Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Dwuręczna i dwunożna kobieta, która absolutnie nie ma ochoty o sobie opowiadać.

Archiwum

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 1545
Komentarzy: 15
Założony: 1 marca 2022
Ostatni wpis: 22 czerwca 2022

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Panna_Konwalia

kobieta, 35 lat, Kraków

170 cm, 85.60 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

22 czerwca 2022 , Komentarze (2)

...w sumie to prawie po 4, wracam. Tak, tyle wyszło z mojego przychodzenia tutaj codziennie z jadłospisem i dokumentowania mojej podróży do szczupłej sylwetki - przychodziłam przez trzy dni, a potem prawie 4 miesiące przerwy. Cóż... przyczyna jest taka, że znalazłam pracę. Wystarczająco ciężko było pogodzić pracę na pełen etat z treningami i przygotowywaniem posiłków, a do tego wcisnąć gdzieś jeszcze moje pasje - na Vitalię niestety już czasu nie starczyło. Ale to nie znaczy, że odpuściłam, o nie. Wręcz przeciwnie. Dziś przychodzę do Was 10 kg lżejsza niż na początku marca. No, prawie. 600 gram mi brakuje do równych 10 kg. Że to niedużo jak na cztery miesiące? Pfff. A czy ja się gdzieś spieszę? Nie przytyłam w jeden dzień, nie schudnę w jedną noc. A poza tym im wolniejszy jest spadek, tym trwalszy. No to jak to było?

Marzec był chaotyczny. Początek to ciągłe bieganie na rozmowy, w połowie miesiąca wreszcie nowa praca. Ciężko było mi ułożyć dzień tak, żeby zmieścić pracę 9-17, godzinny powrót do domu, trening i gotowanie zdrowego obiadu. Ciężko mi było rozplanować kiedy jem posiłki, żeby nie wylądować z obiadem tuż przed treningiem, albo o 22. Do tego dopiero zaczynałam trenować, po bitych dwóch latach bez ruchu i ze sporą nadwagą, więc te treningi to były takie, jak teraz moja rozgrzewka. Dlatego w marcu spadło tylko 3 kg, chociaż tyle to ja samej wody powinnam przy tej wadze stracić w ciągu pierwszego tygodnia.

Potem przyszedł kwiecień. W kwietniu były święta, przez trzy dni pozwoliłam sobie jeść bez ograniczeń. Do tego wpadły trzy inne dni, kiedy deficytu kalorycznego nie było. Powoli zwiększałam intensywność treningów, ale tylko w weekendy, bo wciąż nie mogłam ogarnąć trenowania po pracy, ale zaczęłam wysiadać z autobusu przystanek, dwa wcześniej i chodzić na piechotę. Mimo to - wciąż ruchu było niewiele. Dlatego w kwietniu spadł tylko kilogram.

Przełomem był maj. A konkretnie kanał GrowWithJo na YouTubie, który znalazłam 2 maja. Nigdy nie pomyślałabym, że kiedykolwiek powiem, że lubię robić cardio. Bo ja przecież nienawidzę cardio. Nienawidzę się pocić, łapać zadyszki i tak dalej. A cardio od Jo lubię. Ba, uwielbiam! Robię je 5 razy w tygodniu! Ale po kolei. Jo ma na swoim kanale setki treningów "chodzonych", czyli szybki chód w miejscu, przeplatany z wymachami (i nogami i rękami), przysiadami, wykrokami, skłonami i tak dalej. Gdy robiłam pierwszy raz 20 minutowy trening na dolne partie brzucha, miałam średnie tętno 165 i maksymalne 186. Już po dwóch tygodniach wyrobiłam sobie kondycję na tyle, że dokładnie ten sam trening miał wyniki: średnie tętno 151 i maksymalne 172. W dodatku, z pomiarów wynikało, że lecę z cycków i trochę z ud, ale brzuszek przez dwa miesiące stał w miejscu. Po maju spędzonym z Jo, brzuszek zleciał 3 cm. Ale znalezienie Jo to był dla mnie game-changer z jeszcze jednego powodu. Wracając z pracy o 18, zmęczona i głodna, na myśl o tarzaniu się po dywanie z ciężarkami, aż robiło mi się słabo. Ale mając w perspektywie po prostu dreptanie w miejscu, które mogłam zacząć właściwie z marszu... To okazało się o wiele łatwiejsze. Myślałam "a, potuptam sobie przez 20 minut i z głowy". I tuptałam. A kalorie leciały. Ogarnęłam sobie dzięki temu wreszcie plan treningowy, który jest dla mnie realny - z dwoma dniami porządnych treningów (sobota, niedziela - bo wtedy mam czas), trzema dniami krótszych treningów (po ok. 20-30 min) i dwoma dniami odpoczynku, gdy idę na długi spacer, a po powrocie do domu zwykle robię jogę. I w maju waga zleciała o 3,5 kg, no i wreszcie ruszył się obwód brzucha.

W czerwcu z kolei zostałam ściągnięta na ziemię. Dwa razy. Pierwszy to zakup typowo treningowego smartwatcha (seria Amazfit, jakby kogoś ciekawiło). Już od jakiegoś czasu wydawało mi się, że moja stara opaska liczy mi za dużo spalonych kcal, bo na YT widziałam filmiki dziewczyn trenujących z Jo, które spalały ledwie 400 kcal w godzinę, a ja w pół godziny robiłam 450 kcal? No coś nie halo. No i faktycznie, nowy zegarek pokazuje znacznie mniejsze spalanie - i mam wrażenie, że niestety jego wersja jest prawidłowa. Drugi raz na ziemię ściągnęło mnie kolano, które po jednym z treningów zaczęło pobolewać. Na dwa tygodnie więc musiałam odłożyć squaty z obciążeniem i robiłam tylko zestawy "knee-friendly". Gdy w Boże Ciało zrobiłam pierwszy od dwóch tygodni trening siłowy, odpadły mi uda i pośladki, przez resztę długiego weekendu chodziłam jak paralityk. Ale twardo trenowałam dalej. Nie mogłam ruszać nogami? To robiłam zestawy na ramiona albo plecy. Tak się zawzięłam. No i dzięki uświadomieniu sobie, że spalam o wiele mniej niż myślałam, zaczęłam bardziej pilnować diety. Póki co w czerwcu straciłam 2 kg. A jeszcze półtora tygodnia przede mną.

Tak więc tutaj właśnie jesteśmy. Mój plan treningowy wygląda mniej więcej tak:

  • Poniedziałek: rest day - ok. 30 min spaceru + 20-30 min jogi
  • Wtorek: 20-30 min cardio + 10-20 min ramiona
  • Środa: 20-30 min cardio + 10-20 min abs
  • Czwartek: 20-30 min cardio + 10-20 min pupa
  • Piątek rest day - ok. 30 min spaceru + 20-30 min jogi
  • Sobota: 20-30 min cardio + 15-25 min trening siłowy całego ciała + 10 min nogi + 10 min abs
  • Niedziela: 20-30 min cardio + 15-25 min trening siłowy całego ciała + 10 min plecy + 10 min pupa

Jeśli chodzi o dietę, ustaliły mi się trzy pory posiłków, których się trzymam niezależnie czy jest dzień pracujący, czy weekend. Śniadanie jem ok. 11:30-12 (w pracy piję wcześniej dwa kubki yerba mate), potem lunch ok. 15-16 (w tygodniu przed treningiem, w weekendy po) i obiadokolacja około 18-19. Jem dość nudno, często to samo, ale skoro mi smakuje i mi się nie nudzi, to nie widzę w tym problemu. Śniadanie to zwykle serek wiejski z pomidorem, płatkami owsianymi i jakimś warzywem strączkowym. W weekendy lubię zrobić sobie jajecznicę, a gdy czasem zapomnę przygotować śniadania na następny dzień, sięgam po kupną sałatkę:

Lunch to mój nieco "grzeszny" posiłek. Składa się z dwóch połówek - zdrowej, zwykle sok warzywny lub mus owocowy, a czasem np. kalarepa; oraz "grzesznej", gdy jem coś, co ma mi sprawić przyjemność, zwykle batonik proteinowy, orzechy albo smakowe wafle ryżowe. Zawsze jednak pilnuję, że zmieściło się to w moim limicie kalorii:

Obiad to zwykle mrożone warzywa z jakimś mięsem lub ryż z warzywami. Czasem, gdy jem razem z narzeczonym, jem "klasyczny" obiad - mięso, ziemniaki i surówka albo np. grochówka. Raz na jakiś czas pozwalam sobie też na coś zamówionego z Pyszne.pl - sushi, pizza, kebab, ale zawsze pilnuje kalorii i albo ćwiczę tego dnia więcej, albo dostosowuję wielkość porcji:

Mam problem z uzyskaniem odpowiedniej ilości białka w diecie, więc parę dni temu zamówiłam odżywkę białkową i przez resztę miesiąca będę ją testować. Po pierwszym użyciu mogę jedynie stwierdzić, że jest absolutnie pyszna, chociaż rozpuściłam ją w zwykłej wodzie. Z innych drobnych rzeczy, jakie wprowadziłam, to śpię dłużej - zamiast spać ok. 6 godzin od poniedziałku do piątku i 10 w weekendy, sypiam teraz po 7-7,5 h w tygodniu i ok. 9 w weekendy i czuję się znacznie lepiej, co z pewnością ma wpływ na mój poziom głodu (oraz zachcianek). Co do wymiarów, to najbliższy dzień pomiarów wypada mi 2 lipca, wtedy przyjdę z konkretnymi liczbami.

W zeszłym tygodniu dostałam w pracy umowę na czas nieokreślony, co oznacza, że wreszcie do mojego życia wróciła stabilizacja. Mam już ogarniętą dietę, mam ogarnięte treningi, mam stałą pracę, może teraz zaznam wreszcie trochę spokoju. I może wreszcie uda mi się tutaj trochę częściej zaglądać. Innym plusem nowej pracy jest fakt, że chociaż jest to praca biurowa, całkiem sporo po tym biurze biegam. Pomaga też rozłożenie biura na dwóch piętrach, w sumie każdy dzień pracy kończę z ponad 5 000 kroków na koncie. Ustawiłam sobie w zegarku cel 8 000 kroków dziennie i staram się tego trzymać - w weekendy wygląda to średnio, przyznaję, ale w tygodniu często przekraczam 10 000.

I to tyle. Wygadałam się, a i wypełniłam pisaniem nieco zbyt spokojny dzień w pracy. Jeśli ktoś dotarł do tego momentu to serdecznie mu gratuluję wytrwałości. Miłego dnia!

4 marca 2022 , Skomentuj

Tak, ciąży nade mną klątwa trzeciego dnia. To trzeciego dnia zwykle porzucam dietę i ćwiczenia, bo zapał osłabł albo zjadłam coś, czego nie dało się policzyć, więc uznałam, że dalsze liczenie kalorii tego dnia nie ma sensu. Ale nie tym razem. Trzy dni za mną i nadal się trzymam. Wow.

Wczorajsze posiłki prezentują się jak na zdjęciu. Śniadanko to moja klasyka: serek wiejski z pomidorem, do tego groszek z puszki, płatki owsiane i jagły, razem 379 kcal. Po śniadanku było trochę lenistwa, trochę zajęłam się moimi sprawami, aż do treningu. Po ćwiczeniach, jako że nie planowałam na obiad żadnego białka, na przekąskę potreningową pokroiłam pomidorka i do tego zjadłam trzy "deseczki" chrupkiego pieczywa z tuńczykiem w sosie własnym i dwoma jajkami ugotowanymi na twardo, 322 kcal. Ładnie białko podbiło, a chyba i mięśniom po treningu siłowym dobrze zrobiło. Obiadokolację gotowałam tylko dla siebie, bo narzeczony wyszedł do pracy na noc, więc zrobiłam to, co Panna Konwalia lubi najbardziej - kaszotto w japońskim stylu. Czyli: kasza jaglana, por, marchewka i jajko, doprawione sosem sojowym i sosem ostrygowym. Pyyycha! Wyszło 559 kcal. A wieczorkiem, na odstresowanie przed dzisiejszą rozmową wzięłam dwa piwka, które pięknie się zmieściły w limicie - łącznie wyszło 1670 kcal.

Jeśli chodzi o trening to był to trening siłowy dla początkujących od HASfit - wyjątkowo lubię z nimi ćwiczyć. Sam trening miał 17-18 minut, no ale rozgrzewka i rozciaganie wydłużyły go do prawie pół godziny. Moje hantelki mają ledwie po kilogramie i planuję kupić sobie cięższe, ale póki co wystarczyły, cały wieczór czułam zmęczenie mięśni. W każdym razie 373 spalone kalorie mnie zadowala, kolejny dzień z deficytem kalorycznym zaliczony.

Dziś byłam na rozmowie, co trochę mi ten dzień rozwaliło, bo miałam żołądek tak ściśnięty z nerwów, że nie byłam w stanie zjeść śniadania przed wyjściem. Tak więc zjadłam je dopiero koło 13:30 i już wiem, że dziś zjem za mało. No ale co poradzić. Jakbym chciała je wpechnąć rano na siłę, to skończyłoby się rzyganiem w autobusie. Jeśli chodzi o dzisiejszy trening... Cóż, w nocy dostałam okres i teraz siedzę zmięta na kanapie, walczę ze skurczami, bólem głowy i pleców, a do tego oczy mi się same zamykają, więc szczerze ja tego treningu nie widzę. Adriene ma fajny zestaw jogi na takie okazje, więc może wieczorem, po prysznicu, wpełznę do łóżka, obłożę się poduszkami jak ona i tę jogę zrobię. A póki co siedzę zwinięta w kłębek bo nie bardzo mogę się ruszyć. Chyba, że tabletka przeciwbólowa nagle magicznie zacznie działać, to się coś poruszam, obiecuję. Swoją droga rozmowa chyba poszła dobrze, ale szczerze nie wiem czy chcę pracować na zmiany i wracać do domu o 23... No, nieważne. Będę się martwić jak oddzwonią. Następna rozmowa we wtorek.

I to tyle na dziś. Lecę się zawinąć w kocyk i złapać jakąś książkę. Miłego dnia, Vitalijki!

3 marca 2022 , Komentarze (3)

Tak, musiałam przyjść i się tym podzielić - po dwóch tygodniach ciszy dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną! Praca taka sobie, ale jeśli mnie wybiorą, to ją wezmę, bo rachunki same się nie zapłacą przecież, a oszczędności mam okrągłe zero, tak że... Coś się w końcu ruszyło, hura!

A co do diety, to wczoraj był fajny dzień, chociaż zaczął się tak sobie. Narzeczony przyniósł z pracy kupną kanapkę z boczkiem, którą miał zjeść na nocce, ale nie był głodny. A ja nienawidzę wyrzucac jedzenia, więc postanowiłam ją zgarnąć na śniadanie. Ale jak zobaczyłam ile ma kalorii, to prawie padłam na zawał - 640! Jednak wciąż nie chciałam jej wyrzucać, a Mój mówił, że on jej nie chce, no to zjadłam. Potem poszłam na zakupy i zaopatrzyłam się w górę dietetycznych produktów - no ok, dietetycznych to złe słowo. Wzięłam trochę warzyw, chrupkie pieczywko, tuńczyka w puszce, takie rzeczy. Na lunch potreningowy przekąsiłam zatem dwie "deseczki" chrupkiego pieczywa z serkiem i kalarepę, razem 196 kcal. Obiadek zaś był klasyczny - filet z kurczaka (bez panierki) usmażony na minimalnej ilości oleju na patelni grillowej, ziemniaczki i tona surówki z selera. Razem 633 kcal. Łącznie w ciągu dnia dawało mi to około 1460 kcal, więc wieczorkiem, jak narzeczony poszedł znowu na nockę, zwinęłam się w kłębek na kanapie z lampką wina (a potem drugą). Ostetecznie zjadłam wczoraj 1639 kcal.

Jeśli chodzi o ruch, to wybrałam się wczoraj na spacer do paczkomatu a potem do sklepu. Spacerek zajął mi około pół godziny i według opaski spaliłam więcej niż we wtorek podczas treningu. No mówiłam, moja kondycja nie istnieje. Wróciłam spocona i zziajana, ale mimo to chciałam jeszcze coś treningowego zrobić. Nie bardzo tylko wiedziałam co, bo po wtorkowym treningu miałam zakwasy i nie chciałam pogorszyć sytuacji... W końcu uznałam, że skoro już jestem rozgrzana, to po prostu zrobię sobie porządne rozciąganie. I podczas tego - uwaga - rozciągania, moje tętno skoczyło do - uwaga - 151. Może da Wam to obraz tego, jak bardzo jestem zastana. No ale się poruszałam i trochę kalorii spaliłam. Łącznie wczoraj spaliłam 2301 kcal, co daje piękny deficyt na około 650 kcal. Jestem z siebie zadowolona.

Zła wiadomość jest taka, że bardzo wyraźnie czuję, że zatrzymałam wodę z okazji nadchodzącego okresu i chodzę od rana napuchnięta jak balon. I jeszcze na rozmowę mam jutro tak iść... Ech. W ogóle ja tuż przed tym czasem w miesiącu robię się straszie płaczliwa i wzruszam się nawet na reklamie proszku do prania, i siedziałam sobie właśnie i ryczałam nad filmikiem o zwierzątkach witających się z właścicielami po latach rozłąki, kiedy zadzwoniła pani odnośnie tej rozmowy. I odebrałam cała zapłakana i zasmarkana, więc jest super pierwsze wrażenie...

No, nieważne. Idę teraz poćwiczyć. Zakwasy już trochę mniejsze, może spróbuję treningu siłowego? Wiem, że to kiepski pomysł, ale to jeden z niewielu treningów, których nie nienawidzę :P To lecę a Wam życzę miłego dnia!

EDIT: Druga! Zaprosili mnie właśnie na drugą rozmowę! I tym razem nawet nie odebrałam zapłakana :D

EDIT: Trzecia! WTF? Wczoraj wieczorem wyłączyłam i włączyłam od nowa komórkę, bo miałam problem z synchronizacją treningu, i dziś nagle trzy zaproszenia? Czyżby przez ostatnie 2 tygodnie nikt nie dzwonił, bo coś mi się w niej zacięło???

2 marca 2022 , Komentarze (4)

No i tak, dzień 1 za mną. Mniej lub bardziej udany, mógłby być lepszy. Spędzony w domu na budowaniu motywacji oglądaniem filmików i czytaniem artykułów na temat fitnessu i odżywiania. Z rana porozsyłałam CV do kilku firm, niestety od dwóch tygodni nikt mnie nie zaprosił na rozmowę, nie wiem o co chodzi, bo rozsyłam po 20-30 aplikacji co rano... no ale cóż. Nie ma co panikować, i tak nie mam na to wpływu. WIęc staram się tym nie stresować, tylko wykorzystać nadmiar wolnego czasu najlepiej jak mogę. A więc rano były CV i trochę czasu z narzeczonym, który wrócił do domu po nocce, potem zrobiłam śniadanko i poświęciłam trochę czasu, żeby założyć nowe konto na Vitalii i napisać parę słów. Zaraz potem nastąpił mój pierwszy trening od lat - 15-minutowe cardio dla początkujących i 5 minutek rozciągania. I chociaż miało być dla początkujących i low impact, to i tak tętno mi w kilku momentach przekroczyło 170, więc ten tego... No moja kondycja nie istnieje. Ale wysokie tętno + wysoka waga = duże spalanie, w sumie ładne kalorie mi poleciały przez te 20 minut. Potem trochę relaksu na kanapie, w końcu poszłam ugotować obiadek, narzeczony się obudził i popołudnie spędziliśmy razem. Koło 21 wyszedł na kolejną nockę - pierwszą w nowym hotelu, stresował się bardzo, więc poświęciłam mu całą uwagę i w sumie nic przez te kilka godzin nie zrobiłam. No i na koniec dnia miałam wieczór z anime i z kotem na kolanach. Tak więc w sumie nuda.

Jeśli chodzi o jedzonko, to na śniadanko był serek wiejski bez laktozy, z pomidorkiem i ciecierzycą, do tego płatki orkiszowe i amarantus. No i duża ilość pieprzu. Pycha, 388 kcal. Po treningu przekąsiłam sobie baton muesli, 177 kcal, a na obiad wymyśliłam kaszotto w japońskim stylu z pęczaku, pora, marchewki i jajka, doprawione sosem sojowym i sosem ostrygowym. Ależ to było dobreee! I miało 537 kcal. Razem wyszło 1102 kcal, o wiele za mało, wiem. Ale że miałam zapas, to pozwoliłam sobie na wieczorne piwko (lub dwa...) i dobiłam do 1717 kcal. Tak, uwielbiam piwo, i jeśli tylko zmieszczę je w limicie, to nie zamierzam go sobie odmawiać. W każdym razie ostatecznie kalorie wyszły prawie dokładnie takie jak powinny. Według mojej opaski spaliłam wczoraj łącznie 2078 kcal, więc jest ponad 300 kcal na minusie, czyli dzień ostatecznie udany.

Dziś się nie ważyłam, postanowiłam ważyć się co tydzień, czyli kolejne ważenie wypada we wtorek. Gorzej, że rano zauważyłam na bieliźnie czerwone plamy, czyli okres się zbliża. Mój jest specyficzny, zanim się rozkręci miną dobre 3 dni, ale moje okresy są dość uciążliwe i bolesne, więc nie wiem jak to będzie z ćwiczeniami. Może chociaż jakąś jogę zrobię czy coś. No wyczucie po prostu niesamowite. Na pocieszenie wyskoczyłam dziś rano do sklepu i wypełniłam kuchnię zdrowym, dietetycznym jedzonkiem, chociaż jak zobaczyłam ceny, to mi oczy wypadły i odtoczyły się w siną dal... Dobrze, że zamrażalnik mam zawalony filetami z kurczaka, bo dajcie spokój, 20 zł za kilogram? Toż to absurd jakiś!

No nic. Dziś już po ćwiczeniach jestem, wciąż trochę spocona, więc reszta dnia jest cała dla mnie. Narzeczony śpi w pokoju obok, a ja sobie cichutko usiądę i pouczę się hiszpańskiego. A potem rozpakuję książkę do recenzji, którą odebrałam dziś z paczkomatu i spędzę z nią miły wieczór. Miłego dnia również i Wam wszystkim życzę :)

1 marca 2022 , Komentarze (6)

Miał być nowy rok, nowa ja, ale nie pykło. Mam tak silną wolę, że robi ze mną co chce i wszystkie moje ostatnie podejścia do diety kończyły się po kilku dniach. Zaczynam więc po raz kolejny, tym razem z Wami, bo moje największe sukcesy na polu odchudzania odniosłam parę lat temu właśnie przy wsparciu wspaniałych osób obecnych na Vitalii. A więc witam wszystkich, ponownie i anonimowo. Mam nadzieję, że jeszcze raz przyjmiecie mnie do swego grona.

Problem w tym, że serdecznie nienawidzę ćwiczeń, ale prawda jest taka, że bez nich nie schudnę, ani też nie pozbędę się problemów zdrowotnych, więc chcąc nie chcąc muszę zostać amatorką fitnessu. Może być ciężko, bo moja kondycja nie istnieje - łapię zadyszkę nie tylko przy wychodzeniu na trzecie piętro, gdzie mieszkam, ale nawet przy schodzeniu z niego i drodze na przystanek jakieś 150 metrów od mojego bloku.

Historia odchudzania? Zawsze byłam pulchna, ale z wagą mieszczącą się w normie. Postanowiłam coś z tym zrobić po raz pierwszy na pierwszym roku studiów. Zeszłam wtedy z 64 do 44 kilogramów i zafundowałam sobie epizod anoreksji. Potrafiłam nie jeść nic trzy dni, potem zjeść jabłko i głodować kolejne trzy dni. Niefajnie było. Wygrzebałam się z tego, dotarłam do 50 kg i utrzymywałam tę wagę przez kilka kolejnych lat. Mając 25 lat poznałam moją drugą połówkę, pół roku później wyprowadziłam się od rodziców i zamieszkaliśmy razem. Wiecie - wreszcie wolność, pizza z dowozem, wieczorem piwko, dwa, trzy, a do tego źle dobrana antykoncepcja... Cóż, w 5 lat przybyło mi 30 kg. W międzyczasie próbowałam je zrzucić z Vitalią i spadła "dyszka", ale potem przestałam tu zaglądać i wszystko wróciło. A potem nastąpiła pandemia, straciłam pracę, moja nowa była zdalna, zajadałam stres - no wiadomo do czego to prowadzi. Z resztą od dwóch lat właściwie ciągle poszukuję pracy i udaje mi się w kolejnych firmach zaczepić maksymalnie na trzy miesiące. Skutek? Kolejne 10 kg w górę.

Tak więc dziś rano zobaczyłam na wadze 95 kg. Zaczęłam się budzić już właściwie w sobotę, gdy wybrałam się z mamą na zakupy i dopiero w trzecim sklepie znalazłam coś, w co mogłam się wcisnąć i to na dziale XXL. A gdy wyszłam z przymierzalni po przymierzeniu trzech par spodni zlana potem i zzipana, z ciśnieniem tak wysokim, że słyszałam jak mi dudni w uszach, dotarło do mnie, że albo wezmę się w garść, albo... No cóż. Przyszłość nie będzie zbyt wesoła, a prawdopodobnie i niezbyt długa. To z resztą też nie pomaga w szukaniu pracy, gdy na rozmowę wtacza się prawie 100 kg żywej wagi i mówi, że chce pracować w sekretariacie i być wizytówką firmy...

Tak więc wracam z mocnym postanowieniem, że tym razem się uda. Że może za rok wybiorę się z narzeczonym na spotkanie z jego kumplami, bo na razie ciągle odmawiam wstydząc się siebie i wstydząc się w jego imieniu, że ma w domu taki pasztet. Że może w następną wigilię nie będę już najgrubszą osobą przy stole. Jaki jest plan? Zaczynamy powoli. Moje PPM to około 1650 kcal, więc ustawiam dzienny limit na 1700 kcal. Tak, będę je liczyć i zamieszczać tutaj moje jadłospisy, bo to się ostatnim razem najlepiej sprawdziło. Ćwiczyć się postaram ok. 5 razy w tygodniu, ale na razie będą to ćwiczenia krótkie dla otyłych początkujących bez kondycji, bo gdybym teraz próbowała zrobić półgodzinny HIIT, po 5 minutach zeszłabym na zawał. Na początek trochę cardio na rozruszanie, potem pójdę w ćwiczenia siłowe. No i tyle.

A na koniec moje wymiary, bo czuję, że bez przedstawienia ich publicznie, moje postanowienie będzie nieważne:

  • Szyja: 36 cm
  • Biceps: 35,5 cm
  • Biust: 120 cm
  • Talia: 114,5 cm
  • Brzuch: 121,5 cm
  • Biodra: 120 cm
  • Udo: 72 cm
  • Łydka: 40 cm

Rozgadałam się. Pora ruszyć tyłek i zrobić pierwszy od lat trening. Trzymajcie kciuki!