Za każdym też razem wolno było wychodzić, jeśli nie będzie się mieszać z innymi ludźmi. Mogłam normalnie biegać czy chodzić sobie po okolicy, bo często byłam jedynym człowiekiem w promieniu kilometra. Z resztą nadal jak biegam to mało kogo widzę, czasem jakiś rowerzysta czy ktoś z psem.
Noszenie maseczek przyszło mi łatwo – pracowałam w szpitalu, nosiłam maseczkę godzinami. I nie – nie brakuje tlenu. Nie – człowiek się pod nią nie duzi. Nie- nie trujesz się swoimi bakteriami. Jeśli nie masz białaczki i nie jesteś na chemii, która zabija twój układ odpornościowy – to twoje własne bakterie masz opanowane i krzywdy ci nie zrobią, a to dla ciebie reszta te maseczki nosiła. Lub ciebie chciała zabić ta reszta, która nie nosiła, albo nosiła pod nosem czy na brodzie. W Holandii wystarczyło powiedzieć „noś maseczkę” i działało na większość ludzi. W Polsce musieli mówić „obowiązek zakrywania nosa i ust” bo ludzie nosili na przekór wszędzie, ale nie na nosie i ustach. Doznaliśmy szoku jadąc do Polski i widząc, że wszyscy mają w nosie tą „grę drużynową” o której pisałam wcześniej. jeden mądrzejszy od drugiego i jeszcze obrażeni, jak się zwracało uwagę na prawidłowe noszenie maseczek.
Pamiętam jak robiłam w pandemii egzaminy państwowe i jeździłam do Amsterdamu do DUO. W metrze był taki pan z maseczką jednorazową już tak pozaciąganą, że wyglądała jak rwana wata. I takie coś ktoś na twarz ubiera, a potem rok w kieszeni nosi. Dla mnie był to szok. Maseczki były tanie, sprzedawano je po 20 czy 100 sztuk. ten pan miał jedną na cała pandemię. Obrzydliwość.
Pandemia więc zmieniła w nas to, że mąż bardziej planował zakupy i już nie 2x w tygodniu po nie jechał, ale raz w tygodniu. Zaczęliśmy piec chleb w maszynie, aby nie musieć jeździć częściej do sklepu. Jak się sałata do kanapek skończyła to jedliśmy bez sałaty, ale do sklepu niepotrzebnie się nie chodziło. Były pozamykane restauracje, ale czasem pozwalano na otwarcie tarasów, czyli ogródków przy restauracjach i wtedy były one oblegane. Oczywiście ogródki były odpowiednio większe i krzesła stały od siebie daleko porozstawiane. Przestaliśmy spotykać się ze znajomymi, ale mieliśmy w domu swoje kino i wieczory we dwójkę nam wystarczyły. Dziś już nie wychodzimy tyle, co wtedy. Osiedliśmy w domu i nie przeszkadza nam to.
W pracy niewiele się zmieniło. Nadal szklarnia działała prężnie. W pierwszych dwóch tygodniach zostali zwolnieni pracownicy z biura pracy, ale potem okazało się, że potrzebujemy nie tylko ich, ale jeszcze więcej ludzi. Więc zatrudniono nowe osoby. Przerwy zostały podzielone na 3 osobne i chodziliśmy w mniejszych grupach do kantyny i siadaliśmy dalej od siebie. Chodziło o to, aby się działy między sobą nie mieszały. Firma jednak nie wzięła pod uwagę obcokrajowców, z których większość i tak mieszka razem i się miesza. Ja może nie pracuję z moim mężem i nie mamy wspólnie przerw, ale wracając do domu ja mam styczność pośrednią z jego kolegą, z którym mąż na platformie cały dzień dach mył. Mąż zaś był bezpieczny, bo ja w tamtym czasie nie miałam współpracowników. Moja współpracownica ku mojemu wielkiemu szczęściu, odeszła z pracy, a nowego kolegę dostałam dopiero po kilku miesiącach. I to musiałam go kijem przeganiać, bo był bardzo blisko podchodzący. Teraz lubi się ze mnie śmiać, bo na powrót jesteśmy bliżej siebie niż te „1,5 metra afstandu” ale wtedy co chwilę trzeba było mu przypominać „sio mi stąd”.
Z czasem okazało się, że gdy Holendrom zamknięto domy starości – a te są jak prywatne sanatoria tutaj a nie umieralnie, więc ludzie wybierają je chętnie i ja też chcę, aby było mnie stać na dom starców w przyszłości – i nie mogli odwiedzać rodziców/dziadków, to zaczęli masowo wysyłać kwiaty i kartki z życzeniami miłego dnia. Grali też na instrumentach pod oknami, wykrzykiwali nowinki, które dzieją się w ich życiu, pokazywali przez szyby nowo narodzone dzieci. Ale najwięcej było kwiatów. Wówczas firma nasza wypracowała ogromne zyski. Dla nas przełożyło się to na premię na koniec roku. W 2019 dostaliśmy 600 euro na rękę, a rok później już ponad 2 tysiące. Rok w rok zarabialiśmy więcej i w ostatnim roku mieliśmy już 3,5 tysiąca euro na rękę. Kupiłam za pieniądze rower elektryczny, odkładam na ogród, wyjechałam na wycieczkę rowerową, byłam na Azorach, w Zelandii, na Lazurowym Wybrzeżu. Pandemia to najlepsze co nam się przytrafiło – patrząc tylko na naszą bańkę. Ale musieliśmy przy tym być ostrożni, unikać infekcji, zaszczepić się i uzyskać paszport covidowy.
Wiadomości z domu nie były takie różowe. Krew człowiak zalewała czytając o zamykaniu lasów, pościgach policjantów za rowerzystami czy chodzeniu do sklepu po gumy do żucia. Teść pracuje między innymi w wypożyczalni sprzętu szpitalnego przy hospicjum. Jest człowiekiem starszym i bardzo pilnującym swojego zdrowia. Ale rodziny pacjentów przychodzące po łóżka czy kule nie szanowały tego. Wchodziły tam do niego mimo kartek, aby pukać i czekać na zewnątrz. Nie nosili maseczek, choć to było hospicjum i ludzie dookoła byli często z bardzo zniszczoną odpornością. Pielęgniarki chorowały na potęgę i zostawały w domu, aby pacjentów nie dobić, ale rodziny przychodzące po sprzęt maiły to nierzadko w nosie. teść przeszedł covid 3 razy. Na szczęście niezbyt ostro. Teściowa łapała od niego. W międzyczasie zaczęło jej się rozwijać stwardnienie zanikowe boczne. Moja mama – pielęgniarka w DPS – powiedziała, ze dostali barierówkę jedną na cały dzień. Że kiedy pacjent/mieszkaniec im „się zatrzymał” to dyspozytorka pogotowia powiedziała im, że mają polecenie od wojewody nie wysyłać im służb ratunkowych. Bo mając 70 mieszkańców chorych psychicznie i skazańców, powinni poradzić sobie sami [3 pielęgniarki w rotacji] i nie zarażać ekipy karetek czy policji, bo ci powinni służyć „normalnym Polakom” a nie skazańcom i wariatom. Moja mama więc została sama – wiek emerytalny, 10 operacji, po 3 nowotworach – z jedną koleżanką – 72 lata i praca na pół etatu, oraz z pielęgniarką po 50-tce i na 3/4 etatu. Podczas kilku fal pandemii zmarło im 50% pacjentów. nie dostali zgody lekarza na szczepienie ich, ponieważ większość była na silnych lekach psychiatrycznych i nie wiadomo było czy dojdzie do interakcji. Wybrano mniejsze zło. Przykre to jest, ale lekarze czasami muszą podejmować taką decyzję.
Mój tata przeszedł covid bardzo poważnie, wylądował w szpitalu. Dziś on to bagatelizuje, bo przecież pandemia-srandemia, ale faktem jest, ze prawie straciłam ojca. Jego choroby płuc plus sepsa, której się nabawił przy okazji okazały się bardzo niebezpieczne. mama i brat przechorowali swoje w domu. brata też mocno siekło – był po jednej dawce i całe szczęście, bo pewnie gdyby nie to, podzielił by los mojego wujka i zmarł. Ta jedna dawka i ta odporność, którą dzięki niej miał, prawdopodobnie zahamowały przebieg infekcji do ostrej. Miał majaki gorączkowe, dusił się, obiecywał, ze przestanie pić… Musiało być bardzo źle biorąc pod uwagę to ostatnie. Każdy kto wątpi w skuteczność szczepionek – mój brat jest naprawdę dowodem, że działają. Bo jeśli przeszedł covid tak źle, ale przeżył, to bez szczepionki ciało nie miało by żadnej broni by się ochronić. Chłopak silny, zdrowy, z tych co mówił „tylko zdechlaki na to chorują”.
Pochowaliśmy wujka i jeszcze kilku członków rodziny. Dziadek z szpitalu wylądował z sepsą, a do domu wrócił z covidem. Ale nic nowego – odkąd zbudowano pierwszy szpital, historia chorób zakaźnych zawsze wiąże się z tym miejscem. Standardy higieny są obecnie wyższe niż w XIX wieku, kiedy to większość plag dzięki szpitalom się roznosiła, ale nadal dochodzi regularnie do zakażeń tam. Mały minus przy milionach plusów. Dziadek jeszcze swoje przeżył w zdrowiu fizycznym i zmarł naturalnie po pandemii. nie byłam na żadnym z tych pogrzebów. Trzymaliśmy się zakazów i nakazów nakładanych przez rząd. Ufaliśmy i ufamy, że robią wszystko w dobrej wierze. No, ale my tu mamy CDA, a nie PiS. To też spora różnica. OMT, czyli Outbreak Management Team, który doradzał rządowi to jednak wirusolodzy/lekarze/socjolodzy, a nie handlarze bronią.
Wracając więc do głównego pytania. Przystosowanie się do zaleceń pandemicznych nie kosztowało nas wiele trudu. Wychodziliśmy mało, wychodziliśmy jeszcze mniej. Kino zbudowaliśmy w domu, a mąż gotuje jak Ramsey w swojej w restauracji. Mogłam nadal uprawiać sporty, chodzić na plażę, remontowaliśmy dom. Finansowo osiągnęliśmy bardzo dobre przychody. Wiadomości z Polski i od rodziny bardzo wpłynęły na nasze samopoczucie psychiczne, ale mieszkaliśmy w świetnie prosperującej bańce anty-infekcyjnej.
Na nadchodzące pandemie życzę wszystkim takiego zarządzania krajem i finansami publicznymi jak w NL. Czemu? Między innymi temu, że rząd latami budował nadwyżkę budżetową i jak przyszła pandemia to wyrównał ludziom z zamkniętych sektorów pensję i dostali pieniądze tak, jakby nadal chodzili do pracy [90% pensji]. Ponadto zachęcił skutecznie [co szkodliwe okazało się po pandemii – personeel te kort] do przebranżowienia się i wiele osób ma dziś lepiej płatne prace w innych sektorach. Wspomniany minus to to, że niewielu wróciło do pracy w restauracjach [horeca] czy opiece. Widzicie „urażeni patrioci z internetów”? Znam minusy życia w Holandii. Po prostu nie jest ich tak wiele. W końcu jak porównać polskie szwalnie maseczek, handlarza bronią, który jednak żyje i ma posadkę dzięki PiS znów, wybory kopertowe do choćby maseczkowy deal, który się nie udał to jednak Polska wygrywa w wydanych pieniądzach podatników.
-----------------------------
Wczoraj byłam na rozmowie w sprawie pracy. Z 3 laboratoriów spodobały mi się dwa. W jednym jednak myślę, że wynudzę się i dostanę depresji, bo prócz bieli i maszyn wykonujących oznaczenia markerów molekularnych, nie ma tam nic. Ani skrawka zieleni. Czuję, że to jest praca na szczycie moich możliwości - choć tam co chwilę pytano mnie czemu nie aplikuję na stanowisko badawcze [może dlatego, że w tej firmie akurat wymagają doktoratu?], bo laborant i analityk to dla mnie za niski szczebel w karierze. Ja zaś miałam wrażenie, że tego tam jest za dużo i to nie dla mnie. Tak czy inaczej, jeśli jednak nikogo do siebie nie zniechęciłam, to będziemy mieć ponownie spotkanie. Wczoraj byłam pewna, że chcę iść na markery molekularnę, choć pewnie się tam roztyję i zdeformuję kręgosłup, a dziś skłaniam się ku badaniom RDT - bardzo mili ludzie, szefowa Polka wydawała się być bardzo zbliżona doświadczeniami do mnie, kilka Polek pracuje tam także i dostałam miły vibe, plus okazjonalna praca z roślinami. Do tego łatwiej może być z urlopami i krótkim piątkiem na spotkania z psychologiem i fizjoterapeutą.