No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Kiedyś rozmawiałam ze współpracownikiem, co chciałby robić, gdyby nie pracował w szklarni. Powiedział, że miałby sklep wędkarski. Wtedy mnie to zdziwiło, ale wiedziałam, że lubi on wędkować i w zasadzie główny kontakt z ojcem, który rozwiózł się z jego matką, ma tylko kiedy razem jeżdżą do Zelandii wędkować. Opowiadał mi o tych wieczorach nad morzem i zachodach słońca i nawet przez moment sama zapragnęłam wędkować. Mówił, że gdyby miał sklep to miałby dużo czasu na wędkowanie i mógłby obracać się pośród rzeczy, które lubi najbardziej.
I dziś ja się zastanawiam, gdybym miała mieć sklep – jakiego typu sklep by to był. I wiecie co? Ja zawsze w dziale papierniczym i hurtowni szkolnej czułam się jak w disneylandzie. Zapach nowego papieru, kolorowe długopisy i wieczne pióra. Ekierki, linijki i cyrkle. Do tego segregatory, zszywacze, spinacze i artykuły biurowe, których wtedy nie potrzebowałam. Dziś, jak wchodzę to actiona to idę najpierw do papierniczego. Kalendarze, organizery, notatniki. Uwielbiam.
Gdybym miała sklep, byłby to sklep papierniczy ale hobbystyczny, a nie biurowy. Choć może też z elementami. Były by to materiały do scrapbookingu, do wycinanek, kolorowania mandali, robienia map myśli, kaligrafii. Mogłabym osobiście dotykać i testować wszystkie nowe produkty, spotykałabym innych ludzi zafiksowanych w kierunku pisania, notowania, rysowania. A gdy nie byłoby ruchu, skrobałabym sama w jakimś notatniku pod ladą.
Kiedy chodziłam do podstawówki na Polsacie koło 14.30 leciał serial Ostry dyżur. Pierwsza rozpoznawalna rola George’a Clooney’a. Serial opowiada losy lekarzy izby przyjęć jednego ze szpitali w Chicago, poczynając od dnia rozpoczęcia praktyk przez młodego dr Cartera po dzień jego odejścia ze szpitala.
Pierwszy odcinek nazywa się 24 godziny i obejmuje jedną przykładową dobę tego, co może wydarzyć się w takim miejscu. Od zatruć pokarmowych, po wojny gangów i ofiary rabunków. Jednak tym nie wyróżniałby się zbytnio od akcji takich mdłych seriali jak Na dobre i na złe czy Greys anatomy – ER naprawdę potrafił nawiązać więź między oglądającym a bohaterami serialu. I tak w pierwszym odcinku jest scena, która za każdym razem wywołuje u mnie ciarki. Główna pielęgniarka i jedna z głównych bohaterek serialu, trafia do swojej izby przyjęć po przedawkowaniu. Spojrzenia pracowników, zwłaszcza pediatry granego przez Clooney’a są bardzo wymowne. Wielu podejrzewa, że to on jest winien tej sytuacji, on najbardziej.
W pierwszym odcinku tego jednak nie wiadomo. Tło sytuacji nakreśla się stopniowo, jak w dobrze napisanym thrillerze.
Ja jako dziecko nie wyłapywałam takich niuansów – zobaczyłam je dopiero kilka lat temu, gdy do serialu wróciłam. Dla mnie najciekawsze były historie ludzi i ich chorób. Dogadałabym się pewnie z babciami w przychodni. Lubiłam dowiadywać się, skąd przyszły urazy i choroby oraz co stanie się z bohaterami później, gdy się już dowiedzą, co im dolega. Bo nie każdego daje się wyleczyć. Serial od początku lat 90-tych podejmuje tematykę przemocy domowej, nastoletnich ciąż, HIV i AIDS oraz orientacji homoseksualnych i ludzi transseksualnych. Kiedy w Polsce o pewnych tematach się nie mówiło – do dziś wiele tematów jest nie ujawnianych rodzinie z powodu stygmatyzacji – ten serial nie był cenzurowany. Jako dziecko uczyłam się z niego tolerancji oraz tego, że ludzie są różni i wszystkim należy się takie samo traktowanie. Na przykład w odcinku, gdy czarnoskóry chirurg musiał ratować życie mężczyźnie z wytatuowanymi insygniami KKK na ciele.
Późniejsze seriale medyczne już mnie tak nie wciągnęły. Po jednym sezonie dr House’a stwierdziłam, że medycyny tam niewiele, bo nie mieści się z ego głównego bohatera na ekranie. Do dziś nie rozumiem zachwytu nad tym serialem, bo tam chodzi tylko o bycie chamskim geniuszem, któremu przez jego geniusz ludzie dookoła wybaczają najbardziej toksyczne zachowania. Rozmawiając ze znajomymi, którym podobał się ten serial, zrozumiałam, że właśnie ta chamskość im imponowała najbardziej. Ja wolałam oglądać serial o życzliwości i medycynie. Dziś cieszę się, że nie dostałam się na medycynę po liceum. To nie byłoby dobre życie.
W niedzielę opuszczaliśmy Limburgię. W nocy przyszedł deszcz, a rano rosa, więc korzystaliśmy, że właściciel campingu powiedział, że możemy zostać ile chcemy, i czekaliśmy aż namiot wyschnie. W zasadzie do 12 i tak się uwinęliśmy, bo wychodziło momentami słońce i etapami składaliśmy namiot, czekając kolejno aż dane elementy najpierw wyschną w słońcu. Obracaliśmy go jak naleśnika na patelni.
Przy okazji znaleźliśmy źródło hałasu w ostatnich dniach – mysz wyskoczyła nam z połów namiotu. Miała wychodzone tunele pod sypialnią, której nie używaliśmy [składowaliśmy tam tylko torby z ubraniami]. Były tunele w trawie i nawet jamka wykopana w jednym miejscu. Chyba zabierając nasze lokum, zniszczyliśmy jej lokum, bo nasz namiot był świetnym zadaszeniem. W nocy mąż mnie raz obudził, bo było słychać piszczenie. Chodziła wokół namiotu i czasami po namiocie, ale najwidoczniej to, co słyszeliśmy to chodziła pod namiotem. Dobrze, że przebierając się w tamtej sypialni nie nadepnęłam na nią.
Wyjeżdżając na północ zaś wstąpiliśmy do Maastricht na vlaai. Jest to lokalny wypiek, który pokochałam odkąd zamieszkałam w NL. Serniki trafi się lepsze lub gorsze,, ale vlaai chyba zawsze jest udany. Przynajmniej w moim doświadczeniu. Znalazłam kawiarnię/cukiernię, która specjalizuje się we vlaai. Zamówiliśmy kawę i do niej dostaliśmy ciasto dnia gratis – tego dnia był to vlaai z agrestem. Bardzo smaczny.
Później domówiliśmy vlaai ryżowy. Nigdy nie jadłam z ryżem [mój ulubiony to wiśniowy]. Był niesamowity. Przy okazji nasyciliśmy się, jakbyśmy zjedli drugie śniadanie.
Wróciliśmy do domu zaliczając ulewę po drodze. W naszej wsi też było świeżo po deszczu i w ogrodzie jeszcze wszystko było mokre. Wyskoczyliśmy się rozpakować i w tym czasie kicia na nas puściła wiązankę, którą cała wieś usłyszała chyba. Albo tak się cieszyła, albo naprawdę takie c*uje poleciały. Wstąpiliśmy jeszcze na zakupy spożywcze po drobiazgi jak mleko czy owoce, a przy okazji do Actiona po podusię na moje krzesło – dupka wieczorami mi marzła – oraz lampkę do sypialni.
Przy okazji zauważyłam, że są już jesienne dekoracje. Nigdy nie dekoruję domu inaczej niż na gwiazdkę, ale podobają mi się takie dekoracje – pomyślałam o Paulinie z Polski Wiatrak. Paula – masz takie lampiony w kształcie grzybków? Bo – że ten stand znalazłaś – to jestem niemal pewna.
Byłam w tygodniu u fizjoterapeutki dłoni. Lekarz powiedział mi, że taki terapeuta specjalizuje się w samej dłoni i ma większą wiedzę niż zwykły fizjo. Cóż.. pani Tamara była naprawdę super miła i wiele mi objaśniła, ale w praktyce nie usłyszałam nic nowego. Zapalenie ścięgna, mam nosić szynę, która trzyma dodatkowo kciuk unieruchomiony, leczenie potrwa tak długo, jak bardzo będę forsować rękę. Mam pomyśleć nad zmianą stylu życia – mniej pracy, mniej szydełkowania, mniej sportów opartych na tej części ciała. No fajnie – w pracy nie powinnam się cackać, bo mnie sumienie gryzie, w domu zaś właśnie znalazłam sobie fajne hobby i teraz powinnam je ograniczyć do minimum. Tenis z umiarem.
Kupiłam noszą szynę, taką właśnie jak na zdjęciu. Chyba jest trochę za duża – mam wpaść w poniedziałek czy kiedyś tam jak będzie Tamara w pracy i chce ona zobaczyć, jak ta szyna na mnie leży. Próbowałam zamówić mniejszą, ale nie mają lewej S na bolu. Całe szczęście bol.com dosyła rzeczy w jeden dzień. W środę zamówiłam, w czwartek paczka leżała pod drzwiami w deszczu. No bo przecież mój listonosz się jakoś nauczył zostawiać mi paczki pod drzwiami – mimo kartki w drzwiach, aby zostawiać u sąsiadów. Ostatnio też szafa drewniana, wełny na sweterek – były u Anneke – ale już nakrętki do butelek sportowych były pod domem pomiędzy donicami. Gdybym nie przenosiła donic to pewnie znalazłabym tą paczkę chu wie kiedy. Teraz też poszłam do Anneke czy ma paczkę i się zdziwiłam. Idąc do domu zauważyłam mokry papier między doniczkami z kwiatami. Na szczęście paczka w środku miała folię i szyna była sucha.
Po wizycie odebrałam męża i pojechaliśmy do innego miasta na spotkanie z doradcą hipotecznym. W międzyczasie poszliśmy na późny lunch. Bardzo lubimy Mojo’s w Alkmaar i wzięliśmy po burgerze. Wliczyłam go w mój bilans kalorii.
Wieczorem jeszcze do męża wpadł kolega z prezentem urodzinowym i zjedliśmy przygotowany przez męża crème brule. Były też toruńskie pierniczki. Posiedzieliśmy aż zaszło słońce i zrobiło się zimno. Pomijając cennik doradcy finansowego, dzień minął nam naprawdę przyjemnie.
W domu to może ze mnie smęt jest, zwłaszcza rano. Jednak wchodząc do pracy czuję, że mi uśmiech wchodzi na ryjek. Z uwagi na to, że pracuję sama, mam jakąś bliższą znajomość nawiązaną tylko z moim współpracownikiem, z którym zdarza przegadać się cały dzień, by potem milczeć tydzień pracując na słuchawkach w dwóch kątach dwóch różnych hal – tak jak zdarzyło się w tym tygodniu. Poniedziałek cały pogadaliśmy i zdarłam sobie gardło próbując przekrzykiwać 2 megawattowy silnik, który pracuje u nas „w wygłuszonym” pomieszczaniu, a od wtorku robimy solo i każde słucha swojego na słuchawkach. Mam jednak dużo takich małych znajomości w firmie. Gdzieś przy okazji przerwy czy wyjazdu firmowego sobie z kimś pogadałam i potem jak się widujemy przypadkiem to zawsze coś się słowo zamieni. Bardzo mnie to pozytywnie nastrajają. Żartujemy sobie, ironizujemy drobnostki z bieżącego życia i rozchodzimy się w swoim kierunku. Mamy gros naprawdę fajnych ludzi w załodze w tym roku.
Potem idę dalej z tym uśmiechem i zagaduję lub jestem zagadana przez kolejną osobę. Tutaj na blogu poza momentami, kiedy włącza mi się narzekanie, też staram się trzymać ten lekki i pozytywny ton. O dziwo nie rozmawiam tak nigdy z mężem – z nim jestem raczej rzeczowa, a on jest domowym śmieszkiem. Ciekawe, co by było, jakbym odwróciła role?
Za dwa dni wyjazd, dziś urodziny Ukochanego. Ten wyjazd to też taka forma prezentu – dostał oczywiście już walizkę na kolejny duży urlop, ale w tym czasie chciałam zrobić coś nietypowego – a do tej pory tylko raz wyjechaliśmy sobie na weekend i nigdy pod namioty. Więc jedziemy. Pogoda zapowiada się deszczowa, choć ciepła.
Dalej lecę ze zminimalizowaniem posiłków w pracy. Jabłko, rzepa, pomidory z ogródka i ciastko zbożowe z kokosem. Jakieś 230 kcal do 17-tej i potem jeden duży posiłek. Mąż powiedział, że mogę zjeść jego pizzę, więc tak zrobiłam. 1200 pysznych kalorii. Nie używam sosów, więc jakby to nie brzmiało – jest to zdrowy posiłek. Pomidory, ser, pesto, zioła, oliwa. A placek do pizzy to już gratis dla mnie, który choć zawiera mąkę, kalorie i gluten, to nie jest toksyczny ani mnie nie zabije. Zaś kalorii ma na tyle mało, że jako jeden posiłek dziennie nadal daje deficyt. Wiem, że to nie są wasze wafle wasa z serkiem light, ale nie mam zamiaru rezygnować z tego, co mi smakuje, dlatego, że nie smakuje wam [albo się boicie to jeść]. I tak wszystkie tyjemy tak samo.
Przyszły wełny na sweter od Tante Roos [sklep internetowy. Ciotka Roos spakowała mi też zakupione szydełko i instrukcję wykonania. Spodziewałam się rysunków, ale zamiast tego są linijki tekstu.
Papryka peperoni ma pierwsze kwiatki. Zdecydowanie za późno i pewnie nic z tego już nie będzie. Za miesiąc będą już zimne noce, a za dwa – przymrozki. Gdybym miała już ogarnięte pomidory, to bym zamknęła szklarnię na chłodniejsze dni, ale póki co tylko kilka roślin jest już zlikwidowanych, bo skończyły owocować. Nie liczę na wiele.
Kwiatki przeniosłam z przodu domu na tył, ponieważ jest już mniej słońca i lepiej im będzie od południowej strony. Trochę ograniczyły kwitnienie i może cieplejszy ogródek za domem – jest bardziej osłonięty od wiatru i ma słońce przez większość dnia, a nie tylko rano i wieczorem – sprawi, że zakwitną intensywniej. Widziałam, że wreszcie żółty szykuje się do kwitnienia, a to już sporo! Będzie to pierwszy raz od roku, jeśli się uda.
Muszę ogarnąć jeszcze matecznik, co tam żyje, a co nie. Co trzeba przesadzić przed zimą do większej doniczki. Zwolniłam miejsca po 6 begoniach, więc będzie można kombinować.
Poza noszeniem kwiatów, przygotowałam też już część ekwipunku biwakowego. Kupiliśmy składany stolik i będzie można przy nim zjeść śniadanie. Do tego uszyłam powłoczki na poduszki dmuchane. Są ciut większe, aby i jaśki można było do nich włożyć, ale jeśli będzie ten naddatek niewygodny, to zmniejszę je.
Mąż złożył drewnianą szafkę na narzędzia. Co prawda narzędzia wiszą na ścianie w bijkeuken i tam raczej zostaną, zwłaszcza te z drewnianymi trzonkami – Holandia jest zbyt wilgotna na trzymanie drewna na zewnątrz. Niby jest zaimpregnowana ta szafa, ale trzeba ją mimo wszystko bejcą pociągnąć. Może zrobię to jutro – dziś nie dam rady, napięty grafik. Gorze, jże jutro ma zacząć już padać i będzie padać 2 tygodnie. Znów.
Bratowa wysłała mi zdjęcie wschodu słońca w wiosce rodziców. Odzwyczaiłam się od widoku bloków, choć się wychowałam w tej wsi. Tęsknię za to za lasem, choć to prawda co mi kolega powiedział po wizycie w Polsce – sadzony las to nie las. Pod tym względem Robbenbos jest lepszy niż nawet Puszcza Bydgoska. Natura nie sadzi od linijki.
W dni robocze nie jem śniadań – chyba, że bardzo jestem głodna. Więc unikam tych ok 300 kcal, jakie normalnie rano bym zjadła. Do pracy biorę jabłko i takie ciastko zbożowe, w razie jakbym była głodna. Takie ciastko z suszonymi owocami czy kokosem jest może i nadal ciastkiem, ale swoją robotę robi. Nie jestem głodna i ma 150 kcal. Jabłko poniżej 100 kcal.
Tymczasem zaś mój kolega wrócił z wakacji w Polsce i przywiózł domowy pieczony chlebek razowy oraz smalec z fasoli. Dostałam do posmakowania na przerwie, a na kolejnej już mi dał, bo mi smakowało. No halo, ale domowej roboty ja rzadko odmawiam. Musiałby mnie ktoś salcesonem chcieć karmić, bym odmówiła.
Zaś jak wyszłam ze stołówki to czekały na mnie koleżanki z upieczonym brownie z cukinii. Więc znów moje długie zęby na słodkie się ucieszyły. Ciasto było wilgotne, orzechowe, pyszne. Nawet nie za słodkie.
Nijak to kalorycznie dodać do bilansu, więc dodałam zwykłe brownie. W domu zaś miałam świeża pizzę, bo mąż wyhaczył w promocji w Lidlu, a już leżała w lodówce chyba od piątku, więc zjadłam. Oczywiście ze smakiem, a nie za karę. Wyszło mi 1950 kcal na cały dzień. Nawet nie wypiłam Inki, ani nie przegryzłam tego niczym, choć Annet wieczorem kusiła mnie jodenkoeken – moimi ulubionymi kruchymi ciastkami. Przy okazji będąc u niej, szydełkowałam dalej swój sweterek, aby w końcu policzyć oczka i zorientować się, że 7 rządków wcześniej mi jedno uciekło. Dziś będę pruć.
W ogrodzie jest trochę kwiatów. Chyba przeniosę doniczki sprzed domu za dom, bo robi się tam już mało słońca. Truskawki robią rozsady, hiacynt kwitnie, papryka zaczyna robić kwiatki. Zaczęłam zbierać pomidory roma – o wiele bardziej miękka skórka, ale kompletnie zero smaku. Moja chryzantema, którą dostałam tydzień temu, pięknie wygląda. Chyba pójdzie przed dom. Zimno i cień chyba nic jej nie zrobi.
Przyszedł mój składany campingowy czajniczek. Jakiż on jest maleńki. Wodę grzeje na dwa kubki, więc w piątek jak pojedziemy do Limburgii to będziemy mogli się kawy napić z Ukochanym. Sam się wyłącza po zagotowaniu, ale guziczek mu nie odskakuje. Muszę o tym pamiętać, i aby go dla spokoju odłączyć zawsze. Chcę też sobie kupić składany stoliczek, bo na trawie jakoś niepewnie takie rzeczy stawiać.