Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Uczę się życia z dwucyfrową wagą.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 37383
Komentarzy: 581
Założony: 3 czerwca 2017
Ostatni wpis: 15 kwietnia 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
silene_1310

kobieta, 30 lat, Białystok

179 cm, 75.40 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

24 października 2017 , Komentarze (8)

Wiecie co? To śmieszne, próbować budować mięśnie bojąc się jednocześnie normalnego jedzenia. Potrzeba mi było miesiąca, żeby dotarło do mnie, że będę cały czas miała wzdęcia i ciążę spożywczą starając się robić nadwyżkę kaloryczną kaszami, warzywami i owocami, mięsem i chudym twarogiem. 

Jednocześnie zdarzyły się dni, kiedy żyłam na cukierkach albo chipsach występujących nie jako dodatek do dania, ale jako główny i jedyny posiłek dnia. Co mogę powiedzieć no, fajnie było ]:>. Oczywiście rosnę wszerz równie łatwo co w bicka, ale cóż. Tak jak nie da się chudnąć z jednej partii, tak nie da się rosnąć tylko w jednym miejscu. Powoli zaczynam wymyślać więc imiona dla każdej mojej nowej fałdki na brzuchu.

Próbowałam w tym czasie z pewnych powodów zmienić siłownię. I na próbie się skończyło - jeden zestaw hantli na cały przeludniony, bo w galerii handlowej (obok Maca...) usytuowany obiekt to stanowczo za mało. 

PS: Wpis krótki i chaotyczny, bo tylko na tyle starcza mi czasu. Ale jest, bo nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że odpuściłam. Że Olka odpuściła, więc i ja może mogę. Że pewnie już nie chodzi na siłownię, że co z tego schudnięcia 40 kilo, skoro pewnie przytyła 50. Otóż nie. I zapewniam was,że wcale nie jest tak łatwo przytyć, nawet po długim i wyczerpującym odchudzaniu. I jeśli którejś z Was przelatują przez głowę wymówki typu: "Po odchudzaniu jest jojo z powietrza", to możecie o nich zapomnieć, bo gdyby tak było, to cóż... Problem niedożywienia na świecie jakby by chyba trochę nie istniał. 

4 października 2017 , Komentarze (11)

Pierwszy tydzień za mną. Było grubo, czyli chyba tak jak na masie być powinno. 

Jedzenia jest dużo, a z tego wynika, że jest dużo siły. I psychicznej i fizycznej. Jednak chyba psychicznej więcej, bo tak się raz wczułam w hip thrusty, że zapomniałam, iż ostatni raz robiłam je z 35 kilogramami a teraz na sztandze mam prawie dwa razy tyle i ogromny wysiłek, jakim okazało się kilka ostatnich powtórzeń, spowodował poryczenie się publicznie nawet nie czując, kiedy, dlaczego i że to już. ALE JA NIE ZROBIĘ? Just take my beer. Wychodzenie ze strefy komfortu jest fajne i satysfakcjonujące w każdej dziedzinie życia, nie tylko bijąc kolejne sportowe rekordy. 

Minął dopiero tydzień i już czuję, że to będzie wesoły okres. Bezstresowy, satysfakcjonujący i z długimi przerwami między seriami, w sam raz na taśmową produkcję selfies...

...czy tylko sobie wmawiam, czy tam jest gdzieś... kawałek... DUPY?! Dziewczyny, cud!

O kilogramach póki co nie myślę, na wagę nie patrzę (chyba że kuchenną, częściej ze sprzętów domowych używam chyba tylko lustra...), Wielki Brat patrzy i ma zawyrokować w-tył-zwrot i małą redukcję, gdyby wizualnie sprawy wymknęły się spod kontroli. Ja sama wychodzę z założenia, że dopóki pasują na mnie ubrania z przed 3 miesięcy, kiedy ważyłam 63 kg, nie ma powodów do niepokoju i można dalej robić swoje. Czyli jeść!

22 września 2017 , Komentarze (23)

W sumie nie mam nic do dodania, powyżej macie nagą, besphotoshopową prawdę. Prawdę, która objawia co następuje: jest dobrze! Nie wiem jeszcze, co pokażą wyniki szczegółowych pomiarów, ale średnio mnie to interesuje dopóty, dopóki wchodzą na mnie ubrania z końca redukcji, dopóki dobrze czuję się sama ze sobą i stabilizują się chwiejne wcześniej aspekty takie jak humor, sen czy libido.

Co ważnego zadziało się w czasie dziesięciotygodniowego wychodzenia z diety? Kupiłam piekarnik i odnalazłam motywację do eksperymentowania w kuchni, w końcu już nie muszę zamykać się w śmiesznych ilościach jedzenia i makroskładników. 

Wróciłam do jedzenia nabiału w postaci twarogu, co wiąże się z powyższym - jestem świeżo po pożarciu sernika z matchą i erytrolem. 

Od zakończenia redukcji olbrzymim cheatem prawie 2,5 miesiąca temu słodycze ze sklepu jadłam dokładnie raz. 

Cheatowałam schabowymi u mamy i tłustym mlekiem do kawy zamiast batonami i chipsami. 

Siła na górnych partiach wzrosła prawie dwukrotnie, na dolnych niekoniecznie, ale przynajmniej tyłek nie boli od twardych krzeseł. 

Przynajmniej raz w tygodniu dopominałam się u trenera o mini odchudzanko, chociaż takie tygodniowe, jakiś malutki deficycik... Nie dość, że nie dostałam dyspensy na niedojadanie, to jeszcze dostałam przyzwolenie na podjadanie. Nowy, wspaniały świat!

I teraz najlepsze: raz poszłam z własnej nieprzymuszonej woli na dodatkowe cardio w tygodniu... Hejka, sportowe świry!

15 września 2017 , Komentarze (15)

Uwieczniłam dziś potreningową pompę na zdjęciach i wysłałam narzeczonemu w ramach mojej własnej wersji internetowego dirty talku. Odpisał tak, że aż mnie ścięło z nóg. Ze śmiechu. Cóż, śmiech to zdrowie i trening głębokich mięśni brzucha!

A teraz do rzeczy: przede mną ostatni tydzień wychodzenia z redukcji. Po nim nie bawiąc się w żadne mini wycinki sadełka od razu przechodzę na masę. Sama ta terminologia nieco mnie niepokoi zważywszy na to, że jeszcze niespełna dwa lata temu ważyłam sto kilo i masy mógłby mi pozazdrościć niejeden kulturysta... Ale zdaję sobie sprawę, że to nie o tego typu materię chodzi i nie oznacza to przejścia z fasolki i brokuła na wpierniczanie ciastków, "bo na masie jestem!". Czy czuję się gotowa na wzrost cyferek na wadze? Myślę, że tak. Że wiedząc, iż w dłuższej perspektywie planuję być aktywna fizycznie i uprawiać codziennie sport, że nie chcę wracać do śmieciowego żarcia na co dzień (tylko na co drugi dzień, he he), że pozostaję pod opieką trenera i będę pozostawać pewnie dopóty, dopóki ciągle będzie coś do zrobienia z ciałem pod kątem siłowni, czego nigdy wcześniej nie przechodziłam (pierwsza redukcja, pierwsza masa, pierwszy mini cut, pierwszy refeed, pierwszy deload itd...) - jestem w stanie przejść przez to bez większego uszczerbku na kobiecej łaknącej spadającej wiecznie wagi psychice. Trzymajcie kciuki!

3 września 2017 , Komentarze (18)

Do tej pory o tym, co jem w ciągu dnia, mówiłam półgębkiem, pod nosem, monosylabami. Ale stwierdziłam, że czas w końcu odkryć karty, wystawić się na krytykę, zarówno tę konstruktywną jak i mniej i pokazać Wam, jak wygląda moje menu, kiedy akurat siedzę w domu i to, co ląduje w moim brzuszku dzień w dzień od ponad roku z plastikowych pudełek, mogę ładnie ułożyć na talerzu i udawać, że przygotowanie tego było skomplikowane, czasochłonne i umiem gotować :PP

I posiłek: jajka, szpinak, ogóry konserwowe z chilli, papryka posypana tym niby eko Warzyw Kubkiem, ketchup bio

II posiłek: cielęcina gotowana, własnoręcznie zrobiony sos madras z warzywami: korzeniem pietruszki, papyką, cukinią i kalarepą, ryż z czarnuszką

III posiłek: zazwyczaj jest taki sam, jak drugi i tylko dzięki warzywom i przyprawom udaje, że jest inny: cielęcina gotowana, ryż z kurkumą, sosem piri-piri i oliwą z oliwek, fasolka szparagowa gotowana

IV posiłek: wegańskie placki ziemniaczane (ziemniaki, cebula, glutek z siemienia lnianego, mąka ryżowa, przyprawa do ziemniaków i papryka wędzona) ze śledziem a'la bismarck + na zapojkę WPI truskawkowe wjechało, bo jakoś podejrzanie mało białka mi dziś wyszło, pewnie przez tego śledzia, który proteinami nie grzeszy. 

No i na koniec obiecany maciej z całą powyższą zawartością: 

Celowo nie podaję żadnych gramatur, ale zanim ktoś napisze: za dużo, będziesz miała jojo!/za mało, będziesz miała jojo!, pamiętajcie o magii perspektywy, wielkości talerzy, oświetlenia:D... Udanego tygodnia wszystkim!

29 sierpnia 2017 , Komentarze (8)

...kiedy trzeba czekać do końca sezonu plażowego, żeby opustoszała ona na tyle, by móc bez skrępowania postrzelać sobie fotki przed lustrami...

21 sierpnia 2017 , Komentarze (4)

Cóż, sama chciałabym to wiedzieć :D. Dobra, bez jaj, niech ja chociaż raz się Wam na coś przydam. 

Mija mi piąty tydzień w statusie "wyprowadzanie z redukcji", i przez pięć tygodni nie przybrałam na wadze. Cóż, puszczę na chwilę kciuki, które ciągle trzymam za to, żeby stan ten trwał nie pięć tygodni a pięć dekad, i podzielę się kilkoma tipami. 

Po pierwsze: koniec odchudzania nie oznacza końca aktywności fizycznej ani dbania o to, co wkładamy do buzi. Nie wdając się w ściśle tajne szczegóły moich treningów, zajęłam się po prostu pracą nad siłą i nad odbudowaniem zszarpanych odchudzaniem nerwów - i to dosłownie. Ciężary co prawda poszły znacznie w górę, ale długość przerw między seriami też. No i najważniejsze: żadne z ćwiczeń mnie nie stresuje. Nie sprawia, że wpadam w panikę myśląc, czy zaraz nie pękną mi gacie (tak, nie robię klasycznych przysiadów) albo czy nie poślizgnę się na wykładzinie (wykroków też nie). Jedzenie to dalej ta sama micha. Tylko większa :D. Za to cardio poszło w dół. Głównie dlatego, że jego nadmiar pobudza apetyt a to ostatnie, czego potrzebuję starając się ujarzmić i tak zdziczałe hormony głodu i sytości. 

Po drugie, koniec z podejściem: "zjadłam trzy kawałki pizzy i pączka, a waga nie skoczyła, uff, zajebiście!" jest nieco słabe. Głównie z powodu tego, że istotą odchudzania nie jest walka o jak najniższą cyferkę na wadze, tylko raczej o jak najniższe rachunki wystawiane nam przez lekarzy, apteki i jak najmniejszą ilość włosów wyrwanych sobie z głowy przez naszych bliskich w rozpaczy nad naszym zdrowiem. I owszem, niezdrowe smakołyki jedzone od czasu do czasu nic nam nie zrobią, ale warto byłoby jeść je z pełną świadomością tego, co i w jakim celu konsumujemy - czyli nie "hurrra, nie utyłam od hamburgera, to może mogę częściej pozwalać sobie na niego zamiast normalnego obiadu" tylko "jeden hamburger z Maca nie zrobi mi krzywdy, ale jedyną jego zaletą jest smak, a przecież zdrowe jedzenie też może być smaczne, więc na dłuższą metę po co mi dzika ochota na te hamburgery?". I to podejście nie może zmienić się, kiedy jednak tę upragnioną cyferkę na wadze zobaczysz, bo w przeciwnym razie szybko się z nią pożegnasz. To, że już jesteśmy szczupli, oznacza, że nasze zapotrzebowanie kaloryczne jest MNIEJSZE niż za grubych czasów, więc nie można przestać nagle kontrolować ilości i jakości jedzenia. Niestety. To jest właśnie to "pilnowanie się całe życie", aż lub tylko. 

19 sierpnia 2017 , Komentarze (8)

No cóż, mój ma sporo jednego i drugiego, ale rzecz jasna nie o tym jest wpis :D...

Zmotywowana wysypem (dwiema wiadomościami...) maili z pytaniem o odchudzanie z trenerem stwierdziłam, że warto byłoby przedstawić mój punkt widzenia w osobnym wpisie. 

Otóż, jak ostatnio pisałam, każda dieta odchudzająca zadziała, jeśli będziemy się do niej stosować. Dzieje się tak głównie dlatego, że wszelkie posty owocowo-warzywne, diety białkowe/tłuszczowe/kapuściane, dieta wegańska i wszelkie wariacje oznaczają ELIMINACJĘ określonej grupy produktów, które do tej pory mieliśmy w zwyczaju spożywać. A za tym idzie eliminacja określonej ilości kalorii, wytworzenie deficytu (pod warunkiem przestrzegania rozsądnych ilości pokarmu, a nie, że wywalimy z diety węglowodany, nadrabiając słoikiem masła orzechowego...) i chudnięcie. Podobnie jest z planami treningowymi - każdy będzie działał, jeśli będziemy go sumiennie wykonywać. Skąd więc ogromna popularność osobistych trenerów? No cóż, rzecz w tym, że aby wytrwać w diecie i utrzymać aktywność fizyczną na odpowiednim poziomie, oba aspekty muszą być spersonalizowane, dopasowane do naszego gustu i organizmu, a zmiany pod wpływem ich stosowania muszą być na bieżąco monitorowane, bo owszem - na źle dobranej diecie czy ćwiczeniach możemy skutecznie chudnąć, ale przy okazji szkodzić swojemu zdrowiu. 

Dlatego wykupienie pakietu u personalnego trenera wydaje się jak najbardziej zasadne - zwłaszcza jeśli jest to opcja ze wspólnymi treningami, nauką techniki ćwiczeń czy po prostu współpraca z pracownikiem klubu fitness, do którego chodzisz (polecam tę opcję - nie sposób spartolić współpracy widząc się kilka razy w tygodniu). Przez internet współpraca ta jest lekko utrudniona, ale w dalszym ciągu możliwa, efektywna i nosząca mniejsze znamiona ryzyka zrobienia sobie krzywdy odchudzaniem, aniżeli kiedy robimy to na własną rękę.

Brzmi to różowo. Ale przecież jest wielu partaczy w tym fachu. Cóż, nic prostszego - jeśli trenera nie interesuje wasze zdrowie, wasze preferencje jedzeniowe, jeśli nie reaguje na skargi - nie otrzymujecie usługi, więc nie musicie płacić i narzekać, od takiego trzeba po prostu wiać. I to, jak wiele udanych metamorfoz ma na swoim fanpejdżu, jest mało istotne, bo tak jak mówiłam: wszystkie diety odchudzające zadziałają odchudzająco na przestrzegających ich ludzi. A to, w jakim stanie jest ich psychika i organizm, na zdjęciach jest niestety mało widoczne... 

15 sierpnia 2017 , Komentarze (43)

Tęsknię za pracą i napiętym grafikiem, dzięki któremu nie mam czasu na myślenie o głupotach. Na zastanawianie się, czy przypadkiem nie pozwalam sobie na za długie siedzenie i nie powinnam przejść się gdziekolwiek i spalić trochę. Na walczenie z pokusą pójścia na trening drugi raz w ciągu dnia. Na ważenie mleka do kawy i zastanawianie się, czy aby na pewno banan na treningu i kalorie z niego są mi potrzebne. Cztery dni wolnego wystarczyły, żebym zaczęła rozmyślać nad wagą, jedzeniem i sportem zbyt często i zbyt intensywnie

Na szczęście zostałam sprowadzona na ziemię pytaniami trenera: "No przecież chyba nie chcesz odchudzać się całe życie? Boisz się rosnącej wagi? A chcesz mieć mięśnie?". No rzecz jasna, że nie chcę! Przeraża mnie to, co tu wielokrotnie czytam: "wracam na Vitalię po 5 latach...", "byłam na dukanie już trzy razy i działał, więc przejdę na niego jeszcze raz", "mogę ci doradzać odnośnie odchudzania, bo sama robię to odkąd skończyłam liceum, a teraz mam czterdzieści pięć lat". Nie chcę też myśleć o odżywianiu jako o restrykcjach. I znowu: wielkie nie dla: "szło mi dobrze, ale ostatnio sobie poluzowałam i przytyłam z 60 kg do 80 kg", albo z drugiej strony "zawaliłam dietę, zjadłam dwa michałki", "czy wliczacie kawę inkę w makro?", "lepiej jeść owoce przed czy po południu?", "mniej przytyję słodząc miodem czy syropem z agawy?". I czasami sama łapię się na podobnych myślach. Głównie kiedy z nudów zaczynam za dużo czytać, oglądać i zgłębiać problemy ludzi z zaburzeniami odżywiania. 

A więc z tego miejsca sobie i Wam przypominam:
-  chudnie się na deficycie kalorycznym, utrzymuje wagę na zerze i tyje na nadwyżce,
- nie da się tyć "z powodu zwolnionego metabolizmu" będąc na deficycie,
- im jesteśmy szczuplejsi, tym mniej kalorii potrzebujemy, 
- kalorie z superfoods nie są wcale mniej tuczące niż kalorie z pitcy i ciastków,
- przetworzone jedzenie jest coraz bardziej napakowane kaloriami w coraz mniejszych porcjach,
- odżywianie nie równa się jedzeniu i dobijaniu makrosów,
- jeden lubi jak mu cyganie grają a drugi jak mu buty śmierdzą, nie ma co zbytnio krytykować cudzego sposobu odżywiania,
- każda dieta będzie działać, jeśli będziesz jej przestrzegać,
- mówi się, że "dieta ma być stylem życia". Ja jednak wolałabym, żeby moim stylem życia rządziły moje zainteresowania, drobne przyjemności, praca i rodzina, a jedzenie było tylko przyjemnym dodatkiem. 

PS: Co do pytania z tytułu... Koleżanka z lat cielęcych torpeduje mnie informacjami: odchudza się od roku, schudła nawet do 120 kg, teraz waży 137, nie umie trzymać diety, nie lubi warzyw i owoców, dziś na śniadanie jadła kiełki i jabłko na drugie, teraz czeka do obiadu, chodzi do dietetyka, ale on wymyśla jakieś pieczone udka z indyka a jej się nie chce gotować, sport wywołuje w niej agresję, nie chce jej się zrobić zdrowych zakupów i wreszcie to: 


Cóż, powiedziałam jej wprost, że nie daję rady z nią rozmawiać o odchudzaniu i że ja za nią tego nie zrobię. Obraziła się. Jak żyć?

13 sierpnia 2017 , Komentarze (19)

Ale zanim przegląd, to kilka luźnych przemyśleń na temat jedzenia (których staram się mieć coraz mniej, bo i o samym jedzeniu coraz mniej myślę). 

Seria bardzo fortunnych zdarzeń, to znaczy wygranie voucherów na darmowe żarcie podczas ostatniej edycji Śniadania Mistrzów w moim mieście, sprawiła, że nie musiałam się martwić o weekendowe menu - propozycje wyklarowały się same. Próbowałam orzechowego brownie, pączków ze słonym karmelem, ośmiornic i krewetek smażonych w tempurze, włoskich rurek z ricottą, lemoniady arbuzowej z bazylią, frytek smażonych na wołowym tłuszczu, swojskiej kiełbasy, sorbetu o smaku czekolady z chilli, białego bloku czekoladowego, bezcukrowego ciasta o smaku śliwki nałęczowskiej, a to wszystko zapiłam porterem truskawkowym. Wydawałoby się, że OLUDZIEJAKDUŻOŻARCIA. Że może się od tego zrobić niedobrze. Że plus pięć kilo na wadze od razu od tego. Że przez trzy dni nie będę mogła się ruszać. 


Cóż, nic z tych rzeczy. Dawno już zauważyłam, że owszem, jedzenie na co dzień "czystych" produktów odzwyczaiło mnie od wielu kombinacji smakowych, ale nie ma opcji, żebym po świeżych daniach restauracyjnych (nie mam na myśli fast foodów) poczuła się źle, dostała szoku cukrowego albo z drugiej strony cukrowej śpiączki czy napadu i chęci pochłaniania wszystkiego co znajdę wokół. Że umiem najeść się do przyjemnej satysfakcji NORMALNYM jedzeniem i wiem wtedy, kiedy przestać. Że nawet wysokokaloryczne, słone albo słodkie kombinacje cukru i tłuszczu nie działają na mnie negatywnie (powiedziałabym nawet, że mają działanie rozweselające :D), o ile nie są to kombinacje syropu glukozowego z olejem palmowym utwardzonym. Innymi słowy: zgon/kompulsywny napad zaliczam po sklepowych słodyczach, gotowych daniach, fast foodach/półproduktach. Jeden kawałek konkretnego świeżego ciasta z dobrych składników nie sprawia, że mam ochotę na pięć następnych, inaczej rzecz ma się w przypadku jednego snickersa. I się tak zastanawiam: cholera jasna, co w tych batonikach i pizzach siedzi, że po zjedzeniu ułamka tego, co jadłam za grubych czasów czuję się okropnie i jak to, co w nich siedzi musiało wpływać na mój organizm, kiedy niczego sobie nie odmawiałam?

A teraz sedno sprawy: z racji tego, że dziś dzień uzupełniania lodówy, obfociłam wszystko, co w niej mam i co jest podstawą mojego codziennego jedzenia, bo często dostaję o to pytania: