Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Uczę się życia z dwucyfrową wagą.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 37376
Komentarzy: 581
Założony: 3 czerwca 2017
Ostatni wpis: 15 kwietnia 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
silene_1310

kobieta, 30 lat, Białystok

179 cm, 75.40 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

4 sierpnia 2017 , Komentarze (11)

Co mogę powiedzieć, no. Jest dobrze. Albo inaczej: jest lepiej niż u większości. 

Poprosiłam o zmianę diety na ten tydzień. To znaczy kalorykę i makroskładniki pozostawiłam w fachowych rękach, natomiast sama zaproponowałam zmianę ilości posiłków i kondensację jedzenia w czterech zamiast sześciu, a zamiast białka w prochu "normalne" jedzenie. Nie mam nic do białka w prochu, ale jak już mam jeść coś ze sztucznymi słodzikami, to wolałabym chociażby posłodzić sobie kawę czy pożuć gumę i truć się aspartamem czy sukralozą w ten sposób, a nie pijąc mało smaczny koktajl zamiast wciągnięcia rybki czy kabanosa. 

Błagania zostały wysłuchane i ten tydzień zaczęłam z jedzeniem wysypującym się z talerza. I o to chodzi, i to mnie się podoba! Bo widzicie, mam takie jedno małe-wielkie marzenie - nie myśleć o jedzeniu. I większe porcje spożywane rzadziej w moim przypadku zdecydowanie temu sprzyjają. Na tyle, że nie wykonałam skoku w bok ani z pizzą, ani z sernikiem, ani z tartaletkami z rabarbarem... Lista tuczącego żarcia przewijającego się w tym tygodniu przed moim nosem była o wiele, wiele dłuższa. 

Zdarzyło się podeżreć trochę owoców, słonych paluszków czy miętówek, ale nie biczowałabym się za takie "występki", w końcu dążę do tego, żeby żyć normalnie, a nie żyć odchudzając się. Obwarowałam się w tej nieszczęsnej pracy w biurze, w którym koleżanki zajmują się głównie jedzeniem delicji, takimi przysmakami jak cukierki bez cukru, erytrytol, pestki słonecznika, kawa zbożowa, cynamon, kurkuma, woda smakowa Arctic (ta bez dosładzaczy, tylko z aromatem), napój kokosowy z Alpro... Ogólnie w biurku więcej mam żarcia niż papierów, ale przynajmniej w razie mentalnego ssania mam co ciągać i przeżuwać zamiast wystawionego w kuchni ciasta. W domu też podobnie, klecę sobie jakieś dziwne placki z cukinii i żytniej mąki, galaretki, dziś na kolację zapodany został białkowy baton (z tych lepszych, słodzony stewią, bez soi, na samych naturalnych składnikach i izolacie - polecam sernikową serię marki Ansi) żeby zaznać jakiejś słodyczy w życiu... I mój cel realizuje się sam - jedzenie nie determinuje mojego humoru, nie dominuje myśli i nie spędzam życia na odliczaniu do cheata, ani nie rzucam się na wszystko co jadalne (albo i nie do końca - zdziwiłby się, kto nigdy nie miał kompulsa, jakie rzeczy byłam w stanie włożyć do ust). Jest po prostu... NORMALNIE. A w konfrontacji z wszystkimi ostrzeżeniami, że wychodzenie z diety jest gorsze od samej diety, mogę chyba uznać to za mini-mini sukcesik!

1 sierpnia 2017 , Komentarze (15)

Ostatnio naszło mnie na wspominki. I odgrzebując w pamięci chwile, do których nie chciałam wracać, mierząc się z demonami przeszłości dotarło do mnie, kiedy tak naprawdę przewartościowałam sobie życie. 

Byłam w dwóch związkach. Pierwszy typowo gówniarski, w dodatku zapoczątkowany przez internet i mający cechy relacji na odległość, bo widywaliśmy się co 2 tygodnie na weekendy. Nie wdając się w szczegóły, wszystko tam było nie tak. Na czele z faktem, że wstydziłam się przy nim jeść. Nie jadłam już dzień przed jego przyjazdem żeby mieć płaski brzuch (przy stu kilogramach było to zgoła karkołomne wyzwanie) i potem w trakcie jego dwudniowego pobytu u mnie. Jeszcze nie przyjechał, a ja już myślałam o tym, czego się nawpierdzielam jak tylko zamknę za nim drzwi. 

A z drugim związkiem było inaczej. Lepiej, choć też nie bez odchyłów. I też na początku bałam się jedzenia, dlatego kategorycznie odmawiałam przenocowania biednego dojeżdżającego do mnie 30 km w jedną stronę chłopaka i wyganiałam go do siebie o 2:00 wiedząc, że ma na 7:00 do pracy. No bo gdyby został, musiałabym ZJEŚĆ z nim śniadanie. Ale spędzaliśmy razem coraz więcej czasu i nie dało się ukryć, że w momencie, w którym on już pęka po połowie pizzy, ja mogłabym wciągnąć nosem jeszcze drugie tyle. Albo na wakacjach, kiedy jemu wystarczały z rana dwie kanapki i jogurt, bo wiedział, że na obiad czeka go obfita porcja w restauracji, ja byłam bliska łez, że muszę udawać, iż mnie podobna porcja też usatysfakcjonuje. Z trudem nie dojadałam wszystkiego, co słodkie, i co nie przeszło jego wstępnej degustacji, więc nie jadł porcji do końca. Resztkami sił powstrzymywałam się, żeby na wypad na piknik nad jezioro brać ze sobą kabanosy i warzywa, a nie chipsy, cukierki, ciastka, chrupki, paluszki, napoje, i jeszcze potem iść na lody... Zaczęło do mnie docierać, że coś jest ze mną nie tak, skoro wielki facet je mniej ode mnie. Wywoływało to frustrację. Tak samo jak jego nieśmiałe prośby o wyjście gdzieś w środku lata, kiedy najchętniej zamknęłabym się w piwnicy, bo tylko tam było w miarę chłodno. A jemu we łbie były jakieś spacery, pływanie, rowery, ogniska i inne durnoty. A PRZECIEŻ TO WSZYSTKO WYMAGAŁO WYSIŁKU. A dla mnie wystarczającym wysiłkiem było przetrwanie upałów w domu. Wyżywałam się na nim jak mogłam, chociażby nie szczędząc mu uwag, że powinien schudnąć, bo przytył kilka kilo od naszej pierwszej randki i czuję się oszukana, a ja chudnąć nie muszę, bo byłam tak samo gruba kiedy mnie pierwszy raz zobaczył, jak i później. Ale od uczucia, że coś jest mocno nie halo, i tak nie mogłam się opędzić. Ostatni trybik wskoczył na swoje miejsce kiedy weszłam na wagę. Ot i cała tajemnica... sukcesu? Nie, powrotu na dobre tory i do normalności. Kuracji. Leczenia. I BUDOWANIA TEGO LOTNISKA :D

29 lipca 2017 , Komentarze (19)

...był dniem jak co dzień. Waga bez zmian, co tylko pokazało mi, jakim skąpiradłem jestem i na jakie malutkie kawałeczki pokroiłam to ciasto dla klientów, bo gdybym wsunęła tyyyyle porcji wydzielonych np. szczodrą ręką mojej mamy, to dzisiaj pewnie byłabym ze dwa kilo cięższa :D. Humor świetny, choć prewencyjnie poprosiłam chłopaka, żeby jutro po umówionym obiedzie w restauracji ogólnie rzecz ujmując mnie przypilnował i zabrał mnie ze sobą na boisko, na które się wybiera - tam mogę tylko gryźć przysłowiową trawę, wszystkie rzeczy, które mogłabym pożreć w razie uprzedniego wyłączenia mózgu przez restauracyjne frykasy będą jakieś 10 km ode mnie. Zanim do nich dotrę, powinno mi się odechcieć. 

Ale miało być zdjęcie ku Waszej motywacji i mojemu łechtaniu ego. Oto i jest, a wraz ze zdjęciem następujący wniosek. Kiedy zaczynałam ćwiczyć, przygotowanie do wyjścia zajmowało mi mniej więcej tyle samo czasu, co trening... Makijaż musiał być, ciągnęłam za sobą torbę wypchana szczotkami, dezodorantami, spinkami do włosów, chusteczkami odświeżającymi, pomadkami, sztyft do ust miałam ze sobą nawet na bieżni, do legginsów zakładałam tylko i wyłącznie niewygodne dla mnie stringi pilnując, żeby się nigdzie nie odcinały (kupowałam specjalnie w tym celu rozmiar 50. Czyli tylko oczko w górę od normalnie noszonego...) a odstający od kucyka włos już zaburzał moją siłownianą harmonię. A teraz? Teraz wbijam albo prosto z pracy, albo prosto z łóżka, wciągnąwszy cokolwiek na siebie, nie dbając o szczegóły aparycji, tylko treningu. Innymi słowy - poświęcam mniej czasu na pizdrzenie się, a i tak czuję się ładniejsza i bardziej zadbana. Robię sobie jedno zdjęcie i od razu wychodzi takie jak bym chciała. Żadne gacie nie robią mi z bioder muffinki. 

I owszem, zdarzało mi się czuć atrakcyjnie i wyglądać ładnie ważąc 100 kilo. Ale ile się musiałam namordować, żeby to osiągnąć, to wiem tylko ja i moi bliscy, któzy dostawali po grzbiecie zawsze ilekroć próbowali mnie gdzieś wyciągnąć i przed oczyma stawała mi wizja dwóch godzin szykowania się. A raczej... maskowania. 

26 lipca 2017 , Komentarze (11)

Dziś jest Anny. Wczoraj było Krzysztofa. Co to oznacza dla wszystkich nie-Anien i nie-Krzysztofów? Mnóstwo darmowego ciasta. Przynajmniej tak było u mnie, firmowy komunikator co chwilę zalewały wiadomości pokroju: "Ciasto bez limitu czeka na Was w kuchni!". I czekało. Brownie, sernik, karpatka, bliżej niezidentyfikowane ulepki z galaretki, biszkopta z proszku i kremu margarynowego (takie najpodlejsze... I najlepsze). 

Co robi normalny człowiek? Je kawałek. Albo dwa. I więcej raczej nie zje, bo się naje, zasłodzi albo woli obiad. Co zrobiłabym ja? Cóż, sama jeszcze nie wiem, nigdy w trakcie odchudzania mi się jeszcze nie udało skorzystać nieplanowanie z dobrodziejstw cukiernictwa. Generalnie rzecz ujmując, jak zostanie mi po porcjowaniu 20 gramów mięsa, to nie dojem, tylko wyrzucę. Olej do sałatki odważam drżącą ręką, bojąc się każdego drgnięcia wagi ponad limit. Catering przywiózł dodatkowe surówki z marchewki i pestek słonecznika? Zjem, ale zamiast wliczonego wcześniej w jadłospis banana. A słodycze/słone przekąski? Jak już je jem, to ledwie jestem w stanie zatrzymać się przed zamówieniem całego menu/zjedzeniem całej blachy/opakowania, kosztuje mnie to kupę silnej woli i wolę nie bawić się w Racjonalny Jeden Kawałek Od Którego Nic Mi Się Nie Stanie, bo obawiam się, że skończy się jak u większości kobiet - wplątaniem się w karuzelę wymówek, nawarstwianiem się Jednych Kawałków i monstrualnym jo-jo. 

Ale się uczę. A nauka dzisiaj polegała na tym, że owszem, zjadłam coś, czego nie planowałam wcześniej, coś ponad program. A mianowicie jabłko. A potem zorientowałam się, że zabrałam dwa zamiast trzech posiłków, a do domu wracam o 19:00 a nie o 17:00. Więc połączyłam przyjemne z pożytecznym i zaspokoiłam resztki dogorywającej chęci na słodkie wizytą w cukierni serwującej słodycze bez cukru. 

Wpadł batonik, w składzie płatki owsiane i jaglane, daktyle, mleko migdałowe, olej kokosowy, erytrytol, karob i odżywka białkowa, 200 kcal w porcji. Oczywiście zdecydowanie za mało jak na posiłek, więc dopchałam polędwicą wędzoną z kurczaka (Konspol) z Biedronki. O ile jedzenie batona w biegu jakoś się obroniło, o tyle musiałam wyglądać debilnie żrąc zwinięte plastry mięsa w trakcie popylania pieszo z jednej pracy do drugiej, ale grunt, że się najadłam, i to wcale nie długą listą utwardzonych tłuszczów, udawaczy cukru, E i tym podobnych. 

Ja dziś jestem z siebie dumna. Nikt po dwóch latach odchudzania nie zacznie nagle satysfakcjonować się kawałkiem ciasta jedzonym tylko z okazji imienin koleżanek z pracy. Więc rozpoczęcie od drobniejszej zmiany i zastąpieniu ciasta zdrową opcją to dla mnie nowy wspaniały świat. GŁÓWKA PRACUJE, a to najważniejsze. 

22 lipca 2017 , Komentarze (61)

2015

2017:


... czyli kiedy tak się sobie podobasz, że nie chce ci się nawet poprawiać zdjęć w Photoshopie. 

18 lipca 2017 , Komentarze (2)

Spodobało mi się podliczanie moich cotygodniowych wypraw spożywczych, a więc dzisiaj na tapecie: 

  • ogórki 358 g (2 sztuki)/1,49 zł
  • cukinia 444 g (2 sztuki)/1,77 zł
  • banany 590 g (4 sztuki)/2,35 zł
  • pieczarki 250 g/2,99 zł
  • kurki 200 g/6,79 zł
  • kapusta kiszona bio 1 kg/6,99 zł
  • przecier pomidorowy 100% 720 ml/3,99 zł
  • nerkowce 200 g/9,99 zł
  • pierś kurczaka 590 g/8,89 zł
  • ryż basmati sypany 500g/3,49 zł
  • herbatka ziołowa 30 torebek/2,99 zł
  • pepsi max 1 puszka/1,59 zł
  • napój aloesowy bez cukru 500 ml/3,99 zł
  • guma do żucia bez cukru 10 drażetek/0,99 zł

SUMA: 58,24 ZŁ

Znowu wydaje mi się, że to śmiesznie mało jak za tyle zakupów, zwłaszcza że jestem świeżo po weekendzie, podczas którego na jedzenie wydałam lekką ręką 150 zł (zaopatrując nas jedynie w jedzenie na drogę i kilka przekąsek, a dodatkowo będąc dokarmianą w co droższych restauracjach przez narzeczonego) i głupia czarna kawa na wynos w Tchibo kosztowała mnie 8 zł, czyli tyle ile kurczak na osiem posiłków. A mogłabym te wydatki okroić jeszcze bardziej, gdyby nie moje ciągoty do śmiercionośnego aspartamu i odnajdywanie radości w zapełnianiu szafki rozpusty, gdzie rezyduje jeszcze jeden energetyk i cała dwulitrowa cola zero z poprzedniego tygodnia. 

Oczywiście jest to tylko mało wymiernie oddający koszt mojego odżywiania ułamek tego, co jem w ciągu tygodnia, więc policzyłam sobie też, ile kosztował mnie mój dzisiejszy dzienny jadłospis. Około 20 zł, wliczając herbatę w saszetkach, mleko roślinne do kawy (kawa z pracy, zdobyczna, nie liczę!) i odżywkę białkową. 

Będę sobie przypominać o tym zawsze mając chęć na średnią margheritę z Da Grasso z dowozem. 

17 lipca 2017 , Komentarze (9)

...i nie ma już nic? Jest, jest - jest mnie 63 kilo, 20% tłuszczu i 28 kg mięśni. Tak wyglądam w liczbach na KONIEC REDUKCJI

Szczerze? Zastanawiam się, kiedy ja będę oglądać durnowate programy z TLC, jak nie podczas cardio. Jak ja będę powstrzymywać się przed wyjadaniem łyżką masła orzechowego, do którego konsumpcji wreszcie wrócę. Gdzie ja powciskam dodatkowe kalorie na reverse diet. I jak zareaguje mój czerep na fakt, że prawdopodobnie przybędzie mi kilka kilogramów (notabene nawet analizator składu ciała subtelnie zasugerował mi nadrobienie trzech kilów sadełka). 

Powinnam się martwić o efekt jo-jo, jak wszystkie kobiety. Ale ja się martwię o efekt operacji bariatrycznej, bo póki co odpoczywając w weekend na Warmii nie mogłam wcisnąć w siebie nawet połowy planowanych na dwa dni delicjoz i każde kolejne zamówienie kończyło się tak, że po dwóch gryzach podsuwałam talerz pod nos facetowi, a najlepiej wsuwało mi się zwykłe jajka na boczku z warzywami i twarożkiem w olsztyńskim Barze Dziupla (polecam serdecznie! Za 10 zł dostajecie michę dobroci: jajka na maśle/boczku, parówkę z ketchupem, szynkę wcale-nie-sopocką, ser, twarożek ze szczypiorkiem, pomidory, ogórki, bułkę pszenną, chleb żytni, dżem i masło. Nie sposób wyjść głodnym z tego śniadania). 

Niemożność zjedzenia wszystkiego, na co miałabym ochotę, powodowała lekką frustrację, ale z drugiej strony założenie, że fajnie jest próbować nowych rzeczy i niekoniecznie muszę jeść żeby się najeść, bo nikt mnie nie goni i mam na żarcie całe życie, popchnęło mnie w stronę takich egzotyków jak pierożki z pietruszkowym puree i szparagami, lody o smaku palonego masła czy ogórkowa lemoniada. 

Co jeszcze zmieniło się we mnie przez odchudzanie? Podejście do wypoczynku. Podczas krótkiego weekendu praktycznie na całe popołudnia zostawialiśmy samochód na parkingu, zdążyliśmy wyskoczyć w niedzielę rano na spacer po plaży, a po spacerze zaliczyć park trampolin (swoją drogą: nie polecam wybierać się tam we dwójkę na dłużej niż 40 minut, możliwości są wtedy nieco ograniczone. Dopiero w większej grupie albo na zorganizowanych zajęciach można jakoś konkretniej poszaleć). 

12 lipca 2017 , Komentarze (11)

Pod ostatnim wpisem dostałam zapytanie, czy w trakcie leczenia się z otyłości miewałam momenty zwątpienia, kryzysy, słabsze dni i jak sobie z nimi radziłam. 

No cóż, oczywiście, że miałam. Ale każdy rozumie przez to zupełnie inny stan. U mnie najgorsze nadeszło zimą, kiedy już nie byłam otyła, ale miałam jeszcze dużą nadwagę, tępo spadku kilogramów spadło, było zimno, pochmurno, poziom libido stał się wprost proporcjonalny do poziomu słupka rtęci na termometrze, zmarła babcia, czekała mnie sesja poprawkowa z kilku przedmiotów, ciągle byłam w trasie i rozjazdach... Także nie wiązało się to bezpośrednio z odchudzaniem i wcale nie chodziło o to, że w słabszy dzień się opychałam żarciem i nie szłam na trening, bo wątpiłam w swoją wartość, siłę i powodzenie w osiągnięciu normalnej wagi. Wręcz przeciwnie, nie odpuściłam żadnego treningu, tj. bilans tygodniowy zawsze się zgadzał, ani nie miałam napadu obżarstwa poza zakładanymi w porozumieniu z trenerem cheatami (które same w sobie wyglądały rożnie, ale to dlatego, że jeszcze uczyłam się kontrolować moje "wilcze oczy"). 

Typowy fitnessowy kryzys dopadł mnie ze dwa razy. Za pierwszym siedziałam godzinę pod siłownią po treningu i zbierałam myśli układające się w przemowę, jakobym nie miała już przyjemności ze sportu i chciała odpuścić, ale bała się dojadać kalorii do końca, żeby broń Boże nie przytyć, a stąd przecież prosta droga do poważnych zaburzeń odżywiania. Powiedziałam o tym przyjaciółce, powiedziałam facetowi, powiedziałam trenerowi i wszyscy wspólnymi siłami przypomnieli mi, dlaczego to są głupoty, zanim w ogóle zdążyłam się poddać. 

A teraz do sedna: dlaczego to są głupoty? Bo przecież nikt nie każe nam się odchudzać, nikomu nie powinno zależeć na tym bardziej, niż nam samym. W gubieniu kilogramów chodzi o zdrowie, o to, żeby jak najdłużej cieszyć się super życiem i dzielić radość z ludźmi, których kochamy i którym nigdy nie chcemy być balastem. Można zapłacić wielkie pieniądze za trenera, dietetyka, karnet, suplementy... Ale nikt i nic nie pomoże, jeśli nie zrozumiemy, że jesteśmy zdani sami na siebie w kwestii dążenia do celu, bo motywacja powinna wypływać z nas, a nie być poszukiwana gdzieś tam na zewnątrz, na instagramie, u obcych ludzi, w telewizji. Słabsze dni są naturalne, jesteśmy tylko ludźmi a nie herosami, aczkolwiek żaden słabszy dzień nie oznacza porażki. Oznacza tylko możliwość zmierzenia się z samym sobą i szlifowania charakteru. A zjedzenie pączka na diecie? To nie jest słabszy dzień, dziewczyny... To po prostu dodatkowe pół godziny na rowerze, albo odpuszczenie sobie ryżu do kurczaka I ŚWIAT KRĘCI SIĘ DALEJ!!!

9 lipca 2017 , Komentarze (42)

Ciężko mi podliczyć koszty mojego odżywiania, bo zazwyczaj nie dopada mnie ten znany wszystkim gospodyniom domowym pech, kiedy wszystko kończy się w domu jednocześnie i trzeba zamówić pizzę (a szkoda, zawsze byłby to dobry pretekst do pożarcia pitcałki...). Ale dzisiaj akurat wpadły większe zakupy na ostatni tydzień redukcji i udało mi się nawet nie zapomnieć o paragonie, więc mogłam co do grosza podliczyć, ile przejadam. A więc co następuje: 

  • mix sałat 2x50 g 
  • jarmuż 200 g
  • cebula czerwona 152 g
  • ogórki małosolne 500 g
  • pomidory 500 g
  • energetyk zero kcal x2 
  • kakao
  • woda niegazowana 2x1,5 l
  • cola zero 2l
  • polędwiczki z dorsza 500 g
  • tuńczyk w wodzie 3x185 g
  • napój migdałowy Alpro 1l
  • kawa rozpuszczalna 200 g
  • woda lekko gazowana 6x0,7 l
  • pierś kurczaka 525 g
  • cynamon 15 g

RAZEM: 95,90 zł

Jedzenia wystarczy mi na tydzień z okładem, jedynie z góry zakładam uzupełnianie wody, a jaja (50 szt x 60 gr = 30 zł) i kilka kilogramów cukinii zielonej i żółtej do nich przywiozłam z pobytu na wsi. W tygodniu czeka mnie też dostawa świeżej cielęciny również z tejże samej mlekiem i miodem płynącej krainy, a wszelkie makarony i kasze zajmują mi w dalszym ciągu 2/3 kuchennych półek, bo przecież nie sposób mieć w domu tylko jednego rodzaju kaszy, no heloł. 

No i teraz pytanie, czy to dużo czy mało? Porównać to łatwo: 

dorsz 4 porcje = 20 zł = średnia pizza margharita
sześć butelek wody = 5 zł = puszka red bulla
pół kilo piersi z kurczaka = 8 zł = litr lodów nie-tych-najpodlejszych
50 ekologicznych jajek z wiejskiego gospodarstwa = 30 zł = duży chicken box z Maca
pół kilo pomidorów = 4 zł = dwa snickersy

Czyli po lewej stronie produkty, które będę jadła przez kilka dni, a po prawej moje menu z typowego jednego dnia z czasów, w których kompletnie nie umiałam w jedzenie. Wiem, że nie każdy ma możliwość ekonomicznego żarcia non stop podobnych produktów przez kilka dni pod rząd - za czym idzie uniknięcie marnowania i psucia się jedzenia, bo na przykład gotuje dla rodziny i musi mieć różnorodną lodówkę, aczkolwiek ja, dbając tylko i wyłącznie o swoje kubki smakowe i brzuszek, mogę sobie na to pozwolić. 

Ogólnie rzecz ujmując, na jedzenie wydaję miesięcznie ok. 400 zł. Na odchudzające jedzenie. Na dietę. Na zdrowe produkty. A TO PODOBNO TAKIE DROGIE I WYMYŚLNE... Pewnie, zwłaszcza warzywa i owoce w sezonie letnim. NO ALE TO TRZEBA DŁUGO STAĆ PRZY GARACH... Pewnie, zwłaszcza kiedy wrzuca się do jednego ryż, bulion, warzywa i mięso, przykrywa i idzie robić manicure, a wraz z pociągnięciem lakierem ostatniego paznokcia ma się gotową michę. Sorry, ale nie ma dobrych wymówek dla wymigiwania się od zdrowego odżywiania!

24 czerwca 2017 , Komentarze (20)

Zdjęcie moje, dla ścisłości. Zdjęcie uwieczniające szczęście po zjedzeniu kaszy jęczmiennej z mlekiem migdałowym, cynamonem, erytrolem i truskawkami. Z wczorajszym ładowaniem mi coś nie poszło, bo tak się opchałam jabłkami przed treningiem, że kolejne dwa posiłki nie doczekały się na swoją kolej, ale dzisiaj już wszystko zjedzone po bożemu, satysfakcja z prostoty, smaku i wartości odżywczych skumulowanych w kaszy i owockach ciągle się utrzymuje. 

Ale pogadać chciałam jeszcze trochę o szukaniu motywacji. O szukaniu jej wśród porównawczych zdjęć okraszonych tekstami z następującym przesłaniem: 

- zobacz, jak dużo osiągnęłam;

- moje życie zmieniło się, odkąd mam kratę na brzuchu;

- żeby tak wyglądać, trzeba zapierdzierdzielać, każdy dzień to walka z samym sobą;

- styrałam się na treningu, nie mogę chodzić ale jestem szczęśliwa;

- mogłam wybrać normalne życie, wybrałam sport.

I tak dalej. Podsumowując, mam na myśli wszystkie te motywacyjne profile w mediach społecznościowych, konta na instagramie zapełnione zdjęciami z treningów i wysyp trenerów z przypadku. Nie dajmy się zwariować. Im dłużej obserwuję tę nową modę, tym bardziej wydaje mi się, że zatracamy sens wychodzenia z otyłości/nadwagi. Że bycie w formie iście sportowej (a sport zawodowy prawie nigdy nie równa się zdrowiu) jest ważniejsze od wyleczenia się z tej paskudnej cywilizacyjnej choroby, jaką jest egzystencja z nadmiarem tłuszczu, który zaburza pracę naszego organizmu, psuje szyki hormonom i utrudnia codzienne czynności nam, a w przyszłości naszym bliskim, którzy będą musieli się nami zajmować, kiedy zachorujemy na coś spowodowanego otyłością i niezdrowym stylem życia. 

Dziś albo jesteś grubasem wsuwającym hot-doga za hot-dogiem, albo jesteś sportowym świrem dodającym odżywkę białkową i jagody goji do każdego posiłku. Albo masz gdzieś, co w siebie wrzucasz i traktujesz jedzenie jako odpowiedź na życiowe problemy, albo twoim podstawowym życiowym problemem jest to, co i jak jeść i jak do tego ćwiczyć i wypiąć dupsko do zdjęcia. 

A ja chciałabym przypomnieć, że zrzucanie kilogramów to część normalnego życia. Że w trakcie odchudzania nie zamieniamy się w zombie. Że schudnięcie 30 kilo nie oznacza, że od razu musimy myśleć o zawodach kulturystycznych jako kolejnym celu (a nawet nie możemy, nie wiem, jak silną trzeba mieć głowę, żeby wyjść bez szwanku z takiego roller coastera, na którym najpierw się chudnie kilkadziesiąt kilo, potem przechodzi przez mordercze przygotowania do zawodów, a potem wraca do normalności, co odbywa się szybko i drastycznie zwłaszcza u kobiet, i to w momencie, kiedy nasza psychika być może jeszcze jest na etapie z przed całego tego procesu, który czasem trwa jakiś marny rok albo i jeszcze mniej).

Dobra, cholera, powiem wprost, bo mam wrażenie, że gdzieś już to pisałam, ale dzisiaj znowu na siłowni spotkałam dziewczynę, o której wiem, że boryka i borykała się z wieloma problemami związanymi z odżywianiem, zdrowiem, sylwetką. A potem weszłam na jej konto na Instagramie i przeczytałam, że jest szczęśliwa, żyje w zgodzie ze sobą i zaprasza na treningi personalne i układanie diet. 

Uważam, że dążenie kobiet do poziomu tłuszczu poniżej 15% i próby utrzymania tego przez dłuższy czas to głupota, że chwalenie się tym jak życiowym osiągnięciem ma tyle samo sensu, co chwalenie się wkładaniem ręki do klatki lwa i cieszenie się, że jej nam jeszcze nie upierdzielił, że obnoszenie się z tym jakby się wynalazło proch wprowadza zamęt i psuje świat zarówno sportów sylwetkowych, jak i ludzi ćwiczących rekreacyjnie, jak i leczących się z otyłości. Podsumowując: zaorać hasztag #fitgirl na Instagramie. I nie zapominać mi, moje drogie panie i drodzy panowie, że nie każdy kto zaczyna dbać o sylwetkę, musi robić to kosztem dotychczasowego życia!