Moja pierwsza
Nie pamiętam już skąd ją miałam. Była napisana odręcznie na
kartce w kratkę wyrwanej z zeszytu i w 14 dni miała przemienić mnie z „dobrze
wyglądającej”, nieśmiałej nastolatki w
wiotką, rozgadaną, nigdyniepodpierającąścianypodczasdyskoteki, królową ósmej klasy.
Nazywała się Kopenhaska i byłyśmy razem niecałe trzy dni. Ważyłam 72 kg przy
moim wzroście 170 i byłam jedną z większych=grubszych dziewczyn jakie znałam.
Potem, po latach, nadszedł czas na Dietę Diamondów, poważna
sprawa – prawdziwa książka. Zapoznała
mnie z nią przyjaciółka mojej Mamy, nieustannienajakiejśdieciekobieta. Była moja pierwszą z całego szeregu książek o
dietach. Nauczyła mnie jak bardzo można być głodnym jedząc tak bardzo dużo i
mieć przy tym głodzie brzuch jak balon. Została mi po niej przyzwyczajenie (pamiątka)
– owoce na śniadanie i przed posiłkiem,
nie po.
Już wtedy ważyłam około 58 kg, które wyglądało nieźle w
ubraniu, a bez, jak typowe skinny fat oczywiście.
I już wtedy byłam wegetariankę. Ten trend zaczął się u mnie
już w wieku 6 lat, kiedy to usiłowałam chować mięso pod ziemniaki, albo karmić
nim psa pod stołem. Potem mój wegetarianizm rozwijał się wprost proporcjonalnie
do mojej niezależności i do mojej niewiedzy o odżywianiu, jadłam kanapki z
żółtym serem i słodkie jogurty, kilogramy owoców i niewiele więcej. Aż doszedł
do fanatycznego punktu w którym ruskie pierogi musiały być rozgrzebane, przepatrzone,
a kelnerka tłumaczyła się z każdego ciemniejszego kawałka.
- Czy to – dziobałam widelcem mikrokawałek – czy, to nie
jest czasem mięso?
- Nie wiem, my ich nie robimy.
- Wiec poproszę naleśniki – tak to wyglądało.
Jadłam głównie świeże owoce, owocowe jogurty, suszone owoce
…. orzechy, pestki i ciastka, ciasta, ciasteczka..
Bolał mnie kręgosłup, nadgarstki, kolana - najbardziej.
Byłam chuda i miękka i przekonana, że muszę jeszcze schudnąć.
Skończyłam właśnie 40 lat i kolejni lekarze, kolejnych
specjalności, do ogromnej ilości leków dodawali uwagę
– ale wie pani w pani wieku -… to zawieszali głos
Albo
-no młodsza już pani nie będzie…
Aż wreszcie, po kilku bardzo trudnych latach (spacer 2 km i
wejście po schodach były wyzwaniem, a mięśnie w zaniku, a raczej w postaci
trzęsącej się galarety z nawisem w okolicy kolana) trafiłam do reumatologa,
która po obejrzeniu moich nic złego nie pokazujących wyników badań,
zaproponowała zrobienie testu na nietolerancje pokarmowe.
Okazało się, że nie powinnam jeść mleka zwierzęcego, jajek, pszenicy, drożdży i jeszcze kilkunastu innych produktów. I że mam niedoczynność tarczycy.
Więc co?
Kasze, kasze i jeszcze raz kasze. Warzywa, owoce, orzechy i
pestki. To była ciężka praca, znaleźć to co mogę zjeść, wykluczyć szkodliwe.
Szczególnie na wakacjach – wszędzie ze swoją miską, planowanie i udawanie, ze
nie widzę i wcale nie chcę lodów! I słodkich jogurtów i naleśników z jagodami i
śmietaną i z serem …
Dwa lata temu nauczyłam się jeść indyka i ryby i jajka. Nie
do końca nie w każdej postaci ale jednak...
I nic mnie już nie boli. Od lat.
I odbudowały się moje mięśnie i mogę ćwiczyć, jeździć na
rowerze ile chcę (a chcę dużo, bardzo dużo) i chodzić po górach z ciężkim
plecakiem. Nie mogę biegać – ale tez i nie znoszę biegać, żadna strata.
Nie umiem zmobilizować się do zważenia tego co jem,
policzenia makr, kalorii, jednym słowem: ułożenia (i stosowania) świadomej diety.
Oczywiście zamierzam to zrobić, wiem jakie to ważne i
oczywiście jutro zrobię. Dammit!