Na razie wagę elektroniczną diabli wzięli. No może nie diabli bo to tylko efekt sprzątania mężczyzny w domu. Zaginęła gdzieś podkładka pod nóżkę, a bez niej waga mówić nie chce. Trudno na razie motyl sobie odpocznie. Też mu się należy urlop. Ale za to moja ukochana sprężynówka pokazuje wartości wspaniałe. Jak się napatrzę, to uwierzę w te 74 kg, a wiadomo, ze później już z górki.
Dziś byłam w „stolycy”. Sprawy służbowe. Ciekawe, ze na wyjazdach człowiek jest zawsze głodniejszy niż zwykle.
Dwa tygodnie czekałam na tą chwilę. Ile rzeczy zjadłam w myślach, ile przepisów przewertowałam. Skończyło się na kawałku sernika z rodzynkami i czekoladą na wierzchu. A do tego fundator w trosce o moją linie zjadł ponad połowę. Ale liczy się sam efekt i ta chwila między przyniesieniem przez kelnerkę, a pierwszym kęsem. Nauczyłam się rozkoszować tym co jem.
Miałam w planach basen, ale jak tylko wróciłam czekali moi grzybiarze. Trudno chlor poczeka. A póki jest pogoda i grzyby codzienna porcja ruchu odbywa się w lesie. No bo i spacer wolniutki w poszukiwaniu „braciszków”i marsz jak nic nie widać i skłony, bo a nóż widelec coś pod tą górką jest i przysiady no bo jest.
Dziś jadłam
- 5 kromek razowego chleba z masłem i żółtym serem
-2 ogórki
- 3 pomidory
- 7 pierogów ruskich bez sosu
- 2 kefiry po 400 ml
- 2 szklanki herbaty czerwonej
- 1 szklanka herbaty czarnej
- 0,5 kawałka sernika z czekoladą
No i oczywiście wypiłam 1,5 litra wody