Czyli małym, starym, bardzo wolnym stateczkiem, tylko dla ludzi i rowerów.
A z samego rana, jeszcze jak S. spał, poszukiwania wieży widokowej. Dosyć blisko nas, ale droga do niej owiana tajemnicą 😉.
Dwie godziny krążenia po wąwozach i wzgórzach, poważna przeprawa przez strumień i wreszcie pomoc miejscowego pana.
Ale udało się.
A w Krynicy wiadomo - tłum ludzi, samochodów, wszystkiego. Ale tylko w centrum. Odjechaliśmy w stronę plaży, napotkaliśmy kilka dzików (moje marzenie), były ciemne, brzuchy miały umazane w błocie, niezbyt ładne były, pasiasty był tylko jeden malutki.
Krótka wizyta na prawie pustej plaży, kąpanie w morzu, pierwsze od dzieciństwa i leśną drogą w stronę ruskiej granicy. Z powrotem drogą asfaltową. Po obiedzie plaża raz jeszcze, już prawie że o zachodzie słońca, raz jeszcze kąpiel i sesja foto nowych skarpet.
W między czasie obiad - dorsz dla S. dla mnie zapiekane ziemniaki i gotowane warzywa. Takie se.
Ciekawy dzień, ale potwierdzający, że polskie morze to nie moja bajka. Bez zmienności, same linie ciągłe proste.
Czy wiedziałyście, że selfiaczki są lustrzanym odbiciem?