci posiadam. No oczywiście w stosunku do utrzymania diety również chęci posiadam. Po dwóch dniach "abarot" na diecie, z pożądaniem patrzyłam jak ślubny człowiek potomstwu swemu przyrządza chińszczyznę w sosie słodko kwaśnym. Sos oczywiście niewiadomego pochodzenia. Pobrałam zatem łyżeczkę z szuflady i próbuję co tam waży się na tej patelni. No i jakie to E-125 i E-440 i barwniki i glutaminiany sodu pyszne były. I tak stoję z tą łyżeczką przy kuchni i od próbowania oderwać się nie mogę. Na to z lekka zdegustowany ślubny człowiek, małż mój własny, mówi do mnie „Ty - turkuć podjadek, podobno jesteś na diecie.” No podobno jestem. Z niesmakiem zakończyłam smakowanie wszelkiej maści „E” poprzez skonsumowanie wypełnionej po brzegi mięsem i sosem łyżeczki stołowej i poturlałam się do pokoju. Jak ten turkuć podjadek. No i w sumie nazwa jak na mnie bardzo trafna. Jestem jak ten turkuć podjadek. Nie dość że podgryzam jak on, poruszam się jak on tylko wyznaczonymi tunelami wkładając w to minimalną ilością wysiłku, to jeszcze jestem szkodnikiem, który nie roślinkom, ale sam sobie szkodzi. No a przede wszystkim łączy nas to tempo i ten wdzięk z jakim zarówno turkuć podjadek jak i ja pokonujemy przeszkody. Jestem turkuć podjadek, mam tylko nadzieję że niedługo już nim nie będę, a na razie mam chęci i buduję drogi w piekiełku.


P.S. No i zwalczyłam w sobie niechęć do zaktualizowania paska do właściwej wagi. Także dorosłam, nie zamykam oczu, a zatem widzę, słyszę i mówię, że waga niestety wzrosła przez ten grzech zaniechania.