Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Czas na zmiany.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 16598
Komentarzy: 117
Założony: 5 marca 2017
Ostatni wpis: 12 stycznia 2020

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
TajemniczaHistoria77

kobieta, 32 lat,

168 cm, 65.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

28 listopada 2018 , Komentarze (9)

Wstaję Ci ja wczoraj raniutko do pracy, człapę prawie przytomnym krokiem do łazienki, jedno oko jeszcze dosypia, drugie udaje, że zaczęło coś trybić z otoczenia, nachylam korpus nad wanną, co by słuchawkę w niej wymacać, odkręcam kran, a tam... brak wody :| Sprawdzam nad umywalką - to samo. Zlew w kuchni - solidarnie z resztą wodą nie pluje. Myślę sobie: kij tam, najwyżej dziś będę śmierdzieć. Może szybciej mnie z pracy wyproszą.

Nalałam kapkę z czajnika i podreptałam do łaźni zęby chociaż przeszorować. Po kilku minutach, kiedy już splunęłam resztkami pasty do mrocznej otchłani rur i spojrzałam wreszcie dwoma okami przytomnymi na swe lico, nagle, jak grom z listopadowego nieba, strzeliła z szarych mych komórek taka myśl głęboka:
PSIA KREW, KURKA RURKA.

Uprzytomniłam sobie, że zanim położyłam się spać po wieczornej kąpieli dzień wcześniej, solidnie naolejowałam moje siano na głowie (ponoć u niektórych zwie się to włosami). I jak tu iść do pracy, kiedy czupryna cała w olejku z awokado? A no tak.

Podmalowałam się, ubrałam, zarzuciłam kaptur na głowę, wyszłam z psem na przyspieszony spacer, po czym wrzuciłam do torby mały ręcznik, mini suszarkę, szampon, zapakowałam dupsko w auto i heja do roboty przed 07:00 rano, póki jeszcze towarzystwo nie przywlokło się w komplecie. Tak. Myłam głowę skrycie, w kibelku zamykanym na klucz w toalecie w pracy. Szybka i tajna akcja - żodyn się nie zorientował. ŻODYN.

PS. Dzisiejsze menu, co by zachować tematykę strony:

1) zupa ogórkowa z ziemniakami,
2) żurek z jajkiem i kiełbasą,
3) 4 pierogi z mięsem,
4) 3 jajka na twardo + pomidor.

25 listopada 2018 , Komentarze (3)

Wlazłam dziś rano na wagę. Tak kontrolnie i od niechcenia, bo jednak trza się było upewnić, czy coś w górę nie poszło. I co? I poszło, ale w dół (zakochany)(zakochany)(zakochany) Stałam i gapiłam się na równiutkie 60 kg między stopami, bo jakoś strasznie powoli to do mnie docierało. A zaznaczyć muszę, że jestem przed okresem i nie byłam jeszcze po dwójeczce, a tuż po sporych rozmiarów kawce (dziewczyna)Piękności! Czyli, że warto wpierniczać zupy i papki warzywne od rana do nocy, siedem dni w tygodniu (mysli) 

Polecam.

TajemniczaHistoria.

PS.1. Dzisiejsze menu baaardzo lichutkie, bo apetytu kompletnie brak. Walczę z przeziębieniem.

1) Jogobella truskawkowa + garść winogron,
2) rosół z makaronem + niedużo (miara profesjonalna - NIEDUŻO) mięsa z udka kurczakowego,
3) awokado + 0,75ml soku pomidorowego,
4) Paczka wafli ryżowo-żytnich z nasionami czija <3 (niebo w gębie, a do bilansu +300 kcal),
5) 3 jaja na twardo + szczypta soli na każde.

PS.2. Zupiny dziś żadnej nie przyrządzę, jak planowałam. Przełożę to na jutro. Nie mam siły ani ochoty, chcę tylko wygrzewać dupsko pod kocem, czytać książkę i pić zieloną herbatę. Lepszego pomysłu na spędzenie niedzielnego popołudnia - brak.

Dziękuję za uwagę.

24 listopada 2018 , Komentarze (3)

Wczorajszy jadłospis (bo dawno żadnego nie było):

1) zupa ogórkowa z ziemniakami,

2) zupa pieczarkowa z makaronem,

3) 100g łososia, 4 kromki chleba słonecznikowego,

4) banan, gruszka, winogrona.

Piłam: 300 ml czarnej kawy, 300 ml cykorii z odrobiną mleka (przerzucam się powoli "dla zdrowia i URODY"), 500 ml piwko miodowe (raz na jakiś czas nie zaszkodzi, a być może pomoże), 600 ml zielonej herbaty.

Za chwilę rozpoczynam rytualne co-sobotnie zabiegi pielęgnacyjne (maski, odżywki, balsamy). Jakoś ostatnimi czasy weszło mi to w krew i nie umiem już położyć się wieczorem bez kremu pod oczy i odżywki do rzęs. Sobota to taki fajny dzień, kiedy nic nie musisz, a wszystko możesz. Szczególnie, że pies już po pierwszym spacerze, w mieszkaniu jesteś sama, a do rodziców jedziesz dopiero po południu. I czasu dla siebie masz tyyyle dużo <3

19 listopada 2018 , Komentarze (1)

Jeżeli ktoś śledził uważnie moje wpisy, oczekując spektakularnych efektów i tym samym miał nadzieję na ogromną dawkę motywacji, to ... najmocniej przepraszam. Ja się do odchudzania nie nadaję. Mój organizm jest uparty jak osioł i ani mu się śni oswoić się z myślą, że najwyższy czas przelogować się do systemu "CHUDNĘ" i jednak dać tym zbędnym centymetrom odejść w pizdu. 

Tymczasem z brzucha "odeszło" raptem 2 cm (szok normalnie... krok od anoreksji...(uff)), a reszta ni cholery nie chce się wyszczuplić. Zawsze miałam nieco więcej kłopotu do zrzucenia z nóg. Musiałam naprawdę dać sobie w kość podczas ćwiczeń, by zobaczyć efekty. No tak. Może w tym tkwi problem - w braku ćwiczeń. Wszak spacery z psem, choćby te półtora- /dwu- godzinne to jednak nie to samo, co porządne zmęczenie mięśni poprzez trening poszczególnych partii.

Oczywiście zakładam, że jeżeli ktoś startuje z nieco wyższej wagi i jego dotychczasowy jadłospis wołał o pomstę do nieba, to jak najbardziej na tej diecie kilogramy w pierwszych tygodniach mu polecą. Nawet bez dodatkowych ćwiczeń. Czytałam mnóstwo pozytywnych opinii o tej diecie. Stąd moje "nawrócenie się" na zupożarcie i porzucenie pieczywa, kotletów, sosów, fastfoodów itd. Także jeżeli ja po czterech tygodniach czuję się lżej, lepiej w swoim ciele (bo przy 63,5 kg było naprawdę kiepsko), to śmiało możecie próbować. 

A ja od dziś (tj. ponownie od poniedziałku) uroczyście oświadczam, że postaram się codziennie choć po 30 przysiadów, brzuszków, pompek zrobić. Tudzież innych równie prostych wygibasków dla opornych zwanych szumnie ćwiczeniami. HOUK!

11 listopada 2018 , Komentarze (3)

A w zasadzie, to za mną będzie jutro, ale ze względu na niemalże końcówkę dnia mogę zrobić małe podsumowanko. Póki co jednak dzisiejsze menu:

Śniadanie: Zupa brokułowo-kalafiorowo-selerowa na wywarze z warzyw, zabielana mleczkiem kokosowym - polecam do sprawdzenia na własnych kubkach smakowych.

II Śniadanie: Sałatka własnego wymysłu (mix sałat + rukola + kawałki piersi kurczaka [jesssu, jak to brzmi] + pomidor + papryka + ogórek + rzodkiewka + ciemne winogrona + jogurt naturalny).

Obiad: Sałatka własnego wymysłu - większa miseczka + osobno jogurt naturalny.

Podwieczorek : Zupa brokułowo-kalafiorowo-selerowa.

Kolacja: Sałatka.

+ 1,5h spaceru,

Piłam: 2l woda niegazowana, 300 ml kawa czarna.

Podsumowanie: Czuję się lżej. Brzuch mi już tak nie ciąży, rano jest płaski jak dawniej, ale w ciągu dnia po przyjęciu płynów potrafi się porządnie uwypuklić... Cóż się dziwić, skoro nie ma go co trzymać w ryzach. Dziś się czuję trochę niewyraźnie, mam nadzieję, że to nie grypa, a po prostu niewyspanie (spałam z przerwami może 3 h), dlatego z truchtania i ćwiczeń nici. Nie chcę się męczyć i zniechęcać przez to. Rano postaram się zmierzyć tu i ówdzie. Z naciskiem na ÓWDZIE. Spodziewam się choć niewielkich - milimetrowych zmian na lepsze... Tak na dalszą zachętę;)

8 listopada 2018 , Skomentuj

Śniadanie: pokaźnych rozmiarów kefir - ok. 500 ml.

II Śniadanie: Zupa-krem Pan Pomidor z Żaby - 400 ml.

Obiad: Zupa-krem z marchewki 400ml + mini grzanka z bagietki pszennej.

Podwieczorek + kolacja w jednym: makaron ze szpinakiem + słonecznik prażony.

+ duuużo spacerowania z moją kochaną łajzą,

+ jeszcze więcej sprzątania z bólem serca.

Piłam: 1l woda niegazowana, 300 ml liści moringa, 300 ml kawa czarna - MAŁO KURKA....

7 listopada 2018 , Komentarze (1)

Śniadanie: wczorajsza zupina a la rosołowa z ziemniakami + pałka kurczaka + niewielka marchew.

II Śniadanie: Zupa chrzanowa z ziemniakami i połówką jajka.

Coś grzesznego pomiędzy: mała kromka pszennego chleba z powidłami śliwkowymi i 3 ciastka markizy (nie mogło by być przecież idealnie, bo jeszcze by mi się w dupce poprzewracało z dumy).

Obiad: 500g sałatki (pieczony kurczak, mix sałat, pomidorki koktajlowe, suszone pomidory - gryznęłam może ze dwa, prażony słonecznik, oliwa z oliwek) + pszenna mini grzanka.

Kolacja: zupa a la rosołowa z ziemniakami + pół udka z kurczaka.

Piłam: 1l wody, 600 ml czerwonej herbaty, 200 ml kawy z mlekiem, 400 ml białej herbaty (jak dotąd - godz. 18:14, a na pewno jeszcze coś sobie chlapnę)

Wczoraj znowu biegaliśmy. Psina dała radę dotrzymać mi kroku przez ok. kilometr z krótkimi przerwami na jedyneczki.

6 listopada 2018 , Komentarze (2)

Głupio było się przyznać, ale warzywa potrafią mnie zaskoczyć tą swoją tendencją do wytwarzania bączków... Już wiem, co mają na myśli behawioryści twierdzący, że psy upodabniają się do swoich właścicieli. Tym razem to ja przejęłam brzydką przypadłość wiatropuszczania od mojej łajzy na czterech łapkach. No cóż. Pozostaje mi jedynie zabierać go ze sobą wszędzie i przedstawiać jako winowajcę zanieczyszczonego powietrza.

Zmieńmy jednak ten cuchnący temat na nieco bardziej rzeczowy. Mianowicie oto jest moje zacne menu wtorkowe:

Śniadanie: Zupa krem z pomidorów.

II Śniadanie: Zupa kalafiorowa z makaronem i włoszczyzną.

Obiad: Zupa a la rosołowa - przepis własny: udko z koguta (wszak nigdy żem nie widziała tak wielkiej giry kury), marchewka, pietruszka, seler, por, natka pietruszki, cebula, ziemniaki.

Kolacja: to samo co punkt wyżej, tylko bez drobiu.

Piłam: 300 ml kawy, 300 ml liści moringa, 1l wody - mało. Trza dopić.

Wczoraj przebiegłam z psem jakieś pół kilometra. Niestety gułajek mały nie miał sił już o tak niepsiej porze jaką jest 21:30, a mnie się wówczas najbardziej komfortowo wyściubia nochal z czterech ścian. Myślę, że takie wieczorne bieganie z psem to dla mnie very gud ajdija i zacznę praktykować codziennie, choć przez kilka - kilkanaście minut. Może ktoś uzna mnie za wariata-psychopatę, ale niezmiernie się cieszę, że za oknem ściemnia się już tak szybko. 

Niestety mam dość dziwną przypadłość - nie przepadam zbytnio za ludźmi. Wolę myśleć o nich, jako o chodzących płaszczach z doczepianymi butami, snującymi się ulicami kurtkach, auta według mojego wygodnego mniemania również jeżdżą same. Kiedy idzie na przeciwko pies dostrzegam tylko jego mordkę, smycz i doczepiony do niej zestaw ubraniowy. Dlatego, jeżeli wracam po pracy (z buta), wychodzę z psem i jest ciemno, to widzę tylko zarys tego płaszcza i zestawu. Tak mam. Paradoksalnie pracuję w jednej z większych firm, otoczona sześćdziesięcioma współpracownikami, a w okolicach "terminowych" dni miesiąca przychodzą z papierami klienci. Tłumnie. Zaś to jakoś dzierżę spokojnie na co dzień. Tak jakoś mi się to złożyło w życiu specyficznie.

3 listopada 2018 , Komentarze (2)

Nie wytrzymałam do jutra i z ciekawości wlazłam na wagę już dziś. Czyli prawie dwa tygodnie od momentu, kiedy powiedziałam sobie "weź się dziewucho ogarnij i rusz w końcu tę dupę". Fakt - faktem. Pupki nie ruszyłam w sensie ćwiczeń (co od poniedziałku zmieniam kategorycznie), jednak przeszłam na zupne odżywianie. I co? Działa. 

Od czwartku siedzę u rodziców. Tutaj pory karmienia mi się trochę rozlazły, bo po prostu jem, kiedy jestem głodna. Pomijając wizytę u babci, gdzie jadłam, bo po prostu byłam. I kropka. Takie już to nasze prawo natury, że babcie, kiedy stają się babciami, mają potrzebę ciągłego karmienia wszystkiego i wszystkich. Mój pies akurat nie marudził za specjalnie z tego powodu. Ja - owszem, ale oczywiście nikt nie brał tego pod uwagę. 

Na szczęście poniedziałek już blisko i mój rytm dnia unormuje się odpowiednio. Na popołudnia zaplanowałam wygibasy na kocu przed TV, czy jak kto woli - gimnastykę. Ewentualnie mam opcję nr dwa: wrócić do biegania. Tak. Dobrze czytacie. Biegałam, ale przerwałam. I klops. Waga poszybowała ku górze. Ale Paaaanie! co to były za begi. Ja żem potrafiła 10 (słownie: DZIESIĘĆ) kilometrów truchtać bez przerwy. Smutne to, ale prawdziwe. Zaniechałam i spaprałam sprawę. A nóż się zbiorę jutro z rana i sprawdzę, czy mięśnie pamiętają co za młodu wyczyniały? Dwa lata przerwy to może nie tak znowu dużo...

29 października 2018 , Komentarze (1)

Czuję się zdecydowanie lżej, choć jakby się tak dłużej nad tym zastanowić, to jakoś spektakularnie sposobu odżywiania nie zmieniłam. Nie licząc dwóch - trzech grzanek z bagietki, nie jadłam pieczywa. Mięsa - stosunkowo niewiele. Choć uwielbiam kotlety wszelkiego rodzaju. Te moje pyry ulubione Z BÓLEM, ale to TAKIM BÓLEM serca ograniczyłam niemal do zera. Jedynie w piątek przyszalałam i coś tam "przypadkiem" mi do zupy wpadło.... Słodycze - mooooże ze trzy malutkie kawalontka ciasta w tym czasie się napatoczyły. Ze słonych przekąsek - kilka orzeszków słonych w piątek. Alkohol: w piątek butelka wina, w sobotę dwa jasne piwa. Całkiem nie najgorzej. Stawiam sobie taką tróję na szynach za pierwszy tydzień. Karny jerzyk w postaci 30. brzuszków, 10. pompek i innych wygibasów przez cały bieżący tydzień jako "kara" za pochłonięte procenty.

Niestety nie oszalałam na tyle, żeby zafundować sobie wagę, wszak dołować jeszcze bardziej żem się nie chciała, bo i tak już smętne to moje życie wystarczająco... W aż do bólu pomarańczowej kawalerce, z Facetem cudownym jak piątunio po ciężkim tygodniu roboty, jak kilogram mniej po tygodniu na wadze, jak ciepły kocyk w duecie z herbatką z miodem w zimowy wieczór - z TAKIM Facetem ... za oceanem niestety (normalny człowiek napisałby, że po prostu siedzi na dupce sam i z tęsknoty nie nadąża wycierać co noc tych swoich smarków, ale mnie nieco poniosło). I na dodatek z psem puszczającym zabójcze bąki, jako akt zemsty w zamian za kastrację... Dobrze, że mój zmysł powonienia jest marny. Niestety odwiedzający mnie od czasu do czasu znajomi nie mają tego komfortu. Wróćmy jednak w temat wiodący: zważę się w długi weekend, przy okazji wizyty u rodziców. Może niech tym sądnym dniem będzie niedziela rano. Jak Bóg przykazał: rano, na czczo i po kupce. Amen.