Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Uczę się życia z dwucyfrową wagą.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 37395
Komentarzy: 581
Założony: 3 czerwca 2017
Ostatni wpis: 15 kwietnia 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
silene_1310

kobieta, 30 lat, Białystok

179 cm, 75.40 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

23 czerwca 2017 , Komentarze (4)

Dzisiaj bez zbędnego filozofowania dam znać, co u mnie.Na wadze 66,1 kg, czyli 2 kg poniżej zakładanego na początku odchudzania celu, do końca 3 tygodnie i 2 dni. W planie trzydniowy refeed począwszy od dzisiaj. Co to znaczy? Że przed treningiem zjadam dodatkowo owoce i podwajam ilość węglowodanów złożonych do II i III posiłku. Jestem już dziś po tych zabiegach i czuję się fenomenalnie, aż sama nie mogę w to uwierzyć. W to, że można się najeść nie do przeżarcia, a do satysfakcji. Nie do szoku cukrowego, a do wzrostu energii. Nie do wyrzutów sumienia, ale do komfortu z powodu pełnego brzucha. Nie ciastkami i bułkami, ale kaszą i jabłkami. Wreszcie z drugiej strony - że wcale nie trzeba się głodzić i nie dojadać, żeby czuć zadowolenie z siebie i swojego ciała. Przecież to  takie oczywiste, wstyd mi, że nie wpadłam na to przez 22 lata swojego życia. 

Dodatkowo zmieniłam pracę. I siedzę cicho na temat tego, że jeszcze dwa lata temu o tej porze byłam o 38 kilogramów cięższa. Rozkoszuję się uwagami typu: "A ty nie chcesz z nami zamówić pizzy? My jesteśmy grube, ale ty to chyba nie masz się co jedzeniem przejmować!". 

17 czerwca 2017 , Komentarze (16)

Ja wiem, że ten tytuł zajeżdża sztampą, że każdy rozwodzi się teraz właśnie o tym. Ale inaczej nie da się nazwać tego zjawiska. Bo to nie jest moda na sport. Ani na zdrowe odżywianie. To moda na pogoń za sylwetką, której nie da się osiągnąć bez uszczerbku na zdrowiu, moda na publikowanie w mediach społecznościowych przez nastolatki zdjęć nagiego tyłka pod przykrywką inspirowania do walki o lepszą siebie. Normalnie olałabym ten temat, ale dotknął mnie ostatnio bezpośrednio. 

Idąc na trening mijałam robotników pracujących na rusztowaniu przy sąsiednim bloku. Z daleka zauważyli laskę w sportowych ciuchach i zareagowali jak typowi robotnicy na rusztowaniu - krzycząc niewybredne komplementy. Mijając ich podeszłam bliżej i krzyczeli dalej, ale już nie komplementy, tylko: O ja pierdo**, toż to Oświęcim, dupy nie ma, ta co poprzednio szła to była laska, a to jakaś decha! 

Bo każda dziewczyna ćwicząca na siłowni musi mieć kuper gabarytów szafy gdańskiej. Jestem przedumna i cieszę się z tego, że odkąd się odchudzam, ilość mięśni w moim ciele nie spadła, ale nawet wzrosła o zaskakujące dwa kilo. Każdemu, kto dziwi się, że nie jestem człowiekiem-chmurą i nie mam ciała zawodniczek bikini fitness ćwicząc siłowo z dużą częstotliwością i na stosunkowo dużych ciężarach, tłumaczę, że przecież schudłam prawie czterdzieści kilo i to cud, że nie składam się z samych kości i obwisłej skóry, a mięśnie nie urosną na deficycie kalorycznym ani tłuszcz się w nie nie zamieni, ale jest to, cholercia, męczące. 

Bo ludzie się już nabrali na rzeczywistość kreowaną na Instagramie. Na motywacyjne teksty w stylu: Mogłem zostać prawnikiem i biegać jak król z aktówką po mordorze, ale wybrałem cięższą drogę - ćwiczę na siłce. Powiązali sobie ćwiczenie i jedzenie ze sposobem na życie, w którym liczą się tylko skrajności. Bo nie można ćwiczyć nie mając tematycznego instagrama z gołym dupalem na co drugim zdjęciu. Nie można interesować się zdrowym jedzeniem bez kursów dietetycznych u najpopularniejszych internetowych szarlatanów zdzierających kasę z dziewczątek które za hobby uznały sobie robienie placków z jajka, mąki kokosowej i banana i fotografowanie ich z miliona perspektyw przed zjedzeniem. Nie można przyznać, że czasem się nie chce iść na trening, ale idziesz, bo lubisz sport albo zależy ci na zdrowiu, bo to przecież godzinka pocenia się, po której wracasz do codziennych czynności i do swojego życia, rodziny, przyjaciół, książek i filmów, zakupów, obijania się, szkoły i pracy, co to to nie! Trzeba nabazgrolić perorę o tym, jaką to walkę z samą sobą stoczyłam, jak wygrałam bój o lepszą siebie nie odpuszczając ostatniego powtórzenia, jaki sens życia odnajduję w machaniu hantelkami. 

 To wszystko biznes i pranie mózgu. Nowa nisza na rynku wypełnia się i znajduje odbiorców zaskakująco szybko, moda na fit styl ŻYCIA dopada już dziewczynki z podstawówki. Fitnesski prowadzą podwójne życie i prędzej czy później większość wychodzi z deklaracją: mam zaburzenia odżywiania/postrzegania swojego ciała. A ja nie chciałabym być kompletnie kojarzona z tymi herezjami.

I dlatego dziś po porannym cardio nastrzelałam sobie jak durna fotek w lusterku w szatni.

16 czerwca 2017 , Komentarze (14)

Będąc całe życie otyłą osobą, miałam w głowie pewną wizję życia ludzi szczupłych, którego, jak sądziłam, nigdy nie będzie dane mi doświadczyć. Wyobrażałam sobie, jak wspaniałe musi być ich życie bez żadnych problemów, wyrzeczeń, bez otarć na wewnętrznych stronach ud i paska potu pod biustem kiedy tylko wyjdą na podwórko w czasie od kwietnia do października. 

Wraz z każdym zgubionym kilogramem zaczęło do mnie docierać, że równie dużo, co o codziennej rutynie osób z BMI w normie, wiem o życiu na Marsie. Największy mit mojego życia został obalony nie przy okazji odkrycia, że pod sztuczną brodą Świętego Mikołaja kryje się mój tata, ale kiedy dotarło do mnie, że moi bliscy, którzy utrzymują wagę w normie, tak naprawdę pracują na to za każdym razem, kiedy wkładają jedzenie do ust czy kiedy wybierają aktywność fizyczną zamiast półśrodków. Że kiedy idę z przyjaciółką na lody wieczorem, to ona potem odpuszcza sobie kanapki na kolację. Że po festiwalu świątecznych delicji mama na jakiś czas do picia wybiera tylko wodę i zieloną herbatę, a do obiadu nie kładzie obok mięsa i warzyw jeszcze makaronu czy ziemniaków. 

W ogóle teoria mojej mamy brzmi, że nie tyjemy w święta tylko po nich, bo ciężko jest pochłonąć 7 000 nadprogramowych kalorii w dwa dni, a właśnie tyle potrzeba do odłożenia się jednego kilograma tłuszczu. Za to łatwo jest później dojadać przysmaki przygotowywane w ilościach jak dla pułku wojska przez cały karnawał, czy też cichaczem wyciągać wielkanocne czekoladowe jajeczka z szufladki aż do Bożego Ciała. I dlatego warto na te dwa dni zapomnieć o diecie i cieszyć się atmosferą, ale święta, święta i po świętach, więc nie ma usprawiedliwienia dla kontynuowania obżarstwa. 

Idąc na siłownię byłam pewna, że spotkam tam samych sportowych świrów z waskularyzacją Hulka i laski z Instagrama z tyłkiem wielkości skrzynki piwa i talią osy. A największy odsetek korzystających z takich przybytków to... normalni ludzie. Ludzie, co do których mijając ich na ulicy nie powiecie na pierwszy rzut oka, że codziennie odwiedzają klub fitness. Bo żeby wyglądać jak gwiazdy kulturystyki, należy podporządkować temu całe życie i wszystkie codzienne czynności, nie wystarczy tylko pomachać dwukilowymi hantelkami przed dziesięciominutówką z YouTube albo pójść dwa razy na zumbę z ciężarkami. Ba, żeby utrzymywać ciało w formie dobrej, acz raczej przeciętnej, trzeba zdecydować się na jakaś aktywność fizyczną i uprawiać ją regularnie. Nie powinien być dla nas wyczynem niedzielny spacer, pojechanie rowerem do sklepu czy skorzystanie ze schodów zamiast windy, bo to NEAT (Non-Exercise Activity Thermogenesis) jest kluczem do utrzymania szczupłej sylwetki. Możesz zapisać się na siłownię i spędzać godzinę na orbitreku, i owszem, spalisz przy tym około 500 kalorii (zakładając, że ważysz ok. 70 kg). To ekwiwalent czterech łyżek masła orzechowego albo półtorej pączka. Do czego dążę pisząc ten akapit? Że żeby mieć sportową sylwetkę trzeba naprawdę ciężko zapierdzielać, a zwykłe ćwiczenie po godzince kilka razy w ciągu tygodnia nie powinno usprawiedliwiać tego, że po takim wysiłku klapniemy na kanapę na cały dzień i zjemy dwa razy więcej, żeby przypadkiem za bardzo się nie wysuszyć i nie wyglądać niechcący jak zawodniczki bikini fitness. Że to, że idziemy na rower czy poruszamy się po mieście piechotą, powinno być czymś normalnym, a nie świętem albo czynnością zarezerwowaną dla procesu odchudzania. Innymi słowy - szczupli ludzie nie uważają, że aktywność fizyczna jest czymś niecodziennym i nie szukają wymówek, przez które niby nie mogą jej wdrożyć w życie.

Ostatnia rzecz to aspekt psychologiczny. Wszyscy szczupli ludzie, których znam, często kontrolują swoją masę ciała, niekoniecznie ważąc się. Widzą, że spodnie zrobiły się lekko przyciasnawe i zaczynają działać, żeby one znowu były luźne. Nie załamują się dodatkowym kilogramem na wadze, ale od razu podejmują działania, żeby obok jedynki nie pojawiło się zero, a potem 20, 30... Mają listy produktów, których nie lubią i nie zjedzą, mimo że są to na przykład słodycze czy przekąski. Wyznają zasadę, że przetworzone jedzenie, fast foody i słodycze je się przy wyjątkowych okazjach, a nie jako element codziennej diety. Wiem, że zaraz odezwą się osoby, które znają ludzi obżerających się sztucznozą i utrzymujących figurę. Ale ekhm, dlatego w tytule umieściłam też magiczne słówko "zdrowie"...

15 czerwca 2017 , Komentarze (17)

Podczas tego ciągu, o którym pisałam w ostatnim poście, kiedy jedynym skupiającym moją uwagę tematem były diety, odchudzanie i ćwiczenia, trafiłam na niszę na YouTube, w której dziewczyny po operacji bariatrycznej w ramach kuracji i zmiany podejścia do jedzenia nagrywają wspomnienia z czasów z przed zabiegu opowiadając, jakie żenujące nawyki związane z żywieniem doprowadziły je do otyłości i zmusiły do pójścia pod nóż. Posłuchałam, przemyślałam sprawę i zdecydowałam zebrać własną listę przebojów, ku przestrodze dla Was i żeby przypomnieć sobie, jak żałośnie wyglądało to z boku. 

Miałam dziki apetyt od zawsze, nie dałam odstawić się od maminej piersi przez ponad dwa lata życia. A zaraz potem zaczęłam nadrabiać krowim mlekiem i wypijać około litra dziennie (to każe mi wierzyć w demoniczność laktozy i jej wpływ na epidemię otyłości). A do mleka? Drożdżówki, herbatniki, domowe ciasto, chleb z masłem, masło z chlebem... Nie miałam wielkiego wyboru, bo w moim domu nigdy nie przechowywało się słodyczy ani przekąsek, kiedy rodzice jeździli na zakupy, kupowali np. jedną czekoladę na sześcioosobową rodzinę, dzieliliśmy ją i zjadaliśmy na deser po obiedzie, więc to nie gotowce wyciągałam po cichaczu z szafek, a domowe wypieki i pieczywo, i chyba tylko dzięki temu idąc do zerówki w wieku sześciu lat nie odbiegałam jeszcze zbytnio wagą od rówieśników. 

Wszystko co najgorsze zaczęło się w szkole. Bo w szkole był szkolny sklepik, a szkolne sklepiki przed słodyczową prohibicją to naprawdę zgubne przybytki dla dzieciaków ze słabą wolą i brakiem wcześniejszej styczności ze słodyczami i napojami. Dostawałam do szkoły kanapki z domu, ale najczęściej zjadałam je na pierwszej przerwie, na pozostałych wydając kieszonkowe na słodycze. Nierzadko zapożyczałam się u koleżanek, żeby kupić kolejnego batonika, a żeby oddać im dług, podkradałam drobne rodzicom. W klasach 4-6 zupełnie nieświadomi mojego rozwijającego się uzależnienia nauczyciele wpadli na pomysł zlecenia mi, z racji, że byłam dobra z matmy, detalicznego handlu drożdżówkami na przerwach, dzięki czemu codziennie mogłam wziąć sobie jedną. Na jednej się kończyło? Oczywiście, że nie. A dodatkowo podwójny obiad - jeden w szkole, drugi w domu. W gimnazjum było tylko gorzej, bo pod opiekę dostałam nie tylko bułki, ale i cały szkolny sklepik, więc malwersacjom finansowym z naliczaniem marży tak, żeby dobrać sobie dodatkowego batonika na cudzy koszt, podbieraniu coraz większych sum pieniędzy od rodziców i rozsmakowywaniu się w szerokim wachlarzu śmieciowego żarcia nie było końca. 

W domu śmieją się ze mnie, że miałam swoje zestawiki. Puste opakowania po prawie litrowych słodkich niegazowanych napojach Dodoni, chipsach i batoniku można było znaleźć w każdym kącie mojego pokoju, a kreatywność w tworzeniu kryjówek dla śmieci po obżarstwie była zadziwiająca - rozpinany materac w łóżku, wymiana waty w pluszakach na papierki po zjedzonych cukierkach, wkładanie ich w książki, których, jak miałam nadzieję, nikt nigdy nie otworzy, wciskanie w dziurki na spodzie porcelanowych figurek których jako dziecko miałam wiele w pokoju... Oczywiście najprościej było zjeść wszystko w szkole i tam też zutylizować śmieci, ale w szkole i tak byłam grubą, wialnią, świnią, tłuściochem, szeroką, więc nie chciałam drażnić lwa i pokazywać się publicznie ze snickersem w łapie. Czekałam, aż po obiedzie rodzice wyjdą do pracy a dziadkowie pójdą do swojego pokoju, żeby po cichu zbiegać do kuchni pięć razy na godzinę, za każdym razem po jedno ciastko albo kromkę chałki. I w ten sposób zjadałam całe opakowanie, zostawiając kawałeczek albo kilka sztuk w opakowaniu dla niepoznaki i niejednokrotnie potem dochodząc do płaczu, histerii i walenia się w pierś, kłamiąc rodzicom prosto w oczy w kwestii tego, że nie mam pojęcia, gdzie zniknęło całe jedzenie. 

Wyprowadziwszy się z domu w wieku 15 lat, dostałam w gratisie do kluczy do mieszkania wyposażenie zamrażarki w kotlety, kiełbasę, mrożone warzywa, domowe wędliny, ba! Nawet kasze i ryż mama mi gotowała troszcząc się o pełnowartościowość moich posiłków. I ekologiczne, wiejskie, domowe rarytasy, za które ludzie z miast płacą grube pieniądze, leżały i pleśniały miesiącami podczas gdy ja poznawałam uroki fast foodów, smakowych alkoholi z małym woltażem, słodyczy jakich nigdy wcześniej nie widziałam. Nauczyłam się jeść zupki chińskie, tosty z serem i margaryną, gotowce z marketów. I jadłam TYLKO to. Normalne jedzenie kompletnie mnie nie interesowało. Ryba, surowe mięso, domowy obiad, warzywa? Pffff. Miałam czasami zrywy "zdrowego jedzenia", które polegało mniej więcej na tym, że w kuchni leżała paskudna czekolada gorzka, której znikome ubytki dumnie prezentowałam współlokatorom i gościom uprawdzając się, że rozsądnie dawkuję sobie zdrowe słodycze. A tymczasem w pokoju jadłam skomponowane na nowo zestawiki: sałatka z Biedronki (ta trzykomorowa, z mixem sałat, kurczakiem albo łososiem i sosem z saszetki) na odchudzanie, i kilka drożdżówek i batoników na dopchanie się. Zjedzenie całej dużej pizzy (42 cm) naraz na jeden posiłek nie miało przede mną tajemnic, tak samo jak kilogramowego worka mrożonych pierogów. Każde wyjście z domu kończyło się zakupami spożywczymi zjadanymi na bieżąco, nigdy nie miałam zapasów jedzenia w mieszkaniu. Wydawałam horrendalne ilości pieniędzy na słodycze i przekąski, robiąc zakupy w trzech sklepach po kolei, bo kupienie wszystkiego w jednym wzbudziłoby podejrzenia kasjerek, że jem takie ilości żarcia. Prawdopodobnie to były zbędne zabiegi, bo samo spojrzenie na moje dupsko wystarczyło, żeby wiedzieć, co i w jakich ilościach spożywam. 

Później zaczęło się randkowanie. Potrafiłam NIC nie jeść przez dwa dni, podczas których nocował u mnie mój ówczesny chłopak, żeby tylko czuć się lżej i mieć bardziej płaski brzuch. Uważałam, że kiedy zobaczy mnie przy jedzeniu, cały mój wysiłek włożony w to, żeby ładnie wyglądać, runie, czyli podświadomie kojarzyłam jedzenie z czymś wstydliwym, czego nie powinnam robić. Wraz z początkami kolejnego związku zaczęły się nowe sztuczki: zjadałam kawałek pizzy i udawałam, że więcej już nie mogę, po czym jak najszybciej wyganiałam delikwenta z domu tylko po to, żeby dokończyć moją połowę w ekspresowym tempie. A kiedy zamawiałam o północy pizzę tylko dla siebie? Włączałam głośno muzykę i udawałam, że pytam kogoś o dodatki czy sos, żeby przypadkiem pracownik pizzerii nie pomyślał, że zamierzam zjeść ją sama oglądając komedię romantyczną o 1:00 w nocy. Wyjścia ze znajomymi na miasto zawsze były katorgą, bo trzeba było udawać, że zadowalam się typowymi porcjami i że wcale nie chcę więcej, trzeba było słuchać, jak koleżanki umierają z przejedzenia po średniej margheritcie na trzy, należało pilnować tempa jedzenia i nie pochłaniać wszystkiego w trzy sekundy. 

Kiedy pierwszy (i mam nadzieję, że ostatni raz) trafiłam do szpitala, pierwsze, co zjadłam jak tylko mogłam się ruszać, to była czekolada - o której wiedziałam, że mi zaszkodzi i będę po niej umierać, ale i tak nie mogłam się powstrzymać. W ten sposób dwa tygodnie szpitalnej diety prawie że głodówkowej (tego wymagał zabieg) poskutkowały przytyciem 10 kilogramów w kolejne trzy miesiące spowodowanym głównie rozpieszczaniem się wycieczkami do restauracji, dogadzaniem sobie w ramach pooperacyjnej rekonwalescencji i tym, że nikt z otoczenia nie śmiał mi powiedzieć, żebym się opamiętała, bo przecież byłam świeżo po ciężkim zabiegu i potrzebowałam resetu. 

Jednocześnie cały czas wydawało mi się, że hej, jeszcze nie jest ze mną tak źle. O, może nawet schudłam! Hmm, jakieś luźne te spodnie w rozmiarze 48 z C&A, mogę jeszcze jeść! I tak oto dobiłąm do 104 kilogramów, a resztę już znacie... Uff. Ciekawe, ile kalorii spala się płonąc ze wstydu jak jak przy pisaniu powyższego :D. 

14 czerwca 2017 , Komentarze (3)

Dzisiaj nie będzie poradnika, po prostu opowiem wam, co wczoraj robiłam. A uznałam, że to warte opowiedzenia, bo to, jak spędziłam ostatnie 24 godziny, to dla mnie większy sukces niż jakakolwiek cyferka na wadze. 

Ostatni raz na typowe obżarstwo skusiłam się  - nie odbiegając zbytnio od statystycznego Polaka - w święta wielkanocne. Mam na myśli jedzenie nie do sytości, ale do uczucia pełności i przejedzenia, które pojawia się znacznie później. Od tego czasu trzymałam michę elastyczną, aczkolwiek mieszczącą się w założonych widełkach. Od jakiegoś czasu jednak czułam, że mózgownica mi się lekko przegrzewa. I to nie tylko przez rosnące temperatury na zewnątrz, ale i przez gorący okres w szkole, w pracy i planie treningowym. Skutkowało to wiecznym niedoczasem i przymusem dokładnej selekcji tego, na co poświęcę chwilę wolnego czasu wyszarpywaną z grafiku przy okazji porannej wizyty w kibelku albo wojaży komunikacją miejską. I zazwyczaj wybierałam oglądanie filmów czy czytanie artykułów i gazet związanych z jedzeniem. Programy kulinarne, magazyny o dietach, a nawet ekstremalnie głupie filmiki na YouTube o jedzeniu 60 000 kcal w 60 godzin. A nadmierne zainteresowanie jedzeniem, niemożność skupienia się na innych tematach i odnajdywanie przyjemności w oglądaniu food porn to ewidentny znak, że tęskno mi do niezdrowych rzeczy. No a jak tęskno, to trzeba tej tęsknocie dać ujście i sobie pojeść, co też uczyniłam wczoraj. Ale nie od razu. 

Z rana czekała mnie analiza składu ciała, 67,0 kg i 20% tłuszczu utwierdziło mnie w przeświadczeniu, że nie zaszkodzę sobie jak raz odpuszczę brokuła na rzecz pizzy. Ale w ciągu dnia okazało się, że muszę załatwić jeszcze milion ultraważnych spraw i co w takiej sytuacji pomyślałaby stara wersja mnie? Że przekładam cheata, bo nie mogę w spokoju usiąść, obłożyć się jedzeniem i pochłonąć je w domowym zaciszu z dala od  oceniających spojrzeń innych ludzi i poczucia winy. Co zrobiłam? No nic, po prostu poszłam do naleśnikarni którą od dawna miałam w planach i wykonywałam biznesowe telefony z nad  naleśnika z kozim serem, burakami, rukolą i słonecznikiem. Drugi przystanek to najlepsza w mieście lodziarnia i kulka lodów waniliowych z chilli - termogeneza przede wszystkim! A potem? Potem poszłam do... kina! Tani wtorek i klata Zaca Efrona na plakacie skusiła mnie na sequel Słonecznego Patrolu (nawiasem mówiąc, świetny film. Idealnie wyważony humor, ani za mocno w stronę kloacznego, ani wysublimowanych francuskich komedii, i smaczki dla fanów serialu. Albo pięknych ciał i uśmiechu Dwayne'a Johnsona). Kupiłam bilet i torbę jedzenia - wszystko, co w ciągu ostatnich kilku miesięcy widziałam na sklepowych półkach i myślałam, że fajnie byłoby tego spróbować. Pieczone ziarna kukurydzy w ostrej papryce, czipsy o smaku hot wingsów, kokosowy Ritter Sport i ciastka z kokosowym kremem, ukochane Haribo tropikalne z tukanem na opakowaniu, batonik Daim i w ramach treściwszego posiłku wrap z warzywami i tuńczykiem i małe frytki z North Fish. No i obłożyłam się tym jedzeniem w kinie (oprócz mnie było około ośmioro nastolatków z podobnymi zapasami, myślę, że żaden nie czuł się urażony moim końskim worem i szeleszczeniem, spokojnie), oglądałam i jadłam. Oglądałam i jadłam. Jadłam i oglądałam. I było super. A najbardziej super było spakować potem w siatkę ledwie trąconą paczkę chipsów (były paskudne, polecam dla fanów jedzenia vegety łyżką i ssania kostek rosołowych zamiast landrynek), ciastko, połowę kukurydzy i wywalić to do kosza przy wyjściu. A nieruszonego batonika, czekoladę wybrakowaną o jeden pasek i 1/4 pizzy z najlepszej pizzerii w mieście (nie używa utwardzonych tłuszczów, ma lokalne sery i ogólnie jest raczej z gatunku pizzy, którą można jeść dla smaku a nie żeby się zapchać) zostawiłam dla przyjaciółki, z którą się dziś widziałam. Zostawiłam. Jedzenie. Nie dopychałam na siłę. Nie zjadłam resztek na śniadanie. Potrafiłam uznać, że coś mi nie smakuje i nie jest warte mojej uwagi. Że już dość. Że tak samo przyjemnie jest jeść dobre rzeczy na mieście, robiąc jednocześnie coś innego czy załatwiając w międzyczasie sprawy związane z życiem każdego normalnego, czasem zabieganego człowieka, i nie muszę mieć do tego azylu, momentu na celebrację każdego kęsa, że to nie jest największa rozkosz mojego życia, nie muszę tego celebrować ani wpychać w siebie jedzenia na siłę, bo ojej, przecież zaplanowałam sobie na dziś czitowanie, a "dziś" się zaraz skończy, więc muszę w siebie nawciskać najwięcej żarcia, żeby na drugi dzień nie żałować, że czegoś nie spróbowałam. Przecież mam całe życie na jedzenie, to tylko żarcie, fajnie jak jest smaczne, dobrze jak jest zdrowe, ale nie ma co poświęcaj mu więcej uwagi niż na to zasługuje. A na pewno niczym sobie nie zasłużyło na to, żeby przejmować się żarciem bardziej niż szkołą, pracą, bliskimi, zdrowiem, kulturą, podróżami... I sprawiać, że urasta ono do rangi tak wielkiej, że tracimy przyjemność ze smakowania i próbowania fajnych potraw. I, kurczę, to jest właśnie to, o co zabiegałam - czysta micha na co dzień i czysty umysł nad brudną michą od święta. 

11 czerwca 2017 , Komentarze (3)

...i miewam gorsze dni. Częściej wieczory. Zazwyczaj dziwnym trafem zbiega się to z najgorętszymi okresami tak w pracy jak i w szkole, planowaniem wakacji, wzmożonymi wydatkami przez kumulację urodzin najbliższych, bla bla bla... Szkoda czasu na marudzenie, przejdźmy do rzeczy. 

Wczorajszego wieczora kładłam się spać z myślą o żarciu. O napadzie obżarstwa, o kompulsie, o wpierniczaniu za trzech, o rajdzie przez Piotra i Pawła i zaliczeniu wszystkich baz po kolei, od pieczywa począwszy na półeczce z niebotycznie drogimi i o wiele gorszymi niż nasze polskie słodyczami z Ameryki (oprócz miętowych m&m's nic nie jest warte uwagi, serio. I nikt mi nie wmówi, że np. takie Reese's, czyli tłuszcz utwardzony z masłem z pseudoorzechów i syropem glukozowym to jakiś rarytas). Serduszko zakołatało mi z tęsknoty za kolorowymi pączkami z Biedronki i słodkimi do poziomu wykrzywiania ryja wafelkami Góralki. 

Zasnęłam, obudziłam się, i... zagotowałam wodę na dzbanek pokrzywy i galaretkę bez cukru z Celiko. Tak, wiem, samemu jest łatwo zrobić galaretkę z soku albo herbaty owocowej, ta z Celiko ma koszenilę w truskawkowej wersji i sztuczne aromaty, ale hej! Nie przesadzajmy. Darowanym 12 kaloriom pochodzącym wyłącznie z białka w jednej porcji (z saszetki za ok. 1 zł takich porcji będzie 4) się w zęby nie zagląda. Kaloryczności specjalnie nie podbiłam, bo do słodzenia od dawna erytrytol jest u mnie grany. Droga impreza i zawsze mnie boli portfel, kiedy muszę uzupełnić cukierniczkę (erytrytolniczkę?), ale za to ile radości ze słodkiej kawy czy galaretki właśnie. Do tego dodatkowe 50 g warzyw do każdego posiłku, trochę upragnionego smaku umami w postaci gotowej przyprawy do ryb na kolacyjnym łososiu i zaspokoiłam chęć na coś nielegalnego, na coś z poza codziennej rutyny jedzeniowej, napychając przy tym brzuch błonnikiem. 

Miałam w odwodzie jeszcze kilka nie-grzesznych trików pokroju wielkiego wiadra słodkiej kawy zbożowej z mlekiem migdałowym, coli zero, sosów typu zero kalorii na słono czy słodkiej opcji w postaci odżywki białkowej , ale darowałam sobie korzystanie z wszystkich naraz, zostaną na inne ciężkie czasy. 

I tak, wiem, już jedna z Was mi napisała, że sałata z jogurtem nigdy nie będzie tym samym, czym jest sałata z majonezem i nigdy nie będzie smaczniejsza i grubasowi się nie wytłumaczy, że lepszy jest jogurt, skoro on woli majonez. Serio? A wiecie, że na kokainie i tabsach z tasiemcami schudniecie szybciej niż na zdrowej diecie i zielonej herbacie, a chyba wszystkie wolimy szybciej chudnąć, to czemu się nie kusicie, tylko męczycie na Vitalii? Mamy wolną wolę, owszem, mamy też rozum i to chyba ta kombinacja bożych darów powinna nam podpowiadać, że długofalowe efekty jedzenia "bo smaczne" nie będą korzystne ani dla nas ani dla naszych bliskich zmuszonych borykać się z nami - schorowanymi w wyniku powikłań otyłości. Także zjadłam, co zjadłam, przemyślałam sprawę, i dzisiaj przed snem będę myśleć tylko o tym, jakim jestem mądrym i dumnym z siebie ex-grubasem.

10 czerwca 2017 , Komentarze (5)

Do znudzenia można powtarzać, że każdy z nas jest inny, każdy z nas chorował na otyłość z innego powodu i na każdego z nas działa inny typ jej leczenia. Mimo to w pismach dla kobiet i portalach o odchudzaniu pojawiają się ciągle te same prawidła, których przestrzeganie powinno i Kryśce i Maryśce przynieść wygraną w nowej edycji Top Model. Które z tych przykazań grubaska u mnie kompletnie się nie sprawdziły?

  1. Nie jedz przed telewizorem. Ani przed komputerem, książką, ze znajomymi, gadając przez telefon... Chodzi o to, żeby skupiać się na jedzeniu, delektować się każdym kęsem i przeżywać jak mrówka okres feerię smaków płynącą z brokuła gotowanego na parze. Szybko doszłam do wniosku, że robiąc tak czuję się jak idiotka i że nie tędy droga, bo przecież mi właśnie o to chodzi, żeby przestać celebrować posiłki jakby to była największa przyjemność, jakiej mogę doświadczyć w życiu, ale jednocześnie nie traktować każdego dietetycznego dania jako walki z samą sobą, tylko moment odsapnięcia w ciągu mojego zazwyczaj intensywnego dnia. I tak oto pory jedzenia to jedne z nielicznych chwil, w których mogę przy okazji spokojnie poczytać książkę czy gazetę albo odpisać na wiadomości znajomym. I mimo tego, że raczej nie są to frykasy do jakich byłam przyzwyczajona jeszcze kilka lat temu, i tak jedzenie w dalszym ciągu kojarzy mi się pozytywnie, mimo łatki dietetycznego i zdrowego.
  2. Ustal plan. Do wesela, do wyjazdu czy do imprezy urodzinowej schudnę 15 kilo. A jak schudnę 14 i pół, to złapię doła i na poczet kurażu z depresji przytyję 20. Poza tym będę non stop się ważyć i żyć w stresie, że nie zdążę, że spadki są za małe a waga się waha. Będę rygorystycznie przestrzegać diety i planu treningowego, a najmniejsze potknięcie podetnie mi skrzydła. Rzecz jasna odchudzanie się bez założonego celu też nie jest dla nas zbytnio motywujące, ale u mnie o wiele lepiej sprawdziło się myślenie: chcę mieć xxx procent tłuszczu w ciele. Nie dość, że to nie zakłada wcale liniowości odchudzania (bo przecież poprawę składu ciała może zwiastować też rosnąca waga, o ile dzieje się tak za przyczyną nabierania muskulatury), to jeszcze brak ram czasowych oddala nas od myślenia o drastycznych środkach typu głodówki, środki przeczyszczające czy katorżnicze ćwiczenia. Do rzeczy: do czego to wszystko jest potrzebne? Do zbicia poziomu kortyzolu, bo mając hormon stresu wywindowany pod chmury samym myśleniem o odchudzaniu, cel tylko się oddali. 
  3. Żeby zacząć ćwiczyć, nie potrzebujesz super ciuchów. No owszem, ale idąc na siłownię, na jogę czy pobiegać jako stukilogramowy ptyś i tak będziesz się wystarczająco rzucać w oczy, nie oszukujmy się. Jak dodatkowo ubierzesz się w sprane portki i koszulkę z logo reklamowym sieci marketów budowlanych, a do tego założysz rozklapciane trampki, tylko spotęgujesz wrażenie zaniedbania się. Nie będziesz czuła się atrakcyjna sama ze sobą, nie odczujesz robienia czegoś ekscytującego, bo przecież ubrałaś się jak do plewienia rabatek. Co więcej, to nie prawda że lepiej będzie ci się ćwiczyć w luźnych bawełnianych ciuchach - widać na nich każdą plamę potu, po kilku chwilach stają się nieprzyjemne i ciężkie, a ich workowatość wizualnie pogrubia. Odzież funkcyjna jest kolorowa, dopasowana, wygodna, nie widać na niej potu i wbrew pozorom, obcisłe materiały trzymają w ryzach wszystkie fałdki na tyle, że wygląda się w nich o wiele lepiej i weselej niż w pozornie wygodnych namiotach. 
  4. Najlepiej ćwiczy się z koleżanką. W większości przypadków to faktycznie działa, ale u mnie kompletnie nie zdaje egzaminu. Czasami rezygnuję nawet z muzyki w słuchawkach na rzecz pełnej koncentracji i kontroli nad tym, co robię i bardzo nie lubię, jak znajoma macha mi wisząc nad rozpłyniętą na ławeczce mną i pyta, co słychać, kiedy akurat mam nad czołem dwadzieścia kilo żelastwa. Owszem, w tej zasadzie chodzi bardziej o posiadanie partnera treningowego i jednych to motywuje, a innych rozprasza. Ja jestem w tej drugiej grupie.
  5. Jedz regularnie. Regularność wcale nie oznacza wyczekiwania pory karmienia z zegarkiem w ręku, wmuszania w siebie kolejnego jedzenia kiedy jeszcze nie jesteśmy głodni albo jedzenia w momentach zupełnie do tego niezdatnych, bo wybiła godzina. Czasem jem co trzy godziny, czasem przerwa trwa pięć godzin, a czasem dwie. To jedzenie ma być dla mnie, a nie ja dla niego.

9 czerwca 2017 , Komentarze (8)

W dzisiejszych czasach trudniej natknąć się na produkty, które można zjeść bez żadnych wyrzutów sumienia, niż na takie, których spożycie nie wywoła u nas drugiego podbródka/fluorescencyjności/dziur w jelitach. Oczywiście często unikamy pewnych składników zupełnie bezzasadnie - między innymi na tym polega sekret diet eliminacyjnych. Wybierasz mniejszą gamę produktów, czyli masz mniejszy wybór źródeł kalorii, czyli jesz mniej. I wcale nie musisz mieć alergii na gluten, ale jeśli dieta bezglutenowa i jego całkowite wykluczenie ułatwia ci zaprzestanie pożerania czterech białych buł i sześciu kromek chleba tostowego dziennie - go for it! 

Ale co z typowym niezdrowym jedzeniem? Pizza, kebab, fast foody, słodycze, kolorowe napoje, dania gotowe z marketów... Jest jeden fajny patent dla grubasków, o którym usłyszałam całkiem niedawno i uznałam za ultraskuteczny:

  • kup se tego cholernego batona
  • rozbierz się do rosołu
  • usiądź przed lustrem
  • spróbuj go zjeść. 

Na sobie też przetestowałam kilka psychologicznych zagrywek i powiem szczerze, że ani kolor talerzy, ani wielkość sztućców, ani powolne jedzenie kompletnie nie zdało egzaminu. Wręcz przeciwnie, irytowało. Poza tym zmuszało do poświęcania samemu procesowi jedzenia więcej czasu i uwagi, niż bym chciała. Co więc robiłam, kiedy miałam ochotę na niezdrowe żarcie? No cóż, zazwyczaj po prostu tę ochotę zaspokajałam. Ale czasami wiedziałam, że to nie jest ochota, tylko po prostu z nudów poskubałabym chipsy albo zjadła kawałek pizzy do towarzystwa i wtedy raczej wolałam zająć się czymś innym. 

  1. Żucie gumy w ramach oszukiwania chęci na słodki smak. W początkach odchudzania poznałam chyba wszystkie możliwe smaki bezcukrowych wersji, a klasyczne różowe orbity w paczkach po piętnaście sztuk starczały mi maksymalnie na dwa dni. A więc mogę co nieco powiedzieć wam na temat zasadności ostrzeżenia na opakowaniu, że nadmierne spożycie powoduje problemy z biegunką: szczera prawda. Teraz zdarzą się dwie-trzy gumy dziennie od czasu do czasu - tęsknota za słodkim smakiem nie jest aż tak silna, żebym bezwiednie zjadała aspartam na kilogramy. 
  2. Kawa zbożowa. O, a to akurat jest mój top of the top od początku odchudzania aż do teraz, bo po prostu jest zdrowa. I smaczna. I ma błonnik. Dobrze komponuje się z cynamonem czy wynalazkami typu olej kokosowy i kurkuma. Dodatkowo, jeśli ktoś ma problem z nawykiem picia zwykłej kawy i leży on w rytuale a nie w potrzebie dostarczenia kofeiny, Inka czy Anatol świetnie takowy zastąpią. Nie jestem fanką mieszania miliona ziołowych lub zwykłych herbatek na detox, na kupkę, na siku, na cerę i wypijania ich w przypadkowych konfiguracjach litrami, na co dzień piję po prostu wodę, ale kawa inka z erytrytolem i mlekiem migdałowym zdecydowanie jest warta uwagi w celu zajęcia się czymś i odpędzenia myśli od jedzenia, albo ewentualnie spakowania jej w termos na wyjście na miasto w celu uniknięcia wizyty w Starbuniu i zostawienia tam 20 zł tylko po to, żeby dziesięciokrotny ekwiwalent kalorii pojawił się w naszych żołądkach.
  3. Dzielenie posiłku. Masz na obiad kurczaka z ryżem i brokułami i jabłko? Zjedz kurczaka z brokułami, a jabłko z ryżem i cynamonem na słodko. Dwa jajka na śniadanie? Jedno ze szczypiorkiem, drugie z kakao i owocami. Prosty zabieg, a jak odciąża psychikę! 
  4. Jedzenie co 3 godziny. Oczywiście, że w dzisiejszych czasach odchodzi się od teorii, że częściej znaczy lepiej i nikt już raczej nie wierzy w to, że z medycznego punktu widzenia pięć posiłków zbawi nasz metabolizm a trzy lub dwa kompletnie go rozwalą. Ale na diecie odchudzającej częste jedzenia ma sens. Przede wszystkim dlatego, że nie ma czasu na podjadanie, bo zanim skończysz jeść śniadanie, zostanie ci już tylko 2,5 h do obiadu, a w sumie to nawet mniej licząc wypicie kawki, umycie zębów po posiłku, zmycie garów czy odgrzanie jedzenia. Nawet się nie zorientujesz, kiedy upływa czas od posiłku do posiłku. Oczywiście jest jeden warunek: jeśli jesz za mało, to będziesz głodna i zła nawet jedząc co pół godziny, na głód fizyczny nie ma żadnych magicznych trików oprócz zwiększenia kaloryczności. 
  5. Planowanie posiłków. No przecież głupio będzie ci chwytać za batona przy kasie, do której podeszłaś tylko po bilet, kiedy w torbie będziesz miała pudełko z obiadem. Na tym właśnie polega sukces diet pudełkowych. Kiedy z początkiem tygodnia robimy przegląd lodówki i spiżarni, układamy plan jedzenia i listę zakupów dostosowaną do grafiku (chodzi o to, że nie planuję ryby w sosie czosnkowo-koperkowym na kolację jedzoną na mieście ani shake'a białkowego na obiad w domowym zaciszu), a na każdy posiłek mamy z wyprzedzeniem przygotowany pakunek, wymówki w stylu "jestem w niedoczasie", lepiej zjeść cokolwiek niż nic, bo mój metabolizm umrze" przestają mieć sens. Poza tym jedzenie na mieście wcale nie musi oznaczać słodyczy/bułek/fast foodów, to tylko wina współczesnego marketingu, że nie umiemy w biegu zjeść jogurtu zagryzionego owocem i grahamką, ale wypić jogurt owocowy z ziarnami w ergonomicznej butelce opatrzony napisem "to go!" i pełen niepotrzebnych składników i owszem. 
  6. Woda! Szklanka wody za każdym razem, kiedy pomyślimy o jedzeniu. I to nie na zasadzie kary, tylko zdrowego nawyku. Woda przed każdym posiłkiem. Woda po wstaniu z łóżka. Tylko woda przed pójściem spać nie jest dobrym pomysłem, bo po primo i tak idziesz spać, a jak się śpi to się nie je, a po segundo nikt chyba nie lubi wstawać w nocy na siku. 
  7. Co z oczu to z serca. Oglądanie zdjęć dopieszczonych potraw z nad michy sałaty na pewno nie pomoże na wilczy apetyt. Być może bez tych bodźców nie wpadliśmy na chęć zjedzenia tego, tamtego, i jeszcze dopchnięcia owamtym, po co kusić los? 
  8. Smak. Jedzenie musi być jakieś. W powiedzeniu, że ma nas przede wszystkim odżywiać, nikt nigdy nie zawarł uwagi, że powinno być zimne, bez smaku, bez przypraw, szare, byle jak wybełtane na talerzu, bo im gorsze tym zdrowsze. Mając dostęp do ogromu przypraw możemy urozmaicić każdy posiłek w inny sposób, dodać koloru warzywami, spróbować wyrwać się z utartych ram jedzenia smakującego zasmażką, tłuszczem utwardzonym i kostką rosołową, na którym prawdopodobnie przytyliśmy. Poza tym, przecież taniej wychodzi dosypanie kurkumy połączonej z pieprzem do kotletów niż wydawanie majątku na spalacze tłuszczu w tabletkach, prawda? A działanie takie samo! Żal nie wykorzystywać też niskokalorycznych dodatków: passaty z pomidorów, chrzanu tartego, natki pietruszki/koperku/szczypiorku, octu balsamicznego, płatków drożdżowych... Opcje można mnożyć, bo jedzenie dzień w dzień tego samego wypranego ze smaku żarcia to naprawdę nie jest coś, co zasługuje na podziw w stylu: "O wow, masz tyle samozaparcia i cierpliwości!" - tyle w tym sensu, co w chodzeniu cały dzień z powodującym ból kamykiem w bucie bo nie chce się nam przystanąć i go wyjąć.
  9. Objętość.  Sałata/szpinak/jarmuż/kapusta dorzucone na talerz nie zrobią wielkiej różnicy w kaloryczności jedzenia, a w jego ilości i czasie zabawy z nim - i owszem. Skutki uboczne? Więcej witamin!

Macie jakieś swoje patenty na okiełznanie demona podjadania z nudów, a nie z głodu?

7 czerwca 2017 , Komentarze (6)

Czytając wpisy innych dziewczyn widzę, że to nie tylko u mnie jest trudny temat. Bez zbędnych wstępów:

NAJBLIŻSZA RODZINA (RODZICE I RODZEŃSTWO):

Spodziewałam się najgorszego. Kompletnego braku zrozumienia, podgadywania o stracie pieniędzy i czasu, tekstach, że przecież wystarczy mniej żreć i więcej się ruszać, nie trzeba od razu wydawać pieniędzy na trenera, karnet na siłownię, suplementy i dziwne produkty żywieniowe. A rzeczywistość na szczęście okazała się zupełnie inna i ani razu nie usłyszałam podobnego do wyżej wymienionych idiotyzmów do mamy, taty ani brata. Wręcz przeciwnie - mama od początku mówiła, że widzi, jaka to mozolna robota, żeby schudnąć z głową i nie sztuką jest zrobić to na odwal, bo to przecież igranie ze zdrowiem, a zdrowie jest warte każdych pieniędzy. Tata czasami zapytał, czy ja coś w ogóle jem, a brat podgadywał, że sympatyczniej się prezentowałam z bardziej pucatą buzią, ale żadne z nich nie miało prawa narzekać - wraz ze spadkiem kilogramów poprawił mi się nastrój i po prostu byłam spokojniejsza, bardziej opanowana i weselsza, więc przyjemniej było ze mną przebywać. 

Co ze świętami? W święta jadałam normalnie, przecież wyciąganie pudełka z ryżem na Wigilii czy śniadaniu wielkanocnym byłoby kompletnie nieracjonalne i tylko popsułoby rodzinną atmosferę. Byłam więc w stanie bohatersko poświęcić to parę deko zatrzymanej na kilka wody na rzecz spędzenia czasu i kultywowania pięknej tradycji z najbliższymi. Jednak poza tego typu okazjami, kiedy po prostu wpadałam do rodziców na popołudnie, przyjeżdżałam ze swoim jedzeniem i też dla nikogo nie stanowiło to problemu ani powodu do głupich komentarzy, nikt też nie proponował mi kawałeczka ciasta, to samo zdrowie ani może chociaż kotlecika. Co więcej, sama często gotowałam w domu albo przywoziłam słodycze ze sklepów, których w mojej rodzinnej okolicy nie ma, i wcale nie karmiłam ich paszą ze stewii i mąki kokosowej. Czasem zmniejszałam ilość cukru czy tłuszczu tam, gdzie to było możliwe i nikt nawet nie widział różnicy.

Będąc w domu na dłużej niż pół dnia, nie odpuszczałam też treningów. Chodziłam na spacery, przywiozłam kilka hantli, odwalałam zawsze całą formę z ubieraniem się w strój sportowy, włączaniem muzyki i ćwiczeniem z tym, co miałam pod ręką. To akurat spotykało się z jeszcze większą aprobatą niż zdrowe odżywianie, bo cała moja rodzina jest szczupła i lubi sport, więc cieszyli się, że i ja w końcu załapałam bakcyla. 

Zdarzały się sytuacje wydające się być podbramkowymi, jedną z nich była stypa po pogrzebie babci. Nie zdziwiło rodziców to, że po prostu na nią nie poszłam. Od razu po mszy pojechałam do siebie, bo pojawianie się tam i robienie halo wokół heloł, nie jem nic bo jestem na diecie wywołałoby niepotrzebne zamieszanie, a babci i tak - nie oszukujmy się - było już wszystko jedno czy wtrynię tego dewolajka z cateringu, czy to kompletnie oleję. 

STARZY ZNAJOMI/SĄSIEDZI Z RODZINNEJ MIEJSCOWOŚCI

No cóż, i tutaj by się kończyły pozytywy. Zewsząd słyszałam wszystko, tylko nie pozytywne reakcje i pochwały. Najczęściej powtarzające się teksty to: Nie chudnij już, bo znikniesz! Wpadniesz w anemię jak Basia. No jakby moja Dominisia spała na pieniądzach, to też by się wzięła za odchudzanie, u nas to nie ma takich możliwości... Ale to i tak byli ci nieliczni śmiałkowie, którzy odważyli się przyznać do faktu, że w ogóle zauważyli brak moich 36 kg. W większości ludzie rozmawiali ze mną bez zająknięcia się na temat mojego wyglądu, dla bezpieczeństwa nawet nie pytali, co u mnie, po prostu gadali o sobie, zręcznie omijając temat. 

NARZECZONY

Totalny ideał faceta, gdyby nie on, pewnie nigdy nie udałoby mi się ogarnąć. Poznaliśmy się, kiedy ważyłam swoje stabilne 95 kg, a że w szczęśliwym związku ludzie tyją, przytyliśmy i my. Ale oboje wiemy, od czego - pizze i ciastki na każdej randce, wyjścia do restauracji, weekendowe winko, największy popcorn karmelowy w kinie, ogólnie jak nie było co robić, to się jadło. W dodatku spędzając ze sobą 2-3 dni w tygodniu odżywialiśmy się jak królowie, robiąc trzydaniowe śniadania. A więc tyliśmy oboje równo, z tym że on od zawsze uprawia sport, więc szło mu tam gdzie powinno, w przeciwieństwie do z natury ektomorficznej mnie. 

Nigdy nie dał mi znać, że coś ze mną nie tak, jedynie przyznawał, że męczą go moje wahania nastroju związane z wyglądem i problemy przed każdym wyjściem związane z przymierzaniem dziesiątek stylizacji i podsumowywaniem każdej uwagą, że mnie pogrubia. 

Kiedy zaczęłam się odchudzać, wspierał mnie na każdym polu. Pożyczał na karnety, kupił wagę i zegarek ze stoperem, nie namawiał na obżarstwo. To tak w dużym skrócie. Dostałam z jego strony tyle pozytywnej energii, była fundamentem mojego samozaparcia. Dzielnie przetrwał czas mojego ujemnego libido, które dopiero po kilku ciężkich miesiącach wróciło do względnej normy. Mocno pomagała też świadomość, że zaczęliśmy się spotykać, kiedy, delikatnie mówiąc, nie byłam w życiowej formie, więc teraz z każdym straconym gramem mogę podobać mu się tylko bardziej.

Jak teraz wyglądają nasze randki? W kinie cola zero, w domu je to, co przygotowuję dla siebie, sam też odżywia się zdrowiej i zupełnie przypadkiem sam zrzucił przez to kilkanaście kilogramów. Co robimy zamiast obżerania się przed filmami z zalukaj.tv? Cóż, rozmawiamy, rzecz jasna!

PRZYJACIÓŁKA I ZNAJOMI Z PRACY/STUDIÓW

Ta sama historia, co wyżej. Pochwały, wsparcie, brak namów na żarełko/alkohol, brak głupich uwag odnośnie anabolicznych pudełek z kurczakiem i brokułem. Najbardziej obcesowe, ale w żaden sposób nie nacechowane negatywnie, były pytania w stylu: Pokaż brzuch, czy już widać że ćwiczysz? albo Ja mam jo-jo, Krycha ma jo-jo, pilnuj się, żeby nie być następną!, ewentualnie A ty dalej z tą swoją cielęciną? Ale, tak jak mówię, nie było w tym nic złego, po prostu zwykła ludzka ciekawość i bezpośredniość, którą, skądinąd, bardzo sobie cenię. Przyjaciółka często pytała, co mogę jeść i przynosiła to na spotkania, jako wieloletnia wegetarianka nauczyła mnie kilku nowych jedzeniowych patentów, przeprowadziła ze mną godziny motywacyjnych rozmów. Wniosek z tego taki, że idealnie dobrałam sobie znajomych! Dlatego też nie odmawiałam sobie wychodzenia z nimi na przysłowiowe piwo i jakoś nikogo specjalnie nie interesowało, że zamiast żuberka pociągam wodę z aminokwasami. 

DALSZA RODZINA

No i tutaj zaczyna się prawdziwy hardkor  i chyba najgorsza rzecz, jaką usłyszałam w trakcie całej diety: Jakbym ja był twoim ojcem, to bym ci wpierd*** za to wydziwianie. Autor tej złotej myśli? Cóż, mój chrzestny. Chrzestna nie była wcale lepsza. Ale dlaczego nie zjesz moich buraczków? Toż to samo zdrowie, tylko trochę masełka! To lepiej ten pomidor bez wartości? Moja Ania też się odchudza, ale normalnie, robi sobie zdrowe batoniki i w ogóle... I do tego telefony do moich rodziców, żeby sprowadzili mnie do pionu i przestali pozwalać na te herezje. Podałabym więcej przykładów, ale nie chcę psuć sobie humoru po porannym ważeniu (67,7 kg! I dwutygodniowy ban na wagę od trenera, żebym nie zdurniała. W sumie racja, rozbrat ze szklaną to chyba kolejny milowy krok w przyzwyczajaniu się do życia w szczupłości)... 

W porównaniu do Waszych przeżyć to i tak moje relacje z otoczeniem w trakcie odchudzania brzmią sielsko anielsko. Klucz do tego swoistego sukcesu? Chyba to, że sama nie robiłam wokół tego atmosfery wielkiego przedsięwzięcia, afery, nie było to jedyne, o czym można było ze mną porozmawiać i nie determinowało całego mojego życia. Więc wszyscy, którzy nie byli do mnie negatywnie nastawieni od zawsze, nawet tego specjalnie nie odczuli. Polecam zluzowanie majtów wszystkim, i odchudzającym się, i ich bliskim!

6 czerwca 2017 , Komentarze (4)

Na wstępie powiem, że nie jestem chyba modelowym przypadkiem, jeśli chodzi o leczenie się z otyłości. I to z korzyścią dla mnie, bo rzadko zdarzały mi się chwile zwątpienia, ale zacznijmy od początku. 

Od zawsze byłam raczej z tych, którym wiecznie wydawało się, że JESZCZE NIE JEST ZE MNĄ TAK ŹLE, więc problemy z akceptacją mojej wagi mieli wszyscy wkoło oprócz mnie samej. I tylko zobaczenie stu czterech kilogramów z groszami na wadze, na którą nie wchodziłam przez kilka lat, otrzeźwiło mnie na tyle, że pierwsze co zrobiłam po zejściu z niej, to wydanie ostatnich pieniędzy na karnet na osiedlową siłownię. Nie było to moje pierwsze starcie z tym klubem fitness, w 2015 roku wytrzymałam tam miesiąc i miałam z tego okresu jakieś stare plany treningowe, więc wzięłam je pod pachę i pocisnęłam na pierwszy trening nikogo o nic nie pytając, z nikim nie gadając, nie zwracając uwagi na innych ćwiczących ani na to, czy oni przypadkiem nie patrzą na mnie. Dopiero po pierwszych kilku tygodniach regularnych treningów zdecydowałam się w końcu pogadać z kimś z personelu i poprosić o nowy trening i analizę składu ciała, stąd moja pierwsza udokumentowana tam waga to ok. 99 kg.

Kiedy próbowałam odchudzać się na własną rękę (marzec-sierpień'16) i widziałam mizerne, ale jednak pozytywne efekty, po prostu cieszyłam się z tego, co mam. Lubiłam ćwiczyć na siłowni, więc nie stanowiło to dla mnie większego problemu ani nie było wyzwaniem, chociaż oczywiście rzadko miałam tyle siły i determinacji żeby na treningu wychodzić daleko poza strefę komfortu. Mało spektakularne rezultaty wynikały raczej z tego, że co weekend jadłam niezdrowe rzeczy, a MŻ (w dodatku nieumiejętnie przeprowadzane, bo oczywiście na początku wywaliłam wszystkie tłuszcze i uważałam, że im mniej kalorii, tym lepiej) stosowałam tylko od poniedziałku do piątku, więc zmęczenia odchudzającą paszą nawet nie zdołałam zbytnio odczuć. Może i nie schudłam wtedy wiele, ale nauczyłam się poruszania pieszo po mieście, wybierania zdrowszych opcji w marketach i odkryłam, jakie słodycze i przekąski lubię mniej a jakie bardziej, bo mimo że weekendowe obżarstwa i tak oznaczały dużą częstotliwość dla osoby ważącej ponad 100 kg, to i tak zmuszały do dokonywania uważniejszej selekcji niż przed redukcją. Czułam się dobrze, starałam się nie popadać w paranoję, nie kupować drogich ciuchów i gadżetów na siłownię, nie rozmawiać o tym z każdą napotkaną osobą, ba! Nawet darowałam sobie informowanie znajomych z Facebooka o mojej życiowej rewolucji. 

Ale i tak nie udało się uniknąć śledzenia różnych głupkowatych stron internetowych, motywatorów, instagramowych kont fit dziewczyn i sportowych kanałów na YouTube, które mieszały mi w głowie i informacyjny koktajl mołotowa jaki sobie serwowałam czerpiąc sprzeczności z niesprawdzonych źródeł skutecznie mnie zniechęcał do działania. Jednocześnie dołowałam się, że nie mam tak spektakularnych efektów, i zniechęcona tym nie przykręcałam śruby, a wręcz przeciwnie, powoli pozwalałam sobie na gorsze jedzenie i rzadsze treningi, żeby w końcu z końcem września'16 odkryć, że w sumie od marca zrzuciłam tylko jakieś mikre dziesięć kilo i sama sobie chyba nie dam rady z sadłem, więc najrozsądniej byłoby oddać się w ręce profesjonalisty i tak też zrobiłam. A że, jak chyba na każdej siłowni, w cenie karnetów miewałam już jakieś treningi z większością tamtejszego personelu, wybrałam po prostu najbardziej mi odpowiadającą osobę, pogadałam, zapłaciłam i wzięliśmy się do roboty. 

I... w sumie to nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać na ten temat. Nigdy nie podporządkowywałam samopoczucia i życia odchudzaniu, o wiele ciężej było mi, kiedy nic nie robiłam ze swoim ciałem. Miewałam wtedy wybuchy złości, fale narzekania, że kiepsko wyglądam (ale nigdy nie mówiłam, że jestem gruba, tylko że grubo wyglądam w tych spodniach, ot, takie małe zakłamywanie rzeczywistości dla psychicznego komfortu...). A jak już dostałam konkretny plan treningowy i dietę, to na co miałam narzekać? Robiłam to, co było napisane na karteczce, planowane efekty przychodziły we wręcz wycyrklowany jak w szwajcarskim zegarku sposób, czułam się coraz lepiej, a w chwilach zwątpienia czy napadach egzystencjalnych dylematów w stylu: "A co ze mną będzie jak już schudnę? Jak wyjdę z diety? A co, jeśli mam zastój wagi i już dalej nie ruszę?" i innych tego typu kwestiach nurtujących każdą kobietę na diecie uderzałam do trenera, słuchałam, co ma mi do powiedzenia, a on zawsze miał na to jakąś konkretną radę. Jak na przykład: idź teraz do domu i odlajkuj wszystkie fit fanpejdże, odobserwuj wszystkie fit kanały, nie czytaj poradników o odchudzaniu, wywal z zakładek wszystkie strony z newsami dla grubasów i zajmij się swoim życiem, szkołą, pracą, bliskimi. I faktycznie, to podejście rozwiązywało praktycznie wszystkie moje spiętrzone wątpliwości, uświadamiając mi za każdym razem, że jeśli nie dam się zwariować, to moje życie stanie się bardziej uporządkowane dzięki temu, że wiem, co mam zjeść i kiedy ćwiczyć, bo odejdzie mi problem myślenia o tym i będę mogła zająć się np. nauką. Szłam zdołowana, że waga stoi od kilku dni? Dostawałam jasne polecenie, co mam robić i przez ile czasu, i zawsze działało. Efekt placebo? Być może, mało mnie to interesuje, ważne, że skuteczny. 

Zdarzały się gorsze momenty, jak śmierć babci, problemy z zaliczeniem przedmiotu czy konieczność wyjazdu o 4:00 do rodzinnego domu, żeby pomóc mamie i tacie, ale nic nie było dobrą wymówką, żeby sobie odpuścić, wręcz przeciwnie - czekałam aż w końcu założę słuchawki na uszy i pójdę poćwiczyć, wyszarpując tym samym kilkadziesiąt minut ze smutnego jak nie powiem co dnia, podczas których zapominam o bożym świecie. Także kluczem do sukcesu jest chyba znalezienie rodzaju aktywności fizycznej i typu diety, które po prostu polubimy i co do których jesteśmy w stanie odpowiedzieć twierdząco na pytanie: czy mógłbym robić to całe życie? Oczywiście to nie jest tak, że całe kilkanaście miesięcy chodziłam wesolutka jak szczygiełek, zdarzały się spadki formy i zmęczenie, ale nigdy jakoś nie brałam tego do siebie, bo przecież rzadko w życiu zdarza się tak, że pierniczy się każdy jego aspekt i nie można wynaleźć dosłownie nic, co byłoby w stanie nas pocieszyć. No i zawsze w najbardziej kryzysowych momentach powtarzałam sobie, że jak zawalę sprawę, nie pójdę na trening, obeżrę się poza planem, to będę czuła się jeszcze gorzej niż kontynuując założenia redukcji. I jakoś tak dojechałam do teraz ze świadomością, że upragnione 68 kg to nie koniec zmian w życiu, bo ja się dopiero rozkręcam.