Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Obecna Obecna sylwetka

O mnie

Kobieta. Mądra, Piękna. Inteligentna. A co! Sobie komplementów nie będę żałować. Kocham smoki i ostatnio zaczynam się rozglądać za jakimś, Najlepiej czerwonym, bo ładniejszego koloru nie znam. Pozwalam zmianom, aby się działy.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 82320
Komentarzy: 730
Założony: 22 lipca 2006
Ostatni wpis: 3 stycznia 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ognisko

kobieta, 51 lat, Bochny

162 cm, 85.50 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

14 grudnia 2006 , Komentarze (16)

To tylko z pozoru pytanie z tych banalnych. Wiadomo, ze się sprząta, pierze, prasuje, myje okna i temu podobne zbędne rzeczy. No bo co komu po pokojach bez śladu kurzu, jak się na pysk ze zmęczenia leci. Ale mimo wszystko pewnie i mnie dopadanie przedświąteczna gorączka (zaraźliwe to jak cholera, czy inna dżuma). Sąsiadka już okna pomyła a u mnie ta drabina jak stała na środku tak stoi. Na razie szlak do łóżka i biurka jeszcze nie zarósł, więc się trzymam. Tym bardziej, że swoje potrzeby „porządkowe” wyładowywuje w biurze. Majstry poszły, brud aż wyje. Nawet ja nie jestem w stanie wytrzymać. Takie okno 1,5 godziny, wertikale – 1 godzina itp prace fizyczne strasznie wyczerpują mnie psychicznie. Ja nie jestem stworzeniem pracującym ja kocham błogie lenistwo.

Ale to wszystko to mały pikuś. Większość z pamiętnikarek obawia się świąt. Ja zaczęłam przedświąteczne świętowanie. Czyli tzw. wspólne wigilie. Byliście kiedyś na takiej. Stoły jak to w dobie kryzysu uginają się od żarcie. Trochę, ale tylko trochę ratuje mnie wegetarianizm, ale przecież są pyszne sałatki warzywne z łychami majonezu, owocowe z bitą śmietaną, paszteciki, torciki i temu podobne. Nieszczęsny ten mój żołądek, nieszczęsny. Tylko mu współczuć.

Dziś kupiłam nowy numer vity. I ta 100 porad dla zdrowia, urody i sylwetki. Zamierzam zastosować jeszcze dziś nr 12 –ćwicz przed telewizorem. Ciekawe co tam dają? Godziny prawie nocne, to może się postarali.

Miłego dnia św. Cecylii. I nie przesadzajcie z tymi porządkami, do świąt i tak będzie jeszcze niezły bałagan. Trzymajcie się Maleńkie

 

 

12 grudnia 2006 , Komentarze (7)

Jak myślicie, czy można zasnąć na stojąco. Na siedząco to mi się często udaje, ale stojąc. Jeszcze 15minut i pewnie sprawdzę. Nie widzę, nie słyszę i spać, spać, spać. To jedyne, co mi się kołacze po głowie. Permanentny niedobór, cierpię. Ale skoro wczoraj się pojawiłam, to głupio dziś znów zamilknąć.

Żyję, w stoliycy byłam – oni tam ze śniegiem to chyba poszaleli, zamówić opady i zapomnieć o kilku stopniowym mrozku. Jacyś dziwni. Ale może pluchę lubią. Są przecież gusta i guściki. Sprawozdanie złożyłam, przyjęli i nawet się nie czepiali. Po sklepach pobuszowałam, a co lubię łazić, kupować nie, ale pogapić się tak. Odwiedziłam pięć księgarni (na więcej mi się nie udało trafić. Książkę kupiłam, lecz tylko jedną i to taką, którą musiałam a nie chciałam, więc na dłuższe wyłączenie z obiegu nie macie co liczyć.

Poza tym oświadczam z całą mocą i powagą NAJEŚĆ SIĘ NALEŻY PRZED ZAKUPAMI. Sprawdziłam nic zbędnego do żarcia w koszu nie wylądowało. Żadnych kefirków, jogurtów, kaszek itp. I żebyście mogły mnie chwalić to nawet bułkę wieloziarnistą z masełkiem, żółtym serem i sałatą z domu zabrałam.

Ach kupiłam sok z kaki, taki co robią na miejscu. Pychota mówię Wam. A do tego syci jak nie wiem.

Dobra, nie chcę sprawdzać jak to jest z tym spaniem na stojąco. Jakbym się przewróciła to siniaki gwarantowane. Ściskam Was okruszynki maleńkie i takie chudziuteńkie. Żyjcie sobie jutro zdrowo

11 grudnia 2006 , Komentarze (7)

 

Sapkowskiego oczywiście. Siedziałam do rana ale zwojowałam. Dziś oczywiście ledwie na oczy widzę. Ale czytając tyle komentarzy z wyrzutami pomyślałam, że pozbawiłam Was na tyle czasu przyjemności obcowania z moją osobą, to po prostu żal mi się Was Vitalijki zrobiło. Rozumie, że jak bardzo brakuje kogoś tak wspaniałego, cudownego jak ja. O egoizmie i egocentryzmie już była mowa, ale tak na wszelki wypadek dla kogoś kto tu się zabłąkał – traktuję siebie jak pępek świata, początek i koniec, a przede wszystkim jak najlepszą, najwspanialszą itd. istotę na tej plancie.

Dziś też będzie krótko. Jutro jadę do Warszawy i muszę wcześniej wstać. A jeszcze trochę robotki przede mną. A swoją drogą to ciekawe, kto wpadł na pomysł, że trzeba się rozliczać do końca roku. Przecież wszyscy wiedzą, ze przed świętami są ważniejsze i pilniejsze sprawy niż pisanie sprawozdań. Może jakiś osobnik służbę miał i nudziło mu się

U mnie przygotowania do Świąt idą pełną parą. Czyli przytachałam do pokoju drabinę i zamierzam umyć żyrandole. Zamiary i plany mam. Ale .... Sapkowski, sprawozdanie, Warszawa, remont w biurze i jeszcze kilka pomniejszych rzeczy składa się na to, ze drabina stoi na środku pokoju. Może jakieś kwiatki na niej postawie, żeby tak w oczy nie kuła. Zobaczy się.

Dieta czeka na lepsze czasy. Nowy rok to całkiem niezły moment na mocne postanowienia poprawy. Na szczęście waga pokochała te nowe cyfry i tak sobie je uparcie pokazuje. Ale uczciwie przyznaje codziennie ponad 50 minut na rowerku – nie mogę dać Miśkowi satysfakcji, na najniższych obciążeniach (kolano) i 1000 kalorii mniej. To według licznika, „ciutkę” zawyża ale jak to brzmi. Bilans energetyczny mniejszy o 1000 spalonych kalorii. Nikt ich nie widział (kalorii oczywiście), a uciążliwe cholerstwa jak nie wie co. Kaloryferek też postępuje. Dziś zaczynam 3 serie po 18 powtórzeń. Efekt jakiś tam pewnie jest.

Miało być krótko, a ja znów się rozpisuję.

Bawcie się dobrze maleńkie podczas świątecznych przygotowań. Życzę, aby drabiny nie wywoływały w Was wyrzutów sumienia. A może jakaś ładna narzuta na nią?

5 grudnia 2006 , Komentarze (13)

 

Ale przegrywacie z Sapkowskim , a właściwie z trzecim tomem Reynevana. Kto czytał rozumie, kto czytać nie lubi to mu i tak nie wyjaśnię. Przez ten rowerek moja doba skróciła się o kolejną godzinkę. A z Sapkowskim jem, myję zęby, jeżdżę na rowerku, zasypiam i budzę się (często nie zdążę zgasić światła). Noszę go w plecaku mając nadzieję na minutkę przerwy. Wybaczcie wrócę jak skończę.

Ps. Co do wirusa, to jestem na etapie nie chce mi się nawet nie chcieć.

Ps. 1 Wspaniałych prezentów od Mikołaja

1 grudnia 2006 , Komentarze (13)

 

Nic mi się nie chce. Robię co muszę. Dlatego dziś mało będzie. Nie chce mi się. Poważnie.

Wstałam bo musiałam. Za oknem słońce świeciło – pewnie biedne też musiało. Po tylu dniach mgieł wszyscy narzekali, no to co ono robić miało. Z musu się przez te chmury przebiło i zaświeciło. Do biura poszłam bo musiałam. W sobotę turniej szachowy. Ktoś to przygotować musi. A ten ktoś to ja. Wcale nie mam najmniejszej na to ochoty. Ale musiałam. Do szefa do szpitale też poszłam, bo tak trzeba było. Później na zajęcia z moimi „staruszkami”. Nawet zdziwione były, ze mimo wszystko przyszłam. Ale w tym wypadku powinność zwyciężyła. Musiałam iść. Na basenie kolejne zajęcia z grupą. Wymówki żadnej nie miałam. Jako głównodowodzący być musiałam. 300 metrów przepłynęłam, bo wstyd było nie popływać w ogóle. W domu na rowerku jeździłam 42 min – 10,5 km - 702 kalorie. Przecież nie mogłam usłyszeć – a nie mówiłem. Już Ci się znudziło. Przymus kolejny był. Acha i kaloryferek też zrobiłam. 216 powtórzeń. Też musiałam, ale to przez Was. No bo jak bym wyglądała jako twórca, który nawet nie przetestował dzieła.

Ciężkie jest życia człowieka, który tak paskudnego wirusa złapał, a nie dają mu nawet poleżeć i odpocząć.

Acha wirus nie działa na jedzenie. Nadal jem bo lubię. Dziś to nawet sporo tego było. Ale da się jeszcze wytrzymać. Jak ktoś złapie takiego leniwca jedzeniowego to niech mnie powiadomi. Chętnie się zarażę.

29 listopada 2006 , Komentarze (8)

Czyżbyście się za mną stęsknili? Grypa mnie, co prawda nie dopadła, ale złapałam znacznie groźniejszego wirusa. Tego z tych co jak się przypałętają to puścić nie chcą. Leniwus pospolitus. Chociaż w moim przypadku to on jest z całą pewnością z powikłaniami i to wszelkimi. Ale o Leni Leniwiec będzie w następnych odcinkach. Dziś o pewnej Mani. Bo już w to co się działo w sobotę zasługuje na osobny rozdzialik. Życzę miłej zabawy.

 

Wstałam rano. Choć właściwie z ekscytacji to nie spałam tylko drzemałam. Wiecie jak to jest przed każdym wyjazdem. Człowiek podświadomie czeka na wydarzenie. Jechałam do Warszawy na zjazd. Zjazd jak zjazd. Wybraliśmy nowe władze, pogadaliśmy, ponarzekaliśmy na brak funduszy. Ale przecież zjazd to tylko pretekst. Jechać do stolicy, wielkiego miasta i nie iść na zakupy?!!! Potraficie sobie wyobrazić tak niewybaczalny czyn. Ja mimo ogromnych zasobów fantazji nie jestem w stanie. Zresztą takie postępowanie to grzech przeciwko naturze. Ze spisem na karteczce ruszyliśmy.

Najpierw centrum: konkretnie – Kupieckie Domy Towarowe – takie barak pod Pałcem Kultury i Nauki. Ciut większy bazarek, ale zadaszony. Oparłam się pokusom, żadnych nowych butów, sweterków, czapeczek, szalików słownie nic. Zresztą tego się nie bałam ubrań nie cierpię kupować. Wybitne znaczenie w tym wszystkim miał mój brat. To on szukał kurtki. Jak ktoś jeszcze będzie śmiał twierdzić, że to kobiety długo wybierają, przebierają, głaszczą i zastanawiają się niech idzie na zakupy z moim bratem. Chętnie wypożyczę. Po 3 (słownie trzech) godzinach łażenia w końcu się zdecydował. W ramach uczczenia tego faktu kupił mi zapiekankę. Łobuz jeden – udaje, ze nie wie, ze się odchudzam. Ale zjadłam. Coś mi się należało.

Punkt następny galeria centrum – wszystko 20% taniej. Pokusy niesamowite. Ale ja się trzymam Nobla powinni mi dać za wytrwałość. Ale co się perfum nawąchałam to moje.

Kierunek zwiedzania – EMPIK i tu już nie wytrzymałam. Tamy zaczęły pękać. Ale spróbujecie przejście obojętnie wobec Sapkowskiego – trzecie tom przygód Reynevana. Po prostu się nie dało. To już siłą wyższa. Nakaz odgórny. Musiałam. Zresztą święta idą. Prezent jakiś sobie muszę sprawić.

Dalej jedziemy na Targówek. Kto był to wie, kto nie był to objaśniam ogromne centrum handlowe, mnóstwo sklepów ze wszystkim. Zaczynamy od sportowego. Bielizna na narty mi jest potrzebna, taka co wilgoć odsysa. Nie ma. Ale za to jest rowerek jak marzenie. Stacjonarny oczywiście. Pokazuje puls, kilometry przejechane, czas i jeszcze spalone kalorie. Zaczyna się dyskusja. Po co ci to. Jeszcze jeden bubel w domu. Zawalać tylko będzie. Tydzień się pobawisz i cześć na strych. Dla ojca? Już to widzę? Ale ja mam siłę przekonywania. Ludzie jakich ja argumentów nie użyłam – włącznie z telefonem do mamy. I udało się. Mój kochany brat dołożył połowę i stałam się posiadaczką nowiutkiego, lśniącego rowerka stacjonarnego.

Zakup numer dwa to kijki do chodzenia. To już dla firmy i moich pań> Jak ktoś spróbował łażenia z kijkami ten nie odpuszcza, Finanse nam się udał zdobyć, to wzbogacamy nasze skromne zasoby.

A potem ruszyliśmy do reala. Święta w pełni, wszystko bombki, mikołaje (takie dwa zielone, jakby z innej planety to nawet zaatakować człowieka chciały, ale na szczęście uciec mi się udało). A to przecież jeszcze listopad. Co się z tym światem porobiło. Ale dzielnie brnę między półkami. Tylko to co na liście. Jakieś dwadzieścia produktów. Przechodzę spokojnie wobec hostess zachęcających do próbowania nawet alpejskie ptasie mleczko tylko wzrokiem pożeram i z godnością odchodzę. A te moje łobuzy ciągle kuszą. Wzięli po kilka i tłumaczą jakie smaczne czekoladowe. Jak ustanowią medal za odchudzanie to ja taki powinnam dostać za cierpliwie znoszenie takich ..... kusicieli. Ale przy kaszy manny z truskawkami nie wytrzymałam. Ja przecież nie cierpię kaszy manny, ale ta była cudowna. Nawet włożyłam kilka smaków do kosza. Jeszcze pomidorowej spróbowałam. Ale stwierdziłam, ze w domu lepsze jadam to po co? Skusiła mnie promocja kawy bo z łyżeczką powlekaną 24 karatowym złotem dawali. Kawy mam na co najmniej rok.

Horror zaczął się przy kurtkach. Ja nie wiem czego chcieć od mojej. Głupie 5 lat ją noszę. Wygląda całkiem całkiem. Ale nie uparli się, ze mi kupią. Ludzie jak można chcieć kogoś ubierać. Przecież to jakieś chore. Więc wymyśliłam jaka ma być. W końcu mam kurtkę z gorteksu (czy jakoś tak) przepuszczalną, wiatroodporną, nieprzemakalną z ogromna ilością kieszeni, z kapturem i w ogromnej większości czerwoną. I nawet rozmiar był. A na dodatek jak mnie lawina przywali to się włączy jakiś system, który pozwoli mnie szybko znaleźć. Pełen wypas, ful metalik i do tego pierwszy właściciel.

Teraz to już z górki było jeszcze tylko urządzenie wielofunkcyjne i do domu.

Po ośmiu godzinach łażenia po sklepach. Wytrwała jestem no nie?

 

To by było na tyle. Co do Waszych komentarzy jak wydam książkę i autografy będę rozdawać to postawię kartkę dla Vitalijek bez kolejki. A co mi tam.

24 listopada 2006 , Komentarze (12)

Witajcie. Widzę, że czytanie moich tekstów zaczyna Was bawić prawie tak samo jak mnie ich pisanie. Maruda, Marzenka czy wreszcie Hipolita to ja, ale w bardzo minimalnym stopniu. To wyolbrzymiony i przejaskrawiony jakiś rys mojego charakteru. Zresztą chyba charakteru każdego. Zdarzenia mają miejsce, czasami je upiększam, żeby pasowało do reszty. A poza tym ja je zaczynam lubić te postacie. Ciekawe ile jeszcze wytrzymacie.

 

Wstałam rano, bo budzik zadzwonił. Podobno te urządzenia wytwarzają jakieś złe pole elektromagnetyczne, więc na wszelki wypadek postawiłam je daleko od łóżka. W efekcie muszę wstać, aby wyłączyć. Wstałam i poczułam jakby drapanie w gardle. Na wszelki wypadek to takie lekkie płukanko muszę zrobić. Szałwia chyba będzie najlepsza. Ale to później. Wczoraj miałam iść do lekarza, bo od tego odchudzania coś dziwnie się czuję. Ciśnienie mi się zmienia i tak w poniedziałek było 120/70 we wtorek 112/65 w środę znów 125/80. Czy to normalne, aby tak skakało? Ale nie poszłam. No, bo co te konowały mogą wiedzieć o takiej kruchej istocie jak ja. Patrzy taki na mnie i mówi, że jestem zdrowa jak koń. A ja przecież czuję, że coś jest nie tak. Zresztą, jaki koń. Co ich na tej medycynie uczą. I potem się dziwić, ze narzekają na małe zarobki. Na śniadanie zjadłam chleb ze słonecznikiem, masłem i żółtym serem. I marchewkę i rzodkiewkę. Żeby były jakieś warzywa. Bo warzywa to podstawa odchudzania. I marchewka ma dużo tego no jak mu tam karocoś, co dobre na wzrok jest.

Dziś do pracy przyjechał szef. Na przepustkę wyszedł. I dobrze. Nie cierpię szpitali. Tam to bakterie i wirusy tylko latają po korytarzach. Taki wrażliwy człowiek jak ja z całą pewnością coś złapie. Szef zawsze mnie rozumiał i współczuł. Ale dziś coś mu się stało. Może to te obcowanie z ludźmi w białych fartuchach tak na niego wpływa. Jak zaczęłam mu opowiadać o bólu głowy mimo wypitej kawy (tej co reklamują, że zwalcza wodne rodniki) kazał mi się zbierać i wywiózł do lasu!!!!!!!! Wyobrażacie sobie w taką pogodę. On chyba serca nie ma. I mało tego powiedział, że z lasu nie wyjedziemy, dopóki na świeżym powietrzu nie będę co najmniej godzinę. Całe 60 długich minut. Ten człowiek jest bez serca. Przecież przy takiej pogodzie, spacerując spocić się mogę, albo zmarznąć, albo nogi przemoczyć. A może nawet kleszcza złapać. A wtedy zapalenie opon mózgowych murowane. Na nic się zdały moje błagania. Ze stoperem w ręku odliczał czas. Jutro na pewno chora będę. W najlepszym razie grypką się skończy. Głowa za to bolała mnie jeszcze bardziej. To od tych rozmyślań o możliwych powikłaniach.

W domu na szczęście czekał już na mnie ciepły obiadek. Pieczarkowa z kluseczkami i kotleciki sojowe, Pycha. Na wszelki wypadek wypiłam gorącą herbatę z malinami. I miałam iść do łóżeczka, kiedy zadzwonił telefon. Gdzie jest gazeta? Miałaś mi ją dzisiaj dać. Czy ci ludzie litości nie znają. Tata zgodził się mnie podrzucić, ale pod warunkiem, ze zakupy po drodze zrobimy. Zakupy brr. Supermarkety pełne przeziębionych, kaszlących i kichających ludzi. Ale lepsze to niż samotna wyprawa na drugi koniec miasta.

Wieczorkiem film sobie pooglądałam i do komputra usiadłam wiem, ze te machiny wydzielają dużo szkodliwego promieniowania. Ale po takim dniu jak dzisiejszy to już nic bardziej mi chyba nie zaszkodzi.

Acha jeszcze jedno ćwiczenia wykonałam. Ale rozumu mam jeszcze na tyle, aby przy takim ziąbie okna nie otwierać.

Do jutra moi kochani, o ile oczywiście uda mi się przeżyć tę nockę. Czuję, ze już zaczyna mnie łamać w kościach.

 

Koncepcji kto będzie jutro jeszcze nie mam. Ale wymyślę w drodze do stolicy. Prawda jeszcze jedzenie oprócz tego wyżej: 4 jabłka, kiść winogron. jogurt pitny truskawkowy, kefir, chleb (do tych kotletów) i herbata czerwona. Oparłam się ciastku francuskiemu z dżemem, krówkom i przepysznym ciastkom z maszynki. Podziwiam się sama.

23 listopada 2006 , Komentarze (8)

Dziś poznacie Marzenkę. Taką romantyczno – melancholijną duszyczkę. To będzie jeszcze cięższe niż Maruda, bo we mnie ani kszty tych uczuć. Ale obiecuję, że się postaram. Dziewczynki nie martwcie się. Ja czuję się dobrze, rozdwojenia osobowości nie mam. Zaczyna mnie bawić patrzenie na swoje życie z innego punktu odniesienia. I o Was dba, żebyście trochę rozrywki miały i nie musiały czytać wciąż tego samego. Taka wspaniałomyślne jestem. Co do Spakowskiego, porównanie zdecydowanie na wyrost, ale radochę mi sprawiło ogromną, bo to mój mistrz nad mistrze. Ale wracając do Marzenki

 

W nocy dźwięk deszczu stukającego w okno nastroił mnie lirycznie. Wiersz Staffa „Deszcz jesienny” tyle razy czytany, kochany i zapłakany. Tak... Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło. Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło. Tak długo już czekam. I wciąż mam nadzieję, ze gdzieś tam jest on i szuka mnie. Mój rycerz na białym koniu A O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny  I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny, Dżdżu krople padają i tłuką w me okno... A ja ciągle sama. Gdzie moje drugie ja, gdzie moje kochanie.

Rano miałam ogromne problemy ze wstawaniem. Dlaczego człowiek codziennie rano musi iść do pracy. Dlaczego nikt nie chce zrozumieć, że są ważniejsze sprawy niż tylko praca, ze nie liczy się tylko to co przyziemne. Przecież znacznie ważniejsze są sprawy duchowe. To jak się traktuje swoje wewnętrzne ja, to co dostrzega nasze trzecie oko, intuicja. Np. takie banalne śniadanie co ono jest warte w porównanie z hekasmetrem w Iliadzie. Chociaż i z takich dwóch kanapkach z serkiem twarogowym, pomidorkiem i ogóreczkiem można oczywiście stworzyć dzieło, ale czy będzie ono w stanie dorównać wielkim mistrzom.

Do pracy doszłam prawie na czas. No bo banalnego 60 minutowego spóźnienia chyba nikt nie bierze poważnie. Deszcz niestety już nie padał. Ale za to panowała mglista jesienna pogoda. Taka odpowiednia do mojego dzisiejszego nieco melancholijnego nastroju. Na szczęście dziś nie musiałam pisać żadnych sprawozdań. Zajęłam się sztuką. Taką przez maleńkie s. Może nie jest to zbyt godne zajęcie, ale lepsze malowanie cyferek niż się z nimi użeranie w rozliczeniach. Dzięki temu mogłam sobie spokojnie wyobrażać tego mojego mena, nadczłowiek, który przyjdzie i wyzwoli mnie z tego miejsca i czasu. Porwie mnie do swojego zamku (ale koniecznie z nowoczesnym wyposażeniem) i będziemy przez lata oddawać się namiętności. Będziemy zawsze młodzi, szczęśliwi i zakochani. Wyobraźnia podsuwała mi różne warianty, nawet te przy których zawsze się czerwienię.

Nadszedł czas wyjścia. Jak zwykle musiałam się udać do szefa, który wciąż się rehabilituje w szpitalu. Na szczęście większych uwag co do mojej działalności dzisiejszej nie miał. Wracając wstąpiłam po ananasa na sałatkę. Jak pomyśle ile krain musiał on przewędrować zanim trafił do mojego sklepu, ile rąk go dotykało to aż ciarki mnie przechodzą. A może wśród tych rąk były dłonie mego ukochanego...

Dziś miałam również zajęcia na basenie. Nie cierpię tej chlorowanej wody, tłumów i specyficznego „zapaszku”. Wolałabym poleżeć przykryta cieplutkim kocem ze szklanką kawy i książką z serii „nie chowaj przed żoną, bo i tak sobie kupi nową”. Ale na basenie pracuje ratownik jak marzenie. To właściwie dla niego nauczyłam się pływać, to dla niego chodzę tak często na zajęcia. Dziś zwrócił na mnie uwagę. Uśmiechnął się powiedział „dzień dobry, co słychać? Dziś z grupą? Wyobrażacie sobie zwrócił na mnie uwagę. Spojrzał i nawet uśmiechnął się. Warto było odpuścić ten romans.

Wróciłam do domu, czekała na mnie ta sałatka. Ale czy jedzenie jest ważne w obliczu TAKIEGO wydarzenia. I kochane Vitaliki tyle wpisów uczyniły. Takie słodkie są te dziewczyny. I tak mnie dobrze rozumieją.

Jestem twarda i mocna. Przecież ćwiczę już 11 dzień ten kaloryferek. Dam sobie radę. Będę jak bohaterka moich ulubionych powieści. DAM RADĘ

 

To mój dzisiejszy dzień. Wszystkie zdarzenia są prawdziwe. Z wyjątkiem ratownika. Owszem pracują fajne chłopaki, ale żeby któryś budził we mnie jakieś uczucia. Ale sami rozumiecie, ze jakoś musiałam wybrnąć z tym basen. No bo jak taka Marzenka miałaby się zmobilizować do wysiłku. Osobiście to lepiej podoba mi się Marudę. Jutro przygotujcie się na Hipolitkę Hipochondryk. Ta będzie dobra, bo duże doświadczenie w tej kwestii mam

Ach w związku z tym, ze to pamiętnik odchudzania miał być to ponadto co wyżej skubnęłam jeszcze 2 jabłka, rogalik z dżemem, rosół z makaronem, 4 kawałki chleba z żółtym serem i kefir. I trochę piłam.

23 listopada 2006 , Komentarze (11)

Ponieważ dobijam do 4000 odwiedzin postanowiłam dać wam wybór tego, w jakim stylu życzycie sobie czytać mój pamiętnik. Normalny już był • patrz niżej. Dzisiejszy mój dzień opisze z punktu widzenia Marudy Malkontenta. Jutro będzie może Marzena Romantyk, a pojutrze, kto to wie. Jak macie jakieś pomysły to się udzielajcie. Może zrealizuję

Dziś miałam później iść do pracy i co z tego budzik zadzwonił jak zwykle. Zapomniałam przestawić. No i oczywiście znów się nie wyspałam. Ale taki mój pech. Nic nigdy nie idzie dobrze. Jak już zadzwonił to wstałam. A jak stanęłam to oczywiście kolano zaczęło boleć. Musiało. A do tego jeszcze ta pogoda. Mgła i zero słońca. No bo po co. Zeszłam na dół na śniadanie. No i oczywiście jeszcze nie poszli po zakupy. Stary chleb musiałam jeść. I ten żółty ser taki, jakiś słony. Nie żebym marudziła, ale ... Przyszła chwila wyjścia do pracy. Znowu ktoś przełożył mi klucz. Dobrze pamiętam, że wieszałam go na swoim miejscu. Nie ma. Po 10 minutach poszukiwań znalazł się w kieszenie kurtki. Na pewno ktoś podrzuciła. Idę dość szybko, po drodze dwa razy musiałam zawiązywać buty. Rzeczy martwe też są przeciwko mnie. W biurze cała masa roboty. Tylko jedną kawę zdążyłam wypić. I bez przerwy ktoś czegoś chciał. Albo dzwonił, albo przychodził. Odkąd szef jest w szpitalu mam dwa razy więcej zajęć. Ale czy to ktoś doceni. Z papierami wędruję do szefa. Po drodze mam wstąpić do szkół z zawiadomieniami o turnieju. Po drodze, dobre sobie. Siedem szkół, a ja jak głupia od jednej do drugiej. Później szpital. Jeszcze kilka poprawek i mogę iść do domu.
 

Końcówki do odkurzacza oczywiście nie dostałam. Wszędzie mają tylko do zelmera, no ale moim zachciało się firmy i kupili filipsa. W domu znaleźli jakąś końcówkę, ale żeby zadzwonić i mnie poinformować to już nie. Ciężki jest los człowieka. W końcu odkurzyłam. O prawdziwym porządku to mowy być nie może. Jak zwykle nie mam czasu i tylko tak po łebkach.

Otwieram komputer i co widzę na vitalii nowe komentarze. Dużo, znów stracę mnóstwo czasu na odpisywanie. Taki już mój los.


Ćwiczyłam „kaloryferek”. Sensu w tym większego nie ma przecież wiadomo, że nie schudnę. Zresztą nawet jak to po co.


Nareszcie ten dzień mija. To kolejny który zbliża mnie do śmierci. I z czego tu się cieszyć i być zadowolonym. Nie żebym się skarżyła. Z pokorą znoszę swój los.

 

No dobra starczy. Ciężko to było, ale się starałam. Mam nadzieję, że docenicie.  Trzymajcie się.

Dla Waszego dobra i dobra Waszych oczu nie zmieniam koloru ani kroju czcionki. Podobno ta jest najlepsza i najbezpieczniejsza. Miejcie taki prezencik ode mnie.

 

22 listopada 2006 , Komentarze (3)


Tutaj znajdował się pierwotnie tekst, który jest wyżej. Ale jak zaczęłam zmieniać pewne sformułowania no to komputrer zaczął  kopiować i wyszła z tego epopeja. Dlatego usunęłam wpis, ale szkoda mi się komentarzy zrobiło. Dziewczyny się starały. Więc zostaje.