A raczej noc. Kolejna, bezsenna noc. Milionowy w moim życiu epizod depresyjny uderzył we mnie ze zdwojoną siłą, jak zwykle znienacka, zupełnie jak niezapowiedziany gość. Chciałabym napisać, że staram się żyć normalnie, ale nie da się. Przez ostatnie 3 dni kalorie nie wybiegają ponad 1000. Nie chce mi się gotować, ba nawet nie chce mi się posmarować kanapki masłem czy serkiem. Trochę dzisiaj na wieczór chociaż ogarnęłam mieszkanie, bo pranie już się zaczynało piętrzyć, a naczynia chyba by za chwilę same wyszły ze zlewu. Znowu spowolnię sobie metabolizm, ale w takich chwilach nie potrafię nic przełknąć, gula w gardle i koniec, a o piciu wody nie wspomnę. W sobotę ważenie.. aż się boję co tam będzie. Jak nic nie spadnie to chyba będzie dla mnie kolejny nóż w plecy, przecież do tej pory wszystko było dobrze, waga spadała, ja wydawałam się być "szczęśliwa", nawet ćwiczyć mi się chciało. CHCIAŁO - właśnie. Dla mnie to takie duże słowo, bo zazwyczaj to nic mi się nie chce, nawet oddychać.