Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 112179
Komentarzy: 4799
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 20 listopada 2024

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 38 lat, Piernikowo

172 cm, 79.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

12 kwietnia 2023 , Komentarze (35)

W Holandii zamknięto restauracje, kina, nie-pierwszej potrzeby sklepy i punkty usługowe w niedzielę od rana gdzieś w marcu. Na szczęście kilka godzin wcześniej udało nam się być na romantycznej kolacji w Rue de la Plume. Bardzo cenionej restauracji w Alkmaar. Na rezerwację czekaliśmy 2 miesiące. Spędziliśmy kolejne „inteligente lockdown” w domu, mając pracę, pieniądze, pod dostatkiem jedzenia i pozwolenie na wychodzenie na zewnątrz i przebywanie na świeżym powietrzu, aby uprawiać sporty, jak bieganie, rower czy wandelen – spacery dla kondycji. Był avondklok, czyli godzina policyjna – po holendersku brzmi to mniej PRL-owsko z zomo i milicją w tle – po prostu wieczorem proszono, by ludzie zostali w domu i przestali urządzać imprezki. Oczywiście ludzie chodzili wciąż do pracy tam, gdzie były wieczorne zmiany. O dziwnych zakazach, ludziach kiszących się w bloku, pożyczaniu sobie psa by wyjść z domu, czytałam w polskim internecie. Na blogach, reddicie, wszędzie gdzie obywatele zbierali się, aby ponarzekać czy się powspierać w niedoli. Tutaj nie był to taki typowy lockdown, tylko „inteligente lockdown”. Na każdej konferencji premier Rutte i minister de Jonge tłumaczyli o co chodzi z tymi prośbami o nie wychodzenie i dlaczego są ważne.

Za każdym też razem wolno było wychodzić, jeśli nie będzie się mieszać z innymi ludźmi. Mogłam normalnie biegać czy chodzić sobie po okolicy, bo często byłam jedynym człowiekiem w promieniu kilometra. Z resztą nadal jak biegam to mało kogo widzę, czasem jakiś rowerzysta czy ktoś z psem.

Noszenie maseczek przyszło mi łatwo – pracowałam w szpitalu, nosiłam maseczkę godzinami. I nie – nie brakuje tlenu. Nie – człowiek się pod nią nie duzi. Nie- nie trujesz się swoimi bakteriami. Jeśli nie masz białaczki i nie jesteś na chemii, która zabija twój układ odpornościowy – to twoje własne bakterie masz opanowane i krzywdy ci nie zrobią, a to dla ciebie reszta te maseczki nosiła. Lub ciebie chciała zabić ta reszta, która nie nosiła, albo nosiła pod nosem czy na brodzie. W Holandii wystarczyło powiedzieć „noś maseczkę” i działało na większość ludzi. W Polsce musieli mówić „obowiązek zakrywania nosa i ust” bo ludzie nosili na przekór wszędzie, ale nie na nosie i ustach. Doznaliśmy szoku jadąc do Polski i widząc, że wszyscy mają w nosie tą „grę drużynową” o której pisałam wcześniej. jeden mądrzejszy od drugiego i jeszcze obrażeni, jak się zwracało uwagę na prawidłowe noszenie maseczek.

Pamiętam jak robiłam w pandemii egzaminy państwowe i jeździłam do Amsterdamu do DUO. W metrze był taki pan z maseczką jednorazową już tak pozaciąganą, że wyglądała jak rwana wata. I takie coś ktoś na twarz ubiera, a potem rok w kieszeni nosi. Dla mnie był to szok. Maseczki były tanie, sprzedawano je po 20 czy 100 sztuk. ten pan miał jedną na cała pandemię. Obrzydliwość.

Pandemia więc zmieniła w nas to, że mąż bardziej planował zakupy i już nie 2x w tygodniu po nie jechał, ale raz w tygodniu. Zaczęliśmy piec chleb w maszynie, aby nie musieć jeździć częściej do sklepu. Jak się sałata do kanapek skończyła to jedliśmy bez sałaty, ale do sklepu niepotrzebnie się nie chodziło. Były pozamykane restauracje, ale czasem pozwalano na otwarcie tarasów, czyli ogródków przy restauracjach i wtedy były one oblegane. Oczywiście ogródki były odpowiednio większe i krzesła stały od siebie daleko porozstawiane. Przestaliśmy spotykać się ze znajomymi, ale mieliśmy w domu swoje kino i wieczory we dwójkę nam wystarczyły. Dziś już nie wychodzimy tyle, co wtedy. Osiedliśmy w domu i nie przeszkadza nam to.

W pracy niewiele się zmieniło. Nadal szklarnia działała prężnie. W pierwszych dwóch tygodniach zostali zwolnieni pracownicy z biura pracy, ale potem okazało się, że potrzebujemy nie tylko ich, ale jeszcze więcej ludzi. Więc zatrudniono nowe osoby. Przerwy zostały podzielone na 3 osobne i chodziliśmy w mniejszych grupach do kantyny i siadaliśmy dalej od siebie. Chodziło o to, aby się działy między sobą nie mieszały. Firma jednak nie wzięła pod uwagę obcokrajowców, z których większość i tak mieszka razem i się miesza. Ja może nie pracuję z moim mężem i nie mamy wspólnie przerw, ale wracając do domu ja mam styczność pośrednią z jego kolegą, z którym mąż na platformie cały dzień dach mył. Mąż zaś był bezpieczny, bo ja w tamtym czasie nie miałam współpracowników. Moja współpracownica ku mojemu wielkiemu szczęściu, odeszła z pracy, a nowego kolegę dostałam dopiero po kilku miesiącach. I to musiałam go kijem przeganiać, bo był bardzo blisko podchodzący. Teraz lubi się ze mnie śmiać, bo na powrót jesteśmy bliżej siebie niż te „1,5 metra afstandu” ale wtedy co chwilę trzeba było mu przypominać „sio mi stąd”.

Z czasem okazało się, że gdy Holendrom zamknięto domy starości – a te są jak prywatne sanatoria tutaj a nie umieralnie, więc ludzie wybierają je chętnie i ja też chcę, aby było mnie stać na dom starców w przyszłości – i nie mogli odwiedzać rodziców/dziadków, to zaczęli masowo wysyłać kwiaty i kartki z życzeniami miłego dnia. Grali też na instrumentach pod oknami, wykrzykiwali nowinki, które dzieją się w ich życiu, pokazywali przez szyby nowo narodzone dzieci. Ale najwięcej było kwiatów. Wówczas firma nasza wypracowała ogromne zyski. Dla nas przełożyło się to na premię na koniec roku. W 2019 dostaliśmy 600 euro na rękę, a rok później już ponad 2 tysiące. Rok w rok zarabialiśmy więcej i w ostatnim roku mieliśmy już 3,5 tysiąca euro na rękę. Kupiłam za pieniądze rower elektryczny, odkładam na ogród, wyjechałam na wycieczkę rowerową, byłam na Azorach, w Zelandii, na Lazurowym Wybrzeżu. Pandemia to najlepsze co nam się przytrafiło – patrząc tylko na naszą bańkę. Ale musieliśmy przy tym być ostrożni, unikać infekcji, zaszczepić się i uzyskać paszport covidowy.

Wiadomości z domu nie były takie różowe. Krew człowiak zalewała czytając o zamykaniu lasów, pościgach policjantów za rowerzystami czy chodzeniu do sklepu po gumy do żucia. Teść pracuje między innymi w wypożyczalni sprzętu szpitalnego przy hospicjum. Jest człowiekiem starszym i bardzo pilnującym swojego zdrowia. Ale rodziny pacjentów przychodzące po łóżka czy kule nie szanowały tego. Wchodziły tam do niego mimo kartek, aby pukać i czekać na zewnątrz. Nie nosili maseczek, choć to było hospicjum i ludzie dookoła byli często z bardzo zniszczoną odpornością. Pielęgniarki chorowały na potęgę i zostawały w domu, aby pacjentów nie dobić, ale rodziny przychodzące po sprzęt maiły to nierzadko w nosie. teść przeszedł covid 3 razy. Na szczęście niezbyt ostro. Teściowa łapała od niego. W międzyczasie zaczęło jej się rozwijać stwardnienie zanikowe boczne. Moja mama – pielęgniarka w DPS – powiedziała, ze dostali barierówkę jedną na cały dzień. Że kiedy pacjent/mieszkaniec im „się zatrzymał” to dyspozytorka pogotowia powiedziała im, że mają polecenie od wojewody nie wysyłać im służb ratunkowych. Bo mając 70 mieszkańców chorych psychicznie i skazańców, powinni poradzić sobie sami [3 pielęgniarki w rotacji] i nie zarażać ekipy karetek czy policji, bo ci powinni służyć „normalnym Polakom” a nie skazańcom i wariatom. Moja mama więc została sama – wiek emerytalny, 10 operacji, po 3 nowotworach – z jedną koleżanką – 72 lata i praca na pół etatu, oraz z pielęgniarką po 50-tce i na 3/4 etatu. Podczas kilku fal pandemii zmarło im 50% pacjentów. nie dostali zgody lekarza na szczepienie ich, ponieważ większość była na silnych lekach psychiatrycznych i nie wiadomo było czy dojdzie do interakcji. Wybrano mniejsze zło. Przykre to jest, ale lekarze czasami muszą podejmować taką decyzję.

Mój tata przeszedł covid bardzo poważnie, wylądował w szpitalu. Dziś on to bagatelizuje, bo przecież pandemia-srandemia, ale faktem jest, ze prawie straciłam ojca. Jego choroby płuc plus sepsa, której się nabawił przy okazji okazały się bardzo niebezpieczne. mama i brat przechorowali swoje w domu. brata też mocno siekło – był po jednej dawce i całe szczęście, bo pewnie gdyby nie to, podzielił by los mojego wujka i zmarł. Ta jedna dawka i ta odporność, którą dzięki niej miał, prawdopodobnie zahamowały przebieg infekcji do ostrej. Miał majaki gorączkowe, dusił się, obiecywał, ze przestanie pić… Musiało być bardzo źle biorąc pod uwagę to ostatnie. Każdy kto wątpi w skuteczność szczepionek – mój brat jest naprawdę dowodem, że działają. Bo jeśli przeszedł covid tak źle, ale przeżył, to bez szczepionki ciało nie miało by żadnej broni by się ochronić. Chłopak silny, zdrowy, z tych co mówił „tylko zdechlaki na to chorują”.

Pochowaliśmy wujka i jeszcze kilku członków rodziny. Dziadek z szpitalu wylądował z sepsą, a do domu wrócił z covidem. Ale nic nowego – odkąd zbudowano pierwszy szpital, historia chorób zakaźnych zawsze wiąże się z tym miejscem. Standardy higieny są obecnie wyższe niż w XIX wieku, kiedy to większość plag dzięki szpitalom się roznosiła, ale nadal dochodzi regularnie do zakażeń tam. Mały minus przy milionach plusów. Dziadek jeszcze swoje przeżył w zdrowiu fizycznym i zmarł naturalnie po pandemii. nie byłam na żadnym z tych pogrzebów. Trzymaliśmy się zakazów i nakazów nakładanych przez rząd. Ufaliśmy i ufamy, że robią wszystko w dobrej wierze. No, ale my tu mamy CDA, a nie PiS. To też spora różnica. OMT, czyli Outbreak Management Team, który doradzał rządowi to jednak wirusolodzy/lekarze/socjolodzy, a nie handlarze bronią.

Wracając więc do głównego pytania. Przystosowanie się do zaleceń pandemicznych nie kosztowało nas wiele trudu. Wychodziliśmy mało, wychodziliśmy jeszcze mniej. Kino zbudowaliśmy w domu, a mąż gotuje jak Ramsey w swojej w restauracji. Mogłam nadal uprawiać sporty, chodzić na plażę, remontowaliśmy dom. Finansowo osiągnęliśmy bardzo dobre przychody. Wiadomości z Polski i od rodziny bardzo wpłynęły na nasze samopoczucie psychiczne, ale mieszkaliśmy w świetnie prosperującej bańce anty-infekcyjnej.

Na nadchodzące pandemie życzę wszystkim takiego zarządzania krajem i finansami publicznymi jak w NL. Czemu? Między innymi temu, że rząd latami budował nadwyżkę budżetową i jak przyszła pandemia to wyrównał ludziom z zamkniętych sektorów pensję i dostali pieniądze tak, jakby nadal chodzili do pracy [90% pensji]. Ponadto zachęcił skutecznie [co szkodliwe okazało się po pandemii – personeel te kort] do przebranżowienia się i wiele osób ma dziś lepiej płatne prace w innych sektorach. Wspomniany minus to to, że niewielu wróciło do pracy w restauracjach [horeca] czy opiece. Widzicie „urażeni patrioci z internetów”? Znam minusy życia w Holandii. Po prostu nie jest ich tak wiele. W końcu jak porównać polskie szwalnie maseczek, handlarza bronią, który jednak żyje i ma posadkę dzięki PiS znów, wybory kopertowe do choćby maseczkowy deal, który się nie udał to jednak Polska wygrywa w wydanych pieniądzach podatników.

-----------------------------

Wczoraj byłam na rozmowie w sprawie pracy. Z 3 laboratoriów spodobały mi się dwa. W jednym jednak myślę, że wynudzę się i dostanę depresji, bo prócz bieli i maszyn wykonujących oznaczenia markerów molekularnych, nie ma tam nic. Ani skrawka zieleni. Czuję, że to jest praca na szczycie moich możliwości - choć tam co chwilę pytano mnie czemu nie aplikuję na stanowisko badawcze [może dlatego, że w tej firmie akurat wymagają doktoratu?], bo laborant i analityk to dla mnie za niski szczebel w karierze. Ja zaś miałam wrażenie, że tego tam jest za dużo i to nie dla mnie. Tak czy inaczej, jeśli jednak nikogo do siebie nie zniechęciłam, to będziemy mieć ponownie spotkanie. Wczoraj byłam pewna, że chcę iść na markery molekularnę, choć pewnie się tam roztyję i zdeformuję kręgosłup, a dziś skłaniam się ku badaniom RDT - bardzo mili ludzie, szefowa Polka wydawała się być bardzo zbliżona doświadczeniami do mnie, kilka Polek pracuje tam także i dostałam miły vibe, plus okazjonalna praca z roślinami. Do tego łatwiej może być z urlopami i krótkim piątkiem na spotkania z psychologiem i fizjoterapeutą. 

11 kwietnia 2023 , Skomentuj

Dzisiejszy wpis pod linkiem: 

https://kolekcjonermarzen.wordpress.com/2023/04/11/co-sprawia-ze-sie-smiejesz/

10 kwietnia 2023 , Komentarze (15)

Podobają mi się tatuaże kolorowe, bez konturów oraz bez znaczenia. Życie jest zbyt zmienne, aby robić sobie tatuaż, który ważny jest dla kogoś teraz i tutaj, a za 10 lat pozostanie żenującą pamiątką. Podobnie robienie tatuaży, bo są modne. Pod 50-tkę podchodzą ludzie, którzy za młodzika zrobili sobie delfinki i drut kolczasty a’la Pamela Anderson. Motylki i tribale też już więcej mówią o tym kto był wannabe cool 20 lat temu. Później szły żyrandole pod biustem, była faza na postacie z filmów i seriali. Po Donnie Darko ludzie tatuowali sobie cyfry, z którymi na ręku Donnie obudził się przed końcem świata. Był tatuowany Joker Heatha Ledgera, czy batman Christiana Bale’a. A nawet Bane. Niektórzy mają Sponge Boba, a inni tatuują sobie właśnie Wednesday Addams. [link]

Ja lubię tatuaże, które ktoś sobie robi, bo miał pomysł, bo sam coś zaprojektował i dla siebie chciał go mieć. Niektórzy przenoszą rysunki swoich dzieci, inni zdjęcia rodzinne. Mam w rodzinie dziewczynę, która przerobiła zdjęcie rodzeństwa na kontury i wytatuowała sobie właśnie tylko te kontury. Kto wie, czego ma szukać, odnajdzie w kilku kreskach jej braci poprzebieranych na balu przebierańców. Uważam, że ten tatuaż jest bardzo sprytny, śliczny i pasujący do relacji w rodzinie. Ale jak widzę kolejną taką samą różę z kryształu lub Groota albo napis po łacinie… muah.

Mam dwa tatuaże. jeden taki właśnie gniot powielony z internetu. Dałam się nagabywać tatuażyście i zrobiliśmy go w rotacji, na którą on się uparł. A także w kolorze, który on wybrał. Chciałam delikatny mały znaczek kotka w serduszku, a wyszła pieczątka od ziemniaka – ciemna i paskudna. W dodatku więcej osób widzi w tym kocie i serduszku buta lub sowę. Bez sensu. Duży błąd.

Mój drugi tatuaż to kwiaty. Alstromerie. I też zaufałam tatuażyście. Zaklepałam termin kilka miesięcy do przodu, aby się okazało, że koleś nic nie zaprojektował. Przy mnie drukował zdjęcia z internetu i cośtam rysował. Powinnam była wtedy wyjść. Ale że nie mam w sobie za nic asertywności, to dałam sobie wytatuować bardzo duży tatuaż, który mi się nie podoba. idąc po tatuaż – omijajcie Toruń, naprawdę.

Co zaś do kolejnego tatuażu – raczej go nie zrobię – dwa błędy w życiu mi wystarczą. Jak trzeci raz pójdę to pewnie trzeci raz dam sobie wcisnąć coś, co mi się nie podoba. A co mi się podoba? mgławice, kolorowe tatuaże mgławic. Poniżej kilka ciekawych przykładów. Z czego ten pierwszy, z trójkątami wydaje się najciekawszy.

Lubię koty i tatuaże z kotami. Jakby dało się więc połączyć tatuaż kota z mgławicą, byłoby super. Ale bym chciała, aby moja mgławica miała kolory mojego kotka, mojej Snoetje.

Znalazłam przy okazji ciekawy tatuaż, który też by do mnie mógł pasować – kot i kwiatki.

Jakiś czas temu miałam dwa pomysły na tatuaże dla siebie. Jeden to gwiazdozbiór, ale zrobiony z naniesionych na mapę miejsc bliskich mojemu sercu. Moją rodzinną wioskę, Bydgoszcz, Toruń, Aix-en-Provence, Porto, moje holenderskie wioski. I z tego uformowana konstelacja.

Drugi pomysł to Kobieta z doniczką z kwiatkiem zamiast głowy. nie znalazłam jeszcze takiej grafiki w internecie, ale to poniżej nie oddaje mojego pomysłu. Za to jest ciekawe.

A gdzie bym chciała tatuaż? Na boku ciała – tam gdzie mam – wówczas jakiś cover. Oraz rękawy.

Aaaa… byłabym zapomniała. Jest jeszcze jeden pomysł, jaki mam na tatuaż. kawałek za nadgarstkami chciałabym zrobić sobie haft pałucki. Wychowałam się na Pałukach i mają tam ciekawy rodzaj haftu. Wypukłe listki i płatki haftowane na biało lub czarno na granatowym bądź czerwonym fartuszku. Wszędzie niemal w Polsce mają białe fartuszki, a na Pałukach ciemne.

O moich kochanych pałukach poczytać można pod linkiem: https://etnoeko.wixsite.com/etnoeko/post/kultura-ludowa-paluk-czyli-dlaczego-mom-szpilna-na-punkcie-znina

9 kwietnia 2023 , Komentarze (4)

Czy o kimś zdarzyło się wam powiedzieć, że jest wyjątkowy/wyjątkowa?

Myślę, ze wyjątkowość ludzi bierze się bardziej z uczucia wyjątkowości poprzez obcowanie z nimi. Na przykład przy moim mężu czuję się wyjątkowa i myślę, ze właśnie to sprawia, że jest on dla mnie wyjątkowy. Wdałam się w dyskusję z kolegą z pracy czy mogłabym iść w tango z innym mężczyzną, jakimś „Banderasem z Koziej Wólki” czy innym amantem. I nie. Po pierwsze siebie nie widzę w ogóle w intymnej sytuacji z kimś obcym, to jeszcze jakoś to się kłóci z moim poczuciem stabilności i stałości w życiu. Wybrałam już swoje życie i swojego męża i uważam, że jest to najlepszy możliwy wybór. Bo właśnie mój mąż jest wyjątkowy.

Pomijając już moje zachwyty nad jego kuchnią, które tutaj się pojawiają, dochodzi jego poczucie humoru oraz pogoda ducha. Jednak co czyni go wyjątkowym, to to, jak sprawia, że ja się czuję wyjątkowa. Wiem i czuję to każdym jego gestem, że jestem dla niego niemal całym światem. Piszę niemal, bo ma on, co ja w pełni wspieram, bliskie relacje ze swoją mamą. Znam mężczyzn, którzy mamę stawiają na pierwszym miejscu i cieszę się, że on taki nie jest. Ale dzwoni do mamy regularnie, żartują sobie, mają swoje granice. Nie mam trzeciej osoby w związku, jak to widuję u niektórych moich znajomych. Jestem ja i jest on i wszystko co robimy, co decydujemy, gdzie się znajdujemy, jest wynikiem debaty pomiędzy nami dwojgiem. Jego twarde zasady co do finansów, pasja w kuchni, śmianie się do łez na komediach czy przytulanie mnie kiedy oglądamy smutne filmy, sprawiają, że wiem, że wybrałam dobrze i nie ma drugiego takiego mężczyzny na całym świecie. Piszę to dość chaotycznie, ale takie nie do końca poukładane sa moje uczucia względem Ukochanego.

O wyjątkowości mojego męża świadczy też fakt, że jego pewność siebie i momenty braku pewności siebie, nie przekładają się na kompensacje. Znam mężczyzn w swoim otoczeniu, którzy są albo tak niepewni siebie, że bez zgody osób dookoła nie zrobią nic. Na przykład w pracy taki facet chodzi po innych pracownikach i szuka potwierdzenia tego, co szef kazał zrobić, bo sam pierwszy nie pójdzie i nie zrobi. Musi ktoś iść przodem. Z drugiej strony są mężczyźni, którzy swoje braki uzupełniają gadżetami i zachowaniem a’la macho. Taki musi być najmądrzejszy, mieć najbardziej wypasioną furę – nawet jak to szrot jest to ma tuning – albo musi być najsilniejszy. Jest też kolejny tym mężczyzn, którzy wypierają się wszystkiego, bo boją się okazać uczucia. Coś im się nie udało, to mówią „w nosie to mam, po co mi to”. Mój mąż choć ma momenty zwątpienia, potrafi powiedzieć, że coś mu nie wyszło, albo gdzieś mu przykro. niestety nadal dużo kisi w sobie, ale pracujemy nad tym. Na pewno cieszę się, że nie musi szpanować. Puszyć się ani prezentować. Kiedy jest zabawnie – śmieje się głośno. Kiedy jest poważnie – milczy wymownie. Potrafi ubrać się zgodnie ze swoim samopoczuciem, nie zwracając uwagę na ubiór innych. Kiedy ja próbuję się dostosować, a on ma ochotę na kołnierzyk, to on i tak ubierze kołnierzyk. Jak wpadnie kolega, a on od rana sprzątał kuchnię i jest zmęczony, to ubierze t-shirt i dresy. Mój mąż uczy mnie wyluzowania – nieustannie od 14 lat i wciąż bez większych sukcesów. Mój mąż uczy mnie, że nie wszystko muszę. Mój mąż uczy mnie, że przytulać można się nawet, jak pika mi pralka i się spieszę, a buzi można dać, kiedy się jeszcze nie zdążyło umyć zębów. testuje moje granice i strefy komfortu. I robi to w taki sposób, że nie potrafię się mu oprzeć. Jest wyjątkowy!

W czwartek poszłam pobiegać. Chyba znów czwartek staje się dniem biegowym. Nie ma bata – padało, ale poszłam biegać. Nie mam zdjęć z tego wydarzenia, ponieważ nie wyciągałam aparatu wcale. Byle dolecieć do domu. przyzwyczaiłam się już do biegania za jasnego, ale wciąż biorę ze sobą latarkę na pierś w razie gdyby po zachodzie zrobiło się szybko ciemno.

Na obiad wciągnęłam kurczaka w sosie szpinakowym – danie z mrożonki.

Poniżej dam trochę zdjęć kwiatków z pracy. Firma, w której pracuje zajmuje się hodowlą alstromerii. gdyby ktoś szukał roślin do ogrodu lub do wazonu – naprawdę polecam. Są wspaniałe.

Mój dział zajmuje się hodowlą begonii. Pracujemy obecnie nad nowymi odmianami begonii do domu. Jedną z próbnych odmian może stać się roślina o niemal czarnych liściach. Obecnie trwa selekcja i możliwe, że ta roślina dostanie szansę na utrwalenie materiału genetycznego. Obecnie trwa faza testów. Po cichu trzymam za nią kciuki.

Nasza firma stawia na walkę biologiczną. Ilość środków ochrony roślin jest szczegółowo monitorowana i wszędzie, gdzie można ograniczyć ich użycie, stosuje się broń biologiczną. między innymi mamy rozprowadzonego po moim dziale tego kawalera. Jest to daleki krewny naszej wspaniałej siedmiokropki i jego głównym pożywieniem są wełnowce. Na zdjęciu właśnie takiego wełnowca pożera. Rozłożył kolega materiał z tymi żukami, a one rozeszły się po szklarni, gdzie szukają aktywnie pożywienia. Jeśli uda im się znaleźć żywy okaz wełnowca i są w stanie wykarmić młode, to żuczki składają jaja. Obecnie szukamy na szklarni larw tych żuków oraz śladów po żerowaniu wełnowców. Dziś znalazłam to drugie, jednak nie znalazłam żywego okazu tego owada. Możliwe, że właśnie dlatego, że skończył „na talerzu”.

W domu walczę tylko z ziemiórkami. Rozwiesiłam ostatnie moje naklejki [lepy] ze sklepu ogrodniczego. Rozwiesiłam na wszelki wypadek również w szklarni. W domu łapie mi się sporo ziemiórek. Gazowanie ich i przesuszanie roślin nie pomaga. Muszę wyprowadzić z domu wszystkie rośliny, które przechowywałam przez zimę. Chyba tylko trzymanie takich okazjonalnych kwiatów, jak amarylis poniżej uchroni mój dom przed inwazją insektów.

Czekamy na wycenę moskitier z holenderskiej firmy. Polski gamoń oczywiście zamilkł. Mąż załatwił z fabryką, która robiła nam drzwi, aby dosłali nam brakujący próg i zaślepki do zawiasów, które gamoń zgubił. Gamoń nie potrafił nawet odpisać na wiadomość, ze chcemy numer zamówienia złożonego do fabryki, aby pracownicy byli w stanie znaleźć, który próg będzie właściwy do naszych drzwi. Mąż więc kombinował jak mógł i zamówił wszystko sam. teraz tylko nadzieja, że wybrał dobrze. Wszystko za tego gamonia trzeba zrobić samemu, a 10 tysięcy euro to wziął. Za rok opóźnień, brak moskitier, zaślepek w oknach i drzwiach i złamany próg, przez co mi wieje do domu. By go szlag trafił. Niech mu się obce dziecko urodzi. Ażeby sczezł. moskitiery więc załatwiamy na własną rękę – nie powiem już kto sobie zdążył za nie kasę policzyć…. Jak pojawią się moskitiery to szansa na więcej insektów w domu będzie mniejsza.

Tymczasem nasz dział wydał pracownikom czerwone begonie. Nie wiem, czy nie przeszły one testów na wprowadzenie na rynek – nie miałam okazji zapytać szefowej, ale spakowano na wózek cały sort i zostawiono dla pracowników do zabrania do domu. Zapytałam czy mogę wziąć 6 roślin i wsadziłam przed domem w doniczki. Na razie są malutkie, ale jeśli będą rosły tak, jak w latach ubiegłych to będę miała ładne wejście do domu.

Na sobotę planowałam karcherem wymyć płyty chodnikowe przed domem, ale możliwe, że pojedziemy rowerami na wycieczkę z mężem. Muszę tylko dać znać sąsiadowi, kiedy będzie musiał przestawić samochód, aby odpryski nie zniszczyły mu lakieru.

8 kwietnia 2023 , Komentarze (7)

Chciałabym wiedzieć, a raczej rozumieć, co się wokół mnie dzieje. Nie rozumiem wielu motywacji ludzkich oraz jako osoba z autyzmem, denerwuję się, jak nie rozumiem kontekstu niektórych słów. Zdarza się, że usłyszę końcówkę zdania tylko i męczy mnie cały dzień, co to było, o co chodziło? Nie musze chyba wyjaśniać, że gdyby zdanie dotyczyło rozmowy ze mną to bym dopytała. 

Z językami obcymi jest podobnie – żeby zrozumieć zdanie po holendersku, trzeba usłyszeć je całe. Zwłaszcza jak chodzi o czasowniki, które są rozbijane w zdaniu na dwa człony. Na przykład opletten, które można rozdzielić na let op. Wówczas let pojawia się na 2 miejscu w zdaniu a op na jego końcu. Słysząc tylko część zdania, można odnieść błędne wrażenie, nie zrozumieć przekazu.

Lubię rozumieć, co się wokół mnie dzieje, dlaczego pewne rzeczy się dzieją. Ludzie też nie mówią często wprost o co chodzi. Niektórzy są mistrzami zawoalowanych agresji czy przytyków. Nie potrafię takich odczytać, wychwycić, ani zrozumieć, czemu ktoś jest bubkiem.

Środa – mam aż takie lagi w opisywaniu dni – była spokojna. Szefowa w pracy dawała różne prace przez co się trochę nabiegałam, a w domu czułam po prostu pozostałości po ciepłym dniu w szklarni – spuchnięte stopy i obrzmiałe łydki. Zaczęłam więc kłaść się z nogami na oparciu kanapy – ciepłą porę roku czas zacząć. Ostatnie dni spędzam z serialem Polsatu. Matka. Dawno nie widziałam polskich seriali i cieszę się, że robi się coś więcej niż tylko sagi rodzinne i romansidła. Fajna fabuła i choć doszłam do 8-mego odcinka, chyba ostatniego, to jednak zakończenie jest otwarte. Zastanawiam się czy będzie sezon 2 czy może więcej odcinków. Tak czy inaczej, czekam. Lubię aktorów z głównej obsady i cieszę się widząc znów na ekranie Olafa Lubaszenkę.

7 kwietnia 2023 , Komentarze (10)

Sabotowanie celów to chyba całe moje życie. Lubię sobie zaplanować, wyobrazić, zrobić wszystkie scenariusze w głowie i jak się tym wszystkim nacieszę, to potem nie robię nic. Bardziej mi się podoba myśl o danej rzeczy niż ona sama. Lubię oglądać ubrania na Zalando i dodawać sobie do ulubionych, a potem oglądać je i usuwać z ulubionych te, które są już wyprzedane, ale średnio chcę kupować te ubrania. Może dlatego, że mam ich za wiele? Podobnie lubię słuchać jak kolega był na kolejnym koncercie Muse czy festiwalu rockowym, i nawet chodzi mi po głowie, aby upolować bilety, ale jak ostatnio były na Metallicę za stówkę bilety to nie potrafiłam ich kupić. Usiadłabym gdzieś daleko na trybunach i widziała malutko, za to czuła muzykę w trzewiach, a jednak nie. Sama myśl i wyobrażenie tego koncertu mi wystarczy.

Podobnie jest z moimi celami. Zbieram na ogród i łapię się na myśli, że jeśli zmienię pracę to pójdę za własne pieniądze na kurs językowy do tej samej nauczycielki, do której chodziłam. Jest bardzo droga, ale jest super. Zbieram na ogród, ale dziś zamówiłam sobie 9 sadzonek alstromerii do ogrodu [mix kolorów jak poniżej]. Zbieram na ogród, a jednak na koncie jest jakimś cudem coraz mniej…

Mam też cele roczne – schudnąć, przebiec 1000 km… I jakoś też to sabotuję. Obecnie ogarnęłam się bardziej i trzymam posty tak, jak powinnam. We wtorek wyszło 900 kcal, bo nie jadłam obiadu, w środę 2040 kcal bo zjadłam obiad i trochę słodkiego. Takie żywienie mojemu organizmowi służy, odchudzaniu służy. Zapieprz w pracy także.

Więc jak często sabotuję własne cele? Niemal codziennie. Czasem myślę, ze po prostu celów mam za wiele.

Reszta wpisu pod linkiem: https://kolekcjonermarzen.word... Uwaga - dużo kwiatków!

6 kwietnia 2023 , Komentarze (32)

Gdy byłam mała, miałam jakieś 4 latka i umiałam już czytać, ale pisać jeszcze nie, za to kreśliłam ślaczki… napisałam książkę. O Jacku arabie. Moja mama wciąż mi o tym przypominała. Miałam taki malutki notesik i długopis i cośtam w nim rysowałam wciąż araba w chuście na głowie i z brodą. Nie wiem skąd mi się arabowie wzięli w głowie, ale nazwałam araba Jackiem i tak miał być. Ten notesik to była moja książka. Później wiele razy myślałam, że chciałabym mieć maszynę do pisania i napisać na niej książkę.

W podstawówce miałam koleżankę – Emilię. Wspaniała i bardzo mądra dziewczyna z domu, gdzie miała 9-cioro rodzeństwa. Była z nich najbystrzejsza i najbardziej dorosła – bo w pewnym sensie to ona ich wszystkich wychowała. Zarówno Emilia jak i ja chciałyśmy zostać pisarkami. Oddawałyśmy prace na różne konkursy literackie, konkursy wiedzy o jakimś temacie z regionu i języka polskiego. Jeździłyśmy na olimpiady. Emilia ma firmę i robi kartki okolicznościowe, a ja bawię się kwiatkami. Nie wyszło.

Na pewnym etapie interesowałam się dinozaurami. Kiedyś o tym pisałam. Miałam 3 gumowe dinozaury, którym mój domowy szczur zjadł ogony. Chciałam być paleontologiem. Do dziś lubię zoologię i artykuły naukowe.

Później przeszłam fazę muzyka [skrzypce i wiolonczela], biotechnologia, neurobiologia, a ostatecznie zostałam rolnikiem. gdybym miała wybierać, co chciałabym robić z tego wszystkiego, co chciałam, zostałabym przy pisaniu. Niestety poza romantyzmem pisania, nie mam za grosz talentu. Wyobraźni również. Potrafię opisać, co widzę, co doświadczam, ale nie potrafię wymyśleć, co mogłabym zobaczyć lub doświadczyć.

Dziś bez opisu dnia – po prostu kwiatki. mam bardzo ładny kolor hiacynta – wydaje mi się, ze to gypsy queen.

Pojawiły się też tulipany, jest to flaming purisma. Odmiana ta ma duże spectrum kolorów i może być od czerwieni do kości słoniowej. Obecnie pojawiają mi się te drugie. Rok temu były bardziej ogniste, jakby pomalowane żółtą i pomarańczową oraz różową kredką.

W szklarni doszła begonia Candy, a tak to wszystko co żyło do tej pory, nadal żyje. Ponadto jedna dalia puściła malutki pęd.

W doniczkach też wszystko żyje. Ostatnie dwa dni były znów przymrozki, a teraz czeka nas słoneczny okres z nocami po około 7 stopni

Tulipany od koleżanki chyba są z typu parrot – mają postrzępione krawędzie główek.

Moje białe narcyzy i czerwone tulipany zaś mają jeszcze długą drogę przed sobą. Zastanawiam się czy bardziej wytargać na słońce czy do szklarni…

Szykuje mi się więcej kwiatów bzu niż rok temu.

Natomiast zmianę koloru narcyzów widać na poniższych dwóch zdjęciach. Pierwsze jest z niedzieli, a drugie z środy. Odmiana Cassata zmienia kolor.

Truskawki są już byki. Niektóre mają pierwszy liść!

5 kwietnia 2023 , Komentarze (4)

Zajmuję się hodowlą. Dawniej hodowla polegała na selekcjonowaniu roślin o określonych cechach i krzyżowaniu ich ze sobą. Wybierało się z plonu rośliny, które nie spełniały cech i wykluczało się je z dalszych krzyżowań. i tak pokolenie za pokoleniem, sprawdzało się utrzymanie cech osobniczych oraz odporność, płodność, smakowitość owoców itp. Takie też techniki stosujemy u nas – tradycyjna hodowla. Ponadto hodujemy kultury tkankowe a niekiedy stosujemy hodowle in vitro. Na przykład wtedy gdy nasiona w normalny sposób nie chcą dojrzeć, a rodzice mają silne i fajne cechy, które chcemy przenieść na dalsze pokolenia. Firma, do której obecnie aplikuję dodatkowo prowadzi selekcję w oparciu o markety molekularne, czyli sprawdza genom roślin. Dzięki temu wie wcześniej czy roślina ta będzie miała duże czy małe owoce, czy będzie się dobrze krzewić i znosić przymrozki czy też będzie podatna na szkodniki i choroby. Normalnie trzeba by roślinę najpierw wyhodować, a następnie ją celowo zakazić. Natomiast znając sekwencję DNA odporności na daną chorobę, nie trzeba robić testów polowych. Przyspiesza to pracę o całe lata.

Podobnie z diagnostyką chorób roślin. Normalnie rolnik musi iść na pole i przeglądać zasiew, aby zobaczyć czy nie występują objawy chorobowe. Pojawienie się objawów oznacza, że roślina została zaatakowana około 3-4 tygodni wcześniej. Pobierając rośliny do badań molekularnych, można stwierdzić obecność DNA patogenu w tkankach roślinnych o te 2-3 tygodnie wcześniej niż rolnik zobaczyłby na polu. Wtedy też można podać odpowiedni środek ochrony roślin i zatrzymać utratę tonażu plonu. W dłuższej perspektywie, choć analiza jest droga, rolnik mógłby zaoszczędzić dużo pieniędzy. Jednak w Polsce nie ma laboratoriów oferujących takie analizy. A szkoda, bo jakbym miała pracę w zawodzie, to może nie trzeba by było wyjeżdżać.

Jedną z naszych nowych odmian jest Candy, na zdjęciu poniżej. Ma dwa kolory kwiatków – kremowy od środka i różowo-łososiowy na zewnątrz, oraz czystą biel od środka i pudrowy róż od zewnątrz. Odmianę tą otrzymaliśmy pierwszy raz w 2019 roku. W sprzedaży będzie dopiero od tego roku.

Po pracy miałam iść biegać, ale wkręciłam się w sprzątanie domu po wizycie stolarzy i jakoś tak zeszło. Mam sprzątnięte za to pokoje gdzie był dach cięty oraz zrobiłam pranie – bo z uwagi na spodziewany kurz i wióry lepiej było nie mieć mokrego prania w pralni.

Największą zmianę widzimy w sypialni. Okno było zgnite i nie domykało się. Po całym dniu z nowym oknem, czuć było, że na piętrze nie jest aż tak zimno jak zazwyczaj.

Oryginalne okno nie było Veluxa, więc panowie musieli dach dociąć, aby rozmiar dopasować. Nowe okno jest nieco wyższe. teraz mamy wreszcie wszystkie okna zrobione. Przy okazji okazało się, że dach był ocieplony. Jednak dołożymy ocieplenia, aby było jeszcze mniej strat ciepła zimą i nie tak gorąco latem. Potrójna szyba też robi swoje.

4 kwietnia 2023 , Komentarze (14)

Kiedyś jeden z szefów, gdy zgłosiłam mu mutanta na szklarni, powiedział w żartach, że jak się przyjmie to może dostanie nazwę na cześć mojego imienia. Śmiałam się więc że Pink Floyd, który jest różowy stanie się białym Anna Floyd. Jednak na żartach się skończyło. Na moim dziale d wszystkie opatentowane przez nas odmiany dostały nazwę Wendy + kolor. Obecnie wprowadzimy na rynek odmiany yellow i candy. Gdybym miała mieć coś nazwane swoim imieniem, fajnie by było dostać możliwość nazwania kwiatka swoimi imieniem. Większych ambicji nie mam.

Niedziela minęła przyjemnie. Poszliśmy rano na tenis, a wieczorem podziwiać zachód słońca nad morzem. Po drodze było bardzo spokojnie.

Wszystkie kwiatki się przyjęły. Rozwijają się powolutku, a wktlrotce pewnie. Trochę przyspiesza, bo noce zaczynają być cieplejsze.

Kolega mi opowiadał, że gdy słońce zachodzi nad morzem, zachodzi na zielono. Średnio chciało mi się wierzyć i myślałam, że takie cuda tylko w Na krańcu świata z Johnny Deppem. Wzięłam aparat i robiłam zdjęcia. Cóż… Okazało się że słońce faktycznie nad morzem zachodzi na zielono.

A jaką najdziwniejszą wy rzecz widzieliście?

3 kwietnia 2023 , Komentarze (53)

Wielokrotnie trafiałam opinie, że w Ameryce jest tak źle, bo dzieci się tam wychowuje na indywidualistów i każdy myśli tylko o sobie. W pewnym sensie się zgodzę, ale dziś chcę bardziej poruszyć temat, jak wychowanie polskich dzieci ma wpływ na Polskę.

W Polsce dziecko – może nie teraz, bo co ja wiem, jak dzieci nie mam – wychowywało się w poczuciu wstydu przed wychylaniem się. Dziecko nie mogło być ani rozbrykane ani głośne, bo przeszkadza rodzicom na kawce, rodzicom sprzątającym dom, rodzicom oglądającym telewizję, nauczycielom w prowadzeniu lekcji. Dzieci miały być zawsze cicho, odpowiadać na pytania, robić co się im każe i słuchać starszych. „Bądź grzeczny!” to największa moim zdaniem krzywda, jaką dziecku można zrobić. Zaczęłam zwracać uwagę na to gdy zamieszkałam za granicą.

„Chłopcy nie płaczą, a dziewczynki się nie złoszczą”.

„Dzieci i ryby głosu nie mają.”

„Jesteś jak baba.”

„Nie przeszkadzaj.”

„To żeś teraz wymyśliłx.”

Każdy z nas zna takie teksty, które rozentuzjazmowanemu dziecku podcinają skrzydła. Dorośli mają spokój, ,a dzieciak myśli sobie „moje uczucia nie są ważne, moje myśli nie są ważne, trzeba słuchać starszych”. I tak rośnie dziecko w obywatela i okazuje się, że nie potrafi działać czynnie. Zrobi co musi, zrobi co jest wymagane, ale nie ma myślenia ponad to. Jest to służalcze dzielenie się, które rodzice dzieciom nakazują i dzieci uczą się, ze nie warto coś posiadać, bo trzeba to oddać tym co nie mają. Potem PiS zapowiada socjal i człowieka krew zalewa, że ja pracuję i odkładam, a ci kolejny podatek mi na plecy zarzucają, by karmić nierobów. Nie wiem, w która stronę polityczną kieruje się ten serwis, ale na co dzień przebywam w internetach, gdzie niepracujących ludzi na socjalu z gromadką dzieci, na których nikogo nie stać po prostu się nie lubi. I ja, osoba, która wybrała stabilność finansową ponad biedę z dzieckiem u cyca, to rozumiem, choć może nie popieram. Ale wracając do głównego pytania… moim zdaniem wychowanie dzieci w Polsce [czas przeszły, bo obecnego nie znam] powoduje, że Polacy nie potrafią grać zespołowo. Robią wymagane minimum, a kiedy pojawia się czas jak pandemia, kiedy trzeba było grać zespołowo i znosić niewielkie niewygody, to Polacy pokazali, że liczę się JA, JA i jeszcze raz JA.

Dlaczego tak piszę?

Każdy wie, że jest źle w Polsce obecnie. Drogo, choć TVP podaje, że nie tak źle, a jeśli już to wina tych, co stracili władzę 8 lat temu. I Polacy pójdą do wyborów za jakiś czas. Co pokazują sondaże? Że głosować będą starzy na PiS a młodzi wcale. Czyli Polacy nie potrafią się zebrać i obalić dyktaturę [bo już bliżej Polsce do Białorusi niż Niemiec] tylko zostaną w domu i będą psioczyć na mohery i Karyny z Brajankami. Można wyjśc z domu, zagłosowac nawet na jakąś małą partię, ale rozrzedzić głosy tych dwóch największych jeśli się ich nie popiera i uratować kraj od większej zapaści ekonomicznej, która zmusza ludzi do ucieczki z tonącego okrętu. Można, ale po co wziąć jednego dla drużyny?

Może nie każdy wiedział, ale maseczki były po to, aby chronić osoby o słabym zdrowiu. A nosić miał je każdy. Aby nie roznosić wirusa, którego nie wszyscy odczuli, że przeszli. Efekt? Zapchane szpitale, 2x więcej zgonów niż w latach wcześniejszych – nie tyle na coronę, co na na przykład problemy z sercem czy oddychaniem, ale szpitale były przepełnione i pomocy nie dostano. A można było nosić maseczki, zostać w domu, nie wymyślać powodów do chodzenia do sklepu codziennie [statystyki ze sklepów pokazały, że ludzie chodzili po małe butelki napoju gazowanego lub gumy do żucia byleby wyjść], myć ręce, a nie oblizywać rękawiczki przed rozdzieleniem woreczków na pieczywo. Można było – i pewnie uratowałoby to kilka tysięcy jeśli nie więcej osób. Ale po co? Po co poświęcać się dla drużyny?

Szczepionek przeciw covid i szczepienie dzieci przemilczę. Wniosek taki sam – pieprzyć wszystkich, ja jestem tu i zagarniam pod siebie.

Powietrze w Polsce jest jednym z najgorszych na świecie. Zimą Polskie powietrze w zanieczyszczeniu potrafi być gorsze niż w Indiach. Dla objaśnienia – tak wyglądają Indie. Po lewej normalne powietrze, a po prawej podczas pandemii, kiedy ludzie mieli zakaz opuszczania domów.

W Polsce najwięcej zgonów jest zimą, kiedy ludzie palą w piecach. Umierają osoby starsze z problemami oddechowymi. Dziadek męża nigdy nie palił, nie pił, codziennie spaceruje, a mimo to ma zniszczone płuca pylicą nabytą w pracy. Kiedy w sąsiednich domkach jednorodzinnych ludzie zaczynają palić, dziadek nie może ani spacerować, ani okna otworzyć. Ludzie palący w piecach śmieciami zabijają ludzi dookoła siebie. Nie mówiąc już o tym, że ich dzieci są potem takimi małymi „zdechlakami z alergią na życie”. Przepraszam za brzydkie słowo, ale nie rozumiem, jak ludzie mogą być takimi ignorantami. Sami sobie tworzą społeczeństwo śmierci i chorób przewlekłych. Można oszczędzić na kolejnych ciuchach, kosmetyczkach, alkoholu, paliwie na bezsensowne wyjazdy [jezu, miałam kolegę, co dla odpoczynku jeździł samochodem po Toruniu, bez celu] i te pieniądze odłożyć i zainwestować w inne sposoby ogrzewania domu, niż palenie czego się da. Można zapłacić za większy śmietnik i wyrzucać śmieci zamiast je palić. Już te buraki, co zostawiają śmieci w workach koło śmietników na przystanku autobusowym mniej szkodzą światu i sąsiadom niż taki śmiecio-spalacz. Można postępować bardziej pro-zdrowotnie, ale po co?

Jeżdżenie do pracy samochodem. Wiele miast ma świetną komunikację zbiorową. Kocham Bydgoszcz za to i kij w oko Toruniowi za jej brak. Ale dobra, Toruń jest malutki i rowerem też daliśmy radę. Zimą mąż chodził pieszo 4 km, bo było za ślisko na rower. Dojeżdżałam autobusem do szkoły odkąd skończyłam 5 lat. Do domu na weekendy jeździłam PKSem lub pociągiem. Do pracy chodziliśmy z mężem pieszo. Na uczelnię komunikacją zbiorową, w tym na pierwszym roku jechałam 1.5 godziny PKSem. Czasem o 5 rano. Dlaczego Polacy są tak uparci, by w 2 osobowej rodzinie były 2-3 samochody? Wokół bloków nie ma gdzie parkować. Mój teść mieszka w domku i potrafi mieć w nocy zaparkowany samochód, który zagradza jego bramę. Jakby gdzieś trzeba jechać, to co zrobić z takim samochodem? Czemu Polacy godzą się na takie warunki? Powietrze truje, spaliny trują, Polacy nadal kochają diesla, a najlepiej przerobionego na gaz, na stronach samochodowych wszyscy rzucają K i Ch na samochody elektryczne. W Holandii 3,1 % samochodów to elektryki. Sporo jest hybryd. To efekt programów rządowych zachęcających do kupna takich – mniejsze podatki, dopłaty do zakupu… Polacy gdyby się zorganizowali mogli by wspierać partie polityczne, ba! założyć partie polityczne, które by takie programy wprowadziły zamiast socjali na kolejne bobaski niepracujących rodziców. jeśli zainteresowanie w komunikacji zbiorowej byłoby większe to by miasta i gminy musiały więcej autobusów puścić – a na te unia daję kasę by były elektryczne. Z resztą w Polsce budują świetne tramwaje i trolejbusy na prąd. Można oczyścić polskie powietrze, można przesiąść się na komunikację zbiorową, można zbiorowo coś zrobić, aby poprawić wszystkim dookoła życie. Można, ale po co?

I to wszystko, to wszystko razem i sto innych rzeczy, które można w Polsce by zmienić – wymaga pracy zespołowej. Zobaczenie, że nie gram przeciwko sąsiadowi, ale gramy z sąsiadem do jednej bramki, która nazywa się przyszłość. Trzeba nauczyć Polaków, bo ja nie potrafię zrozumieć, dlaczego Polacy choć tacy mądrzy to tego nie widzą, że jeśli Polska jako kraj ma triumfować, to Polacy jako naród musi razem działać. Wspólnie podejmować codziennie decyzje ku lepszemu jutru. Wiele rządów ma programy – ociepl dom za część kasy od nas, ale grzej mniej w nim. Dlaczego by nie dać do zrozumienia swoim samorządowcom, że jest taka potrzeba w Polsce? Dogadanie się z Unią o finanse na wymiany okien na potrójną szybę. Unia ma przecież pakiet środowiskowy, chyba że coś źle rozumiem. Zdetronizować tych buraków na Wiejskiej przez których Polacy codziennie płacą kary za elektrownie Turów. To są wasze pieniądze i pozwalacie kilkudziesięciu osobom Wam je zabrać. Trzeba działaś zespołowo. Trzeba umieć się dogadać. bez tego Polacy będą mogli tylko siedzieć i mówić „Unia nas nienawidzi i rzuca kłody pod nogi. Timmermans robi wszystko przeciwko Polsce. Niemcy zazdroszczą nam kaczyńskiego.”

Tego nie potrafię zrozumieć. Jak w Polsce ma być dobrze, skoro Polacy nie potrafią grać zespołowo.

Liczę na komentarze pod tym wpisem, na ciekawą dyskusję, bo do tej pory jest kilka osób, które czyta i mówi ciekawe spostrzeżenia i własne doświadczenia, co jest naprawdę super. A są też ludzie, którzy odpowiadają na pytanie w tytule i dalej nie czytają. Właśnie nie interesują się na tyle, by się zaangażować. Są też tacy co nie czytają. Chciałabym jednak przeczytać ciekawe, inne punkty widzenia niż mój. Choć nie będę ukrywać, że po wpisie o patriotyzmie musiałam zablokować patriotów, którzy życzyli mi brzydkich rzeczy. Miłość polsko-katolicka w najwyższym wymiarze [to jest sarkazm].

Tego dnia sobie pofolgowałam, ale z umiarem jednak. Post przedłużyłam o kilka godzin – wyszło łącznie chyba 39 godzin postu. Jako pierwszy posiłek wypiłam szklankę mleka – bo zawsze boli mnie brzuch, jak jem w sobotę rano po poście. Mleko trochę ruszyło brzuch, trochę przygotowało organizm, że będzie jedzone. W międzyczasie zaczęłam przygotowywać drożdżówkę na przyjście kolegi.

Podstawowe składniki – mąka, mleko, serek, masło, olejek waniliowy, cukier puder i zwykły, konfitura truskawkowa, drożdże.

Zawsze od razu przygotowuję polewę i truskawki.

Grzeję mleko w rondlu, dodaję cukier i masło i mieszam aż się rozpuści. Gdy mleko jest letnie, ale nie ciepłe – dodaję drożdże i zostawiam na chwilę, aby zaczęły pracować. Cienka warstwa drożdży wtedy ładnie puchnie i robi się maziowata. Znaczy, ze drożdże żyją. Rozpuszczone masło z ciepłym mlekiem i cukrem oraz drożdżami wlewam na mąkę.

Później tylko mieszam spokojnie. bez zagniatania ani walenia tłuczkiem, jak to robiła moja ciotka robiąca wspaniałe drożdżówki. Mniej zakwasów, ciasto równie udane.

Następnie odstawiam na ciepły grzejnik, ale przez ręcznik i oczywiście przykrywam ręcznikiem kuchennym, aby było cieplutko i żadne muchy się nie zaplątały.

Jeśli wszystko było jak trzeba, po godzince będzie wyrośnięte, puchate ciasto.

Dalej ciasto ugniatam z mąką chwilę, aby przestało się kleić, rozwałkowuję na kwadrat i smaruję przygotowanymi truskawkami. Na koniec roluję ciasno.

Roladę kroję na 12 kawałków i układam w formie. Zostawiam na chwilę, aby ciasto znów urosło i wypełniło puste miejsca. W tym czasie sprzątam kuchnię i myję użyte naczynia.

Ciasto piekę obecnie na 150 stopniach przez 50 minut. Oryginalnie przepis był dośc inny i wymagał krótkiego pieczenia na wyższej temperaturze, ale wychodził mi zakalec. Danie więcej mąki też poprawiło wyrastanie ciasta. Zapomniałam tym razem dodać soli i ciasto przy zredukowanej ilości cukru jest i tak słodkie dzięki truskawkom oraz polewie z serka z cukrem pudrem.

Drożdżówka pięknie wyrosła i była naprawdę smaczna. Kolega, który mało słodkiego je, zjadł aż dwa kawałki a mąż sam po nią jeszcze rano sięgał. Jak do tej pory, mimo poślizgnięcia się z solą, to jest mój największy sukces. Ani zakalca, ani zbytniej słodyczy, ani zmuszania męża, by zjadł, bo się zmarnuje… Sama się rozchodzi. Jestem zadowolona.

Zjadłam tego dnia porcję kopytek, które mężowi się nie udały, trochę borrelnoten, 3 kawałki drożdżówki [nadal to było moje hamowanie się] i obiad – pieczoną szynkę z kopytkami i zasmażanymi buraczkami. Wieczorem zaczełam kolejny post.