Po nocy spędzonej w huizen i Gerarda i Renate, ruszyłyśmy dalej. jejku, robię ten wpis z domu i wydaje mi się już, że to było wieku temu. Mały Reel ze zdjęciami z trasy. Ogólnie było świetnie zobaczyć się, zwłaszcza z Gerardem. Ma on zawsze wiele tematów do powiedzenia i w ciekawe dyskursy można z nim wchodzić. Tym razem rozmawialiśmy o synchronizacji wewnętrznego „om” z brzmieniem wszechświata.
Wcześniej na śniadaniu byli inni lokatorzy. Niemcy. Kobieta nie mówiła wiele po angielsku, więc Renate rozmawiała z nimi po niemiecku a Gerard starał się używać to angielskiego to holenderskiego. Postanowiłam stanąć na rzęsach i przypomnieć sobie te trochę niemieckiego, który miałam w szkole, 20 la temu. Wydukałam więc jakoś „ich has deutch im schol„. Nie ten czas, nie ta forma, ale cośtam duknęłam. I gość siedzący naprzeciwko mnie zdębiał. Spojrzał na mnie super poważnie i powiedział po angielsku „nienawidzisz Niemców?” i mnie zatkało. W bardzo zażenowany sposób zaczęłam tłumaczyć, że w szkole miałam niemiecki, ale dawno temu i próbowałam to powiedzieć po niemiecku. Potem było nadal niekomfortowo. Wszędzie pytali nas na trasie, skąd jesteśmy. Zawsze odpowiadałam, że przyjechaliśmy z gminy Schagen, ale oryginalnie pochodzimy z Polski. I ogólnie to zawsze był powód, by o Polsce chwile pogadać albo by pogadać o naszej wycieczce. A ten facet jak usłyszał, skąd jesteśmy [bo Renate powiedziała, jakimi językami się posługujemy i padł polski] to jakby urwał z nami rozmowy. Zwracał się potem do Gerarda i Renate, ale już nie do mnie i Reni. Jego dziewczyna cośtam próbowała ratować, mówiąc, że jej rodzina była uchodźcami wojennymi i po wojnie uciekali ze Śląska. Ja wspomniałam, że moja rodzina wywodzi się z Niemiec, ale było nadal niezręcznie. Gerard na szczęście zaczął opowiadać o ich podróży do Iranu kilka lat wcześniej, kiedy ich córka jechała rowerem przez Azję i spotkali się z nią w Iranie, i jakoś śniadanie minęło. Kolejny raz, jak próbowałam przypomnieć sobie niemiecki i kolejny fail.
Wracaliśmy przez Naarden. Bardzo ładną miejscowość. W sumie od lipca zeszłego roku objechaliśmy ją 3 razy.
Trafiłyśmy na kolejny podjazd. Nie dało się wjechać rowerami, więc musiałyśmy prowadzić. Niby mam asystent prowadzenia roweru, ale znów nie wiem, jak go włączyć [naciśnięcie guzika na pilocie nie działa]. Caro mówiła, ze rower sam powinien zadziałać, jak wyczuje wzniesienie. Ale tak się nie stało. Prawie utknęliśmy przed mostkiem, bo nie mogłam rozbujać roweru na tyle, aby go wepchnąć na górę.
Przez większość trasy trafiamy na Barszcz. nie jest to Barszcz Sosnowskiego, ale Barszcz Mantegazziego. „Dotykanie uszkodzonych roślin może spowodować poważne uszkodzenia skóry i oczu ludzi i zwierząt. Sok rośliny zawiera furokumaryny, które są wysoce fototoksyczne. Ekspozycja na światło słoneczne po kontakcie z sokiem może powodować czerwone, gwałtownie swędzące plamy, a następnie obrzęk i powstawanie pęcherzy (fitofotodermit). Zmiana może wyglądać jak oparzenie, a jej zagojenie może zająć dwa tygodnie. Dostanie się soku roślinnego do oczu może prowadzić do ślepoty. U psów sok w jamie ustnej może prowadzić do uduszenia. W 2017 r. Belgijskie Centrum Antivenom odnotowało 28 urazów po kontakcie z barszczem olbrzymim[10].” Za wikipedią.
Zaparkowaliśmy namiot za domkami letniskowymi. Był cień, na tym najbardziej nam zależało. Było też sporo owadów, więc musieliśmy siedzieć głównie w namiocie, ale to nic. Prysznic i kolacja to spora ulga po jeździe przez cały dzień.
Jechałyśmy dość ciekawym terenem. Polder pocięty małymi rowami i kanałami. Ponadto kanał ten był granicą prowincji Utrecht.
W mieście rowery zaparkowaliśmy na widoku. Niby nie kradną, ale z drugiej strony te żółte i niebieskie sakwy ściąga się bez większej zabawy. Lepiej mieć na oku.
W tle widzieliśmy zamek. Rok temu też go widzieliśmy na tej trasie, bo pokrywa się waterlinie i zuiderzee route. Podjechaliśmy nawet by pozwiedzać, ale było już późno i uznałam, że możemy za późno zlądować na campingu.
W Huizen, gdzie nocowaliśmy, trwał vierdaagse. Czterodniowy marsz terenowy – pogadałyśmy z dwiema paniami w lesie na trasie i dowiedziałyśmy się, jak to jest zorganizowane. Otóż codziennie maszeruje się 20 [lub inny wybrany dystans] kilometrów. Zawsze z tego samego puntu do tego samego. Trasy są oznaczone, a po drodze stoją miejsca z wodą pitną i przekąskami. Można zawsze sobie zmniejszyć dystans, jeśli jest się zmęczonym i jedynie trzeba o tym informować organizatorów, aby wiedzieli, czy trzeba kogoś szukać na trasie. Koszt to chyba 8,50 euro za osobę. W mieście zaś przy okazji odbywała się impreza z wesołym miasteczkiem, bo w vierdaagse bierze udział sporo dzieci.
Czekałyśmy na zwodzonym moście też parę minut, bo spore nagromadzenie łódek zebrało się w kolejce do śluzy.
Były zwierzątka i ciekawie pomalowana szkoła. Reszta zdjęć z dnia w reels, bo kurioza było po drodze tym razem niewiele.