Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 111989
Komentarzy: 4799
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 20 listopada 2024

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 38 lat, Piernikowo

172 cm, 79.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

11 lutego 2023 , Komentarze (10)

W czwartek planowałam bieganie. Rozleniwiłam się i chciałam iść na bieżnię. Niestety tak długo mi zajęło zebranie się do kupy, że mąż poszedł grać na konsoli. Moja bieżnia lubi wywalać korki, więc lepiej jej nie używać, jak konsola chodzi. Nie wiem, co jest nie tak, ale w wynajmowanym domu – rok budowy 2010 – tak samo elektryka nie była w stanie podołać. Musiałaby ona być na osobnym obwodzie elektrycznym, a my za elektrykę się nie wzięliśmy jeszcze. Z resztą w tym domu obwody elektryczne są zrobione na łapu capu, jak w tym wynajmowanym nowym domu. Na jednym obwodzie jest światło tu, gniazdko tam i piekarnik w kuchni dwa piętra niżej… No gdzie tu logika? Musimy kiedyś skuć wszystkie ściany – ale to za x lat, kiedy i tak trzeba będzie je odświeżyć – i poprowadzić obwody pokojami i rodzajami użytkowania. I ta chromolona bieżnia musi być na osobnym odwodzie – o dziwo nie pali ona listwy, na której jest…. Tego nie rozumiem. Powinna w pierwszej kolejności spalić bezpiecznik w listwie. A przepala bezpiecznik na dole, w szafce z licznikami…

Mąż na konsolę, ja na dwór. Zrobiłam kółko wokół wsi, akurat zmieściłam się z treningiem.

W pracy czytam nadal Niewidzialne kobiety. Jestem obecnie na rozdziale poświęconym medycynie i ochronie zdrowia. No… nie jest wesoło.

Szefowa nie dała za wiele pracy, więc zabijaliśmy z kolegą czas na sprzątaniu. Mamy takie stoły zalewowe, na których stawiamy doniczki z roślinami – po zabraniu roślin trzeba każdorazowo stoły zamieść i spryskać przeciw owadom i grzybom. Obecnie znów pojawiły nam się wełnowce w pracy – przywleczone zostały na roślinie kupionej od innego producenta i od tamtej pory – 2 lata – znajdujemy je w co rusz innych miejscach hali. Tym razem chciało nam się bawić, no i mieliśmy dużo czasu i mało zajęć, i zrobiliśmy z kolegą stoły na mokro, aby było szybciej – bo zamiatanie na sucho wymaga odczekania kilku dni aż stoły wyschną. Obecnie grunt pod stołami jest trochę mokry i się zapada, więc mamy problemy z poziomami na stołach – więc też to wyregulowaliśmy. Powinien się zająć tym pracownik techniczny, ale to niewiele roboty, a opiera się na prostej fizyce. Podołaliśmy.

Gorzej z moimi paznokciami. Obecnie zaczęłam łykać suplementy na wzmocnienie włosów i paznokci oraz smaruję jakimś magicznym olejkiem od manicurzystki. Jednak paznokcie łamią się codziennie, a że są krótkie to łamią się aż „do mięsa”. Całe życie mam takie paznokcie. Robienie hybryd [a później żeli] bardzo mi odpowiadało, ponieważ maskował problem. Odkąd pamiętam, nigdy nie mogłam mieć dłuższych paznokci niż na 2 mm. Później się łamały, więc obcinałam je na krótko. Moi rodzice też zawsze mieli problemy z paznokciami – mama pracuje w rękawiczkach [pielęgniarka] a tata pracuje fizycznie, nierzadko w wodzie. Jestem skazana na paskudne paznokcie. Teraz jednak chcę dać sobie trochę odpocząć od żeli i mieć trochę drobne, nierzucające się w oczy płytki paznokciowe. Lepiej też pisze się na klawiaturze.

W sklepach pojawiły się jakiś czas temu jajeczka czekoladowe. Wyremontowali nam Jumbo, więc poszłam kupić po paczce z każdego rodzaju dla brata. On i jego żona je uwielbiają. Brakuje w tym roku kokosa, mango i chyba jeszcze kilku smaków, ale może dołożą z czasem? byłoby szkoda, bo kokos był jednym z najsmaczniejszych rodzajów jajeczek.

10 lutego 2023 , Komentarze (10)

Jakie jest zadanie, które zawsze odkładasz na potem? Które wiesz, że musisz zrobić a nigdy nie wychodzi?

Mam taką aplikacje WRTS. Służy ona do nauki języków i używa się jej w szkołach w Holandii do ćwiczeń uczniów, sprawdzianów, zadawania słówek do nauki. Można jej też używać w pojedynkę i uczyć się słówek i zwrotów. W przeciwieństwie do większości apek, nie ma ona zdefiniowanego słownika, więc samemu się wpisuje jakie słówka czy zwroty z jakim tłumaczeniem mają być powiązane. Aplikacje darmowe mają błędy językowe i podobnie jak Google translate, zawierają błędy. Wrts wpisuje się samemu, bądź nauczyciel uzupełnia, więc ryzyko błędu wygenerowanego przez AI jest niewielkie.

Moim zadaniem jest czytać artykuły w gazetach i wpisywać do wrts słówka, aby je codziennie sobie ćwiczyć. Są sprawdziany w aikavji. Uczenie przez powtarzanie. I ten wrts miałam zacząć robić już w grudniu. Jest luty, a ja wciąż mam wpisana przypominajke by usiąść do wrts…

Środa. Miałam mieć całodniowy post, ale po powrocie do domu miałam ochotę coś zjeść. Nosiło mnie. Bynajmniej nie z głodu, tylko z zachciewanki. Dogadałam się z mężem, że jk już coś zjeść to niech to będzie mega smaczne i przyjemne.

Zrobił mi kanapkę z paluszkami rybnymi. Mi zimno, a to cieplutkie. Do tego herbata w dzbanku i życie staje się lepsze. Kocham tego mężczyznę i kocham, że on tak przyjemnie mnie rozpieszcza.

W środę miałam dziwny ból z brzuchu od rana. W nocy, w łóżku nie wiedziałam już czy to był tylko ból brzucha, jak sądziłam cały dzień, czy ból promieniujący od kręgosłupa. Albo dwa na raz się zeszły. Rano bolał mnie żołądek. Nie jadłam nic, bo planowałam trzymać post całodniowy. Nie miał mnie więc po czym boleć. Później bolały mnie jelita, a późnym popołudniem już myślałam, że to bóle menstruacyjne. 2 tygodnie przed planową miesiączką… Naprawdę dziwne. Nie było tego do czego przypisać. Plecy bolały mnie cały dzień. Krzyże. Jak dużo stoję, chodzę czy siedzę to bolą mnie plecy. Tydzień temu kupiłam dostęp do aplikacji z joga i znów nie joguje. Muszę ogarnąć temat, bo moje plecy ewidentnie wołają o pomoc. Jednak ciężko mi się zebrać, gdy jest mi wciąż zimno. Podobnie w środę nie poszłam biegać, bo cały dzień marzłam.

Znalazłam filmik że stażu koleżanki z Brazylii. Wtedy jeszcze pracowałam na produkcji. Nie mogę się nadziwić, jaką wtedy byłam szczupła. Ważyłam chyba 67 kilo i uważałam że jestem tłusta. Dziś mam 72 I cieszę się, że jest dobrze. Rok przed tym zdjęciem, miałam 61 kg… Co to się porobiło.

Jak skończę ten tydzień pozytywnym wynikiem wyzwania z nagrodami, to mogę kupić sobie pęczek syntetycznych dredów do wplecenia we włosy. Coraz bardziej się waham czy chce, ale ciekawość bierze górę. Tylko cena zaporowa… Chyba 12 podwójnych dredów ponad 100e… Na cała głowę set kosztuje ponad 400 euro - dwie paczki dredów pojedynczych i dwie podwójnych plus worek do przechowywania dreadów, kiedy się ich nie nosi i opaska. Chyba dam sobie spokój póki nie zrobię faktycznie ogrodu.

9 lutego 2023 , Komentarze (15)

Co tu dużo mówić – szczepionki mRNA. Pomijając Covid i ludzi, którzy będą twierdzić, że zadział się eksperyment społeczny – moim zdaniem takie myśli wynikają z braku zrozumienia sytuacji i szczątkowej wiedzy na ten temat – szczepionki mRNA były już w końcowej fazie badań pod koniec 2021 roku. Obecnie korzystając z technologii projektowania matrycy, istnieje szansa, że uda się zatrzymać pojawianie się nowych przypadków stwardnienia rozsianego. Na razie trwają jeszcze badania, ale obecnie są silne przesłanki na podstawie meta analiz, że występowanie wirusa Epsteina-Barra jest skorelowane z zachorowaniami na sclerosis multiplex [sm]. Nie jest to jeszcze potwierdzone, że EBV ma bezpośredni wpływ na rozwój sm, ale możliwe, że jest jednym z czynników wywołujących tą chorobę. W taki sam sposób HPV sprzyja rozwojowi raka szyjki macicy. Przy zastosowaniu szczepionek mRNA w szczepieniu przeciwko EBV, można uzyskać pośrednio spadek zachorowań na sm. Dane te wymagają jeszcze badań i kolejnym etapem będą badania na ludziach. EBV nie daje jednoznacznie rozpoznawalnych symptomów i wiele osób nie wie, ze przechodziło infekcję – a przechodzi się ją niekiedy kilkukrotnie w ciągu życia – więc nie szczepi się przeciwko temu wirusowi. Gdyby to zmienić, gdyby zacząć od szczepienia populacji dzieci w takim wieku, zanim pojawiają się zachorowania na EBV, może się okazać, że za 40-50 lat – te same dzieci będą pierwszym pokoleniem wolnym od sm. Czy dla tych samych osób, co są przeciwko eksperymentowi społecznemu covid, to też będzie eksperyment? Pewnie tak, bo patrząc na zmiany w polskim systemie edukacji i kolejnym zaniżeniu poziomu matur, nie spodziewam się, by była nadzieja na mądrych ludzi, a nie tiktokowych niedouczonych Z-tów. Z resztą jaką można mieć nadzieję na przyszłość, jak wyzwanie na tiktoku nakazuje ludziom kraść samochody, aby nagrać filmik z joyride’u? Nie oszukujmy się – lepiej już było.

Więc szczepionki mRNA. Technologia, która zmieniła sposób robienia szczepionek. Od teraz stworzenie nowych szczepionek i leków dobranych do pacjenta może naprawdę się szybko rozwinąć. Jestem ciekawa, czy dzięki temu powstanie wreszcie, po 40 latach, szczepionka przeciwko HIV. Tego sobie i wam życzę.

Wtorek był z treningiem. Poza tym niewiele się działo.

Pan cukiernik przywiózł mi do domu czekoladki z nadzieniem z warzyw. Próbna seria groente bonbons nam nie smakowała. Był burak w ciemnej czekoladzie, brukselka w białej, cebula z kapustą w ciemniej czekoladzie i grzyby shitaki w mlecznej. Te grzyby jeszcze jakoś smakowały jak toffi, a burak sam w sobie był super, ale pasował nie do czekolady. Kapustę czułam tylko po zapachu, jak przegryzłam czekoladkę, a cebulą odbijało mi się pół wieczoru. Brukselka była fajna, ale znów… nie z czekoladą. Chętnie bym zjadła jakiś fine dining menu a tymi musami ale podanymi do mięsa.

Próbowałam obejrzeć Blonde na Netlix, ale ten film po prostu mnie zirytował. Pomijając jak Ama des Armas artykułuje wzdychające dialogi Merylin po zwyczajnie obrzydliwe sceny, gdzie każdy ją posuwa kiedy chce, a ona nawet nie próbuje nic z tym zrobić. bezwolna laleczka. Nie lubię takich postaci, nie lubię tego oglądać.

8 lutego 2023 , Komentarze (12)

Chodziliśmy z bratem do jednej klasy, od zerówki. Również razem zostaliśmy przyjęci do komunii i otrzymaliśmy wspólny prezent – komputer. Ile my godzin przy nim spędziliśmy i jak często się biliśmy o to kto może pograć, to moi rodzice pewnie nie raz żałowali, że nam go kupili. Był to Commodore 64.

Kupowało się gry, lub przegrywało na magnetofonie od znajomych, na kasetach audio. Po włączeniu do zwykłego odtwarzacza słyszało się szum i trzaski kodowania, zaś gdy wkładało się do odtwarzacza podłączonego do komputera – zgrywały się do pamięci komputera, będącego jednocześnie klawiaturą, gry i programy. Oczywiście nikt nie znał się ani nie potrzebował programów, ale zagranie z Hansa Klossa, Mario Bros czy Froggera to była super sprawa. Space Invaders, czy pierwsze, jeszcze płaskie Sim City. Ulubiony był chyba Hans Kloss – platformówka. Grafika prosta jak budowa cepa – 8 bitowe kolory i dźwięk. Dziś można mieć już tylko sentyment. Kiedy czekamy z mężem na premierę nowej gry osadzonej w świecie Harry’ego Pottera – mąż dziś powiedział, że 2 tygodnie temu kupił w przedsprzedaży – to 30 lat temu wystarczył kawałek zielonej plamki, by wierzyć, że gra się naszym agentem J-23 i zdobywa tajne plany dla polskiego wywiadu.

Mieliśmy ten komputer niemal do końca podstawówki, kiedy to rodzice oddali go młodszemu kuzynowi – kuzynka pracuje teraz jako testerka gier, a kuzyn ponoć jest lokalnym specem od wszystkiego, co związane z komputerami – więc było to dobre puszczenie w obieg. Około 7 klasy rodzice kupili nam komputer multimedialny – tak się to wtedy nazywało. Nie pecet [PC] czy komputer stacjonarny, ale komputer multimedialny. Ten miał już jednostkę centralną, która pokazywała taktowanie zegara. Całe 133 Hz. Obecnie nawet sama nie wiem, ile mam mocy w procesorze w kompie, ale wtedy, dzięki temu 133 Hz można było załadować obrazek .jpg już poniżej minuty! Żyleta! Przeglądałam wtedy strony internetowe na płytach sprzedawane w komputer świecie. Internetu jako tako nie mieliśmy. Pojawił się on dopiero jak byłam na studiach i wtedy to mieliśmy w domu trochę nowszy,, choć nadal kupiony używany, komputer stacjonarny. Wtedy to strony ładowały się dzięki neostradzie na stałym łączu. Pamiętam, że mieliśmy ADSL Internet dzięki czemu mogłam w kilka dni pobrać sobie film. Powiedzmy, że było to legalne… Wtedy też zaczęłam się udzielać w Internecie i nawet przez jakiś czas moderowałam stronę p2p. Nie wiem na ile można się do tego przyznawać w Internetach, ale to zamierzchłe czasy – dziś tej strony nie ma.

Na 3 roku studiów mój tatko wziął na raty dla mnie komputer. Pracowałam wtedy w sklepie ogrodniczym i spłacałam te raty sama. Toshiba Satellite – średnia półka laptopów dla basic userów – na potrzeby pisania rzeczy na studiach i kontaktów przez GG z członkami grupy i roku – idealny. Na tym komputerze pisałam ze swoim obecnym i najlepszym mężem pierwsze wiadomości i puszczaliśmy pierwsze flirty. Wymienialiśmy się notatkami i umawialiśmy na spotkania. Na nim też oglądaliśmy stand up-y Chrisa Rocka podczas naszych pierwszych randek. Gdzieś później wymieniłam komputer na Samsunga – Toshibę dałam chyba teściowi. Wciąż sprawna, bateria działała super, system stabilny. Samsunga miałam 7 lat po czym kupiłam Acera. Obecnie mój brat używa Samsunga do prowadzenia rachunkowości swojego biznesu. Dałam mu go 3 lata temu i niestety działa jako stacjonarny, bo nowa bateria, którą mu kupiłam się spaliła. Acer zaś służy mi od 3 lat i jestem naprawdę zadowolona. Nie robię nic super graficznego na nim, nie gram wcale, po prostu komputer do Internetów i filmów. Czasem obrabiam zdjęcia, ale to rzadko.

W poniedziałek zrobiłam krótki trening na bieżni – miałam niewiele czasu, bo czekało mnie jeszcze spotkanie klubu foto. Coraz częściej myślę czy z klubu nie zrezygnować. Ja tam zasypiam. To znaczy jest ciekawie, ale o 20-22 w poniedziałek to ja jestem zombie – najchętniej byłabym w łóżku. Całe spotkanie zastanawiałam się, czy jak będzie przerwa to nie zmyję się do domu. Zostałam. Jakoś dojechałam do domu, ale się boję, że zasnę za kierownicą.

Na obiad wciągnęłam cała pizzę świeżą z Lidla. Dokroiłam sobie na nią pomidorów i była naprawdę pyszna.

Tematem spotkania klubu była pogoda. Musimy jeszcze zagłosować na zdjęcie miesiąca. Moje zdjęcia nie dostały się do etapu głosowania, choć współczłonkowie powiedzieli, że są interesujące. Klimatyczne. Sama będę głosować na zdjęcie w drugim rzędzie – to z oberwaniem chmury. Takie zdjęcia lubię robić i lubię oglądać – kiedy fotografia uwiecznia moment, który szybko przemija. Tutaj widać deszcz, który jest już poszarpany wiatrem, a jeszcze nie dosięgnął ziemi. Nie pamiętam imienia kobiety, która je zrobiła. Nie pamiętam imion większości klubowiczów.

Kolejne spotkanie – praca dowolna. Zaprezentuję zdjęcie rodziny szukającej na wydmach skarbów z wykrywaczem metalu.

7 lutego 2023 , Komentarze (4)

Niedziela była dość sportowa, choć w mojej pamięci zapisała się jako leniwa. Mąż zaplanował, że o 9 wyjdziemy na korty tenisowe i trochę przesunęłam mu te plany, bo o 9 byłam już głodna i zmarznięta i postanowiłam zakończyć post wcześniej - kanapką z 3 jajkami sadzonymi. Po takim posiłku miałam dopiero siły psychiczne, aby cokolwiek zdziałać.

Nie zrobiłam wcześniej podsumowania, bo Garmin wysłał mi maila w takim czasie, że wyleciało mi z głowy, że był jakikolwiek email. Było więcej roweru i biegania – treningi nadal tak samo – gdybym trzymała się schematu to byłoby 13 lub 14, ale nic to. Nie mam zaległości.

Sen w dół a waga i spalone kalorie trzymają się na tym samym poziomie. Pomimo większej ilości biegania i roweru. Chyba po prostu intensywność biegów mi spadła…

Realizacja planu na nagrody idzie dobrze. Został mi ostatni tydzień treningów i dwa tygodnie biegania.

Postanowiłam zmodyfikować post w tym tygodniu – dodać jeszcze jeden dzień postny. Dziś, gdy to piszę, waham się czy wtorek czy środa, ale chyba środa, bo od wczoraj noszę jogurt w torebce i chyba nie ma sensu nosić go do środy…

Trochę martwię się czy moje lunche do pracy to wytrzymają. Przygotowane z niedziele – ostatnia porcja byłaby zjedzona w czwartek. Możliwe więc, że jednak nie będzie postnego dnia w środę wcale, a jedynie długi post od lunchu i do kolejnego dnia też lunchu – jak to robiłam wcześniej.

Zrobiłam mały plan na luty. Standardowo bieganie i treningi – w weekend jeśli pogoda pozwoli to tenis.

Wybraliśmy się rano na korty i spędziliśmy tam ponad 2.5 godziny ucząc się głównie jak podawać piłkę, by druga osoba mogła odbić. Pierwszą godzinę piłki uciekały nam we wszystkich kierunkach i jednej nie udało się odnaleźć. Siedzi gdzieś na tui za kortami.

Zamówiłam sobie nowy czajniczek do herbaty. W niedzielę mój duży czajniczek znów lał gdzie mu się chciało i polałam sobie boleśnie wrzątkiem palce. Siedziałam, oglądając film, z lodowym kołnierzem do chłodzenia butelek rose.

Był też taki fajny stylizowany na kociołek z Harry’ego Pottera, ale mam uraz do takiego wysokiego dziubka. No i po co mi te filiżanki – mam dość swoich. Kosztował też tyle, co 3 czajniczki normalne.

Wieczorem był trening i bieżnia – zrobiłam 5km. Interwały mi się coraz bardziej wydłużają i bieg 6 minut bez przerwy na bieżni jest po prostu nudny.

6 lutego 2023 , Komentarze (20)

Co mogłoby cię skłonić, aby jednak to zrobić?

Jest kilka rzeczy, których się naprawdę boję. boję się na przykład pająków – ale tak na poziomie ewolucyjnym – jak małpy badane pod kątem lęku przed wężami. Przytoczę to badanie – małpy żyją na obszarach, gdzie żyją węże jak i na obszarach, gdzie węży nie ma – na przykład niektóre wyspy. badano, czy małpy boją się węży – czy małpy z rejonów, gdzie nie ma naturalnie węży, też się ich boją i czy małpy, które urodziły się w laboratorium i nigdy nie widziały żywego węża nadal się ich boją. Wyniki badań pokazały, że te małpy, które wychowały się w regionie, gdzie węże występują w naturze – uciekają przed nimi i bardzo szybko są w stanie je dojrzeć, nawet w kamuflażu. Małpy, które pochodzą z regionów, gdzie węże nie występują – nie boją się ich wcale – pokazywano wszystkim małpom we wszystkich próbach zdjęcie a nie żywego węża. Natomiast małpy, które pochodziły z regionów, gdzie węże żyją, ale urodziły się w laboratorium i nigdy nie miały interakcji z wężami – nadal reagują ucieczką i strachem przed nimi, a ich czas reakcji na widok węża jest taki sam, jak tych małp, które na wolności miały z nimi styczność. Wniosek? Niektóre lęki są zakodowane w nas na poziomie ewolucyjnym. Ja tak mam z pająkami – no jak mi się jakiś nawinie to uciekam, jestem od razu spocona, krzyknę czasem, musze iśc po kogoś, kto dziada ode mnie zabierze. No a jeszcze jak mi w pracy kolega postanowił przenieść pająka, który mi się spuścił z sufitu na czoło, do roślinek z którymi prędzej czy później musiałabym pracować, to prawię rzuciłam się na tego kolegę. Ten pająk to mnie przeraził, ale Sylwka – silnego chłopa, takiego porządnie zbudowanego – to się ani trochę nie bałam, by mu nastukać.


Co bym musiała zrobić, aby mieć normalną interakcję z pająkiem? Nie wiem. Może bym się dała namówić na to dotykanie ptaszników, co ludzie chodzą na takie zajęcia gdzie się pozwala im chodzić sobie po rękach.. może. Ale ptasznik wydaje mi się mniej pająkiem niż te holenderskie ku*wy, które u nas w ogrodzie się lubią chować i czasem wślizgnąć do domu.


Druga rzecz, której się boję to wysokość. Od razu robi mi się ciepło i sztywnieją mi nogi. Zdziwiło mnie to, bo nie od zawsze się bałam wysokości. Kiedyś mogłam wejść wszędzie, spojrzeć wszędzie. Dziś stołek z którego myję okna mnie potrafi przyprawić o zawrót głowy. Chciałam kiedyś skoczyć na bungee i trochę żałuję, że nie dałam się namówić koledze na Woodstocku. Skok ze spadochronem? Też może być fajny. Co by musiało się stać, abym była w stanie to zrobić? Musiałoby mi coś odbić. Mam takie podejście, że jak już coś przygotuję i mam wątpliwości to i tak to zrobię w myśl „najwyżej mi się nie spodoba”. Tak było z parkiem rozrywki i rollercoasterami – po pierwszym wiedziałam, że jest coś nie tak. Poszłam więc drugi raz na tą samą kolejkę, aby spróbować tym razem otworzyć oczy podczas jazdy. Nie udało się. Objechałam potem wszystkie inne kolejki i nadal się bałam i darłam, ze umrę. Ale pojechałam nimi i się cieszę. Gdy wróciliśmy tam jeszcze raz z inną ekipą – poszłam tylko na spływ pontonowy, a tak to siedziałam nad stawkiem i czytałam książkę. Pewnie gdybym była w samolocie i miała wyskoczyć ze spadochronem – zrobiłabym to, bo skoro jestem już tak daleko w przygotowaniach….


Sobota – dzień ważenia i podsumowań. Miałam nadzieję zobaczyć 71 kg, ale nie wyszło. Powtórka z minionego tygodnia – 72 kg.

Zmieniłam wreszcie wiek w mojej wadze i od razu spadła mi ilość mięśni i wody w pomiarach. Dosłownie zważyłam się przed i po korekcie wieku i puf, zmiana wyników.

Zjadłam z rana – wstaję bez budzika o 5 w weekendy – zawijasa z serem z arabskiego sklepu. podgrzałam go w mikrofali i był naprawdę satysfakcjonujący. Później jeszcze zjadłam słodką bułkę z białym serem z tego samego sklepu. Czekaliśmy na dowóz materaca ze sklepu – zamówiliśmy go w grudniu i w końcu był dostępny – 5 tygodni wcześniej niż nam to pan powiedział. Potem szybki lunch i poszliśmy odebrać rowery ze sklepu.

Odwiedziliśmy po drodze sklep budowlany i szukaliśmy nowej wkładki do zamka, ale nie ma tak dużych, jak potrzebujemy. Później pojechaliśmy do innego miasta, idąc za ciosem, aby kupić w naszym ulubionym sklepie perkalowe prześcieradła. Nowy materac jest większy o 20 cm więc prześcieradła które mamy pewnie posłużą mi za materiał do nauki szycia. Może uszyję sobie jakieś bluzki do chodzenia po domu? Kto wie. W sklepie widzieliśmy takie foteliki dziecięce, ale ja bardziej widziałam w nich mojego kota. W sumie rozmiar też bardziej koci niż dziecięcy.

Rowery dostały dwa różne stelaże – rower męża ma więcej elementów ukrytych w piaście, więc nie dało się tego w normalny sposób zamontować. Pan musiał domówić inny stelaż, o dziwo tańszy i wszystko gra i buczy.

Wzięliśmy naszą sakwę na przymiarkę i na obu leży bardzo dobrze. Przy okazji zmieściły się do niej zakupy.

Po wygrzaniu się pod kocem i gorącym ramenie kimchi, zrobiłam trening siłowy i boeg after burn na bieżni. Nie miałam ochoty wychodzić na dwór, bo wciąż miałam wrażenie, że się nie wygrzeje. Na rowerach złapała nas mżawka, więc spodnie i kurtki nam zmokły. Lepiej unikać chłodu, jak mam ten post. Wiatr był też niesprzyjająco mocny.

Na kolację mąż podał polędwicę wieprzowa i pieczarki

Otworzyliśmy jedno że Słowackich win. Było z kategorii świeże, a ja lubię cierpkie i głębokie. Nie smakowało mi więc.



A czego ty się boisz i co by musiało się stać, abyś to zrobiłx?

5 lutego 2023 , Komentarze (10)

Od dziecka lubię piłkę kopaną. Oglądałam z bratem mecze mistrzostw świata we Francji w 1998 roku i od tamtej pory co mundial, to oglądam. Najmniej oglądałam w tym roku, ale też nie do końca wiedziałam komu chcę kibicować. Bardzo lubię styl gry Brazylijczyków, jednak w minionym roku ich mecze były po prostu brzydkie. Zazwyczaj bawią się oni piłką, żonglują, wykonują bardzo finezyjne podania, które można oglądać na powtórkach i próbować się domyślić „jak on to zrobił?”, a w 2023? beznamiętne to było. kibicuję oczywiście Polsce, bo fajnie by było, jakby wreszcie potrafili grać zespołowo i widzieć wspólny cel. Jednak od czasu euro 2012 mam wrażenie, że każdy gra pod siebie i próbuje być gwiazdą drużyny, a tymczasem mało kto widzi kolegów z drużyny. Zawsze jednak kończę kibicując Francji. Jakkolwiek kocham Portugalię i mają mocną drużynę, to Francuzi podchodzą mi bardziej. Są skuteczniejsi. Mbappé jest bardzo szybki i ma pozytywną energię, gdy gra. lubię na niego patrzeć – bo reprezentuje naprawdę wysoki poziom. Męczą mnie komentarze na polskich stronach o tym, jak mocno rasowa jest drużyna Francji. Co mistrzostwa Polska ściąga z za granicy jakiegoś pociotka z pół polskim nazwiskiem, by grał dla reprezentacji, ale „prawdziwym” polakom i polkom przeszkadza skład Francji, Holandii czy Portugalii. Lubię piłkę, nie lubię fanów piłki nożnej.

Sama zaś niby uprawiam jakieś sporty, ale nic, co by było jakimś sportem w bardziej dumnym tego znaczeniu. biegam, trenuję siłowo w domu, uprawiam jogę jak o niej pamiętam, a teraz dochodzi jeszcze tenis, na tyle, na ile umiem trafić w piłkę.

Nigdy nie lubiłam sportu, nie lubiłam WF-u. Jeszcze kiedy te zajęcia nazywały się kulturą fizyczną, to było fajnie – gry zespołowe dla dzieciaków, trochę piłki nożnej i innych dwóch ogni. W piłkę grało się fajnie, ale moja szkoła nie miała sali, tylko gliniane boisko, które szło pod górkę. Jak padał deszcz to robiła się potem z tego nierówna skała. Próbowali nas na tej samej glinie uczyć grać w koszykówkę, ale to było bez sensu – piłka odbijała się randomowo gdzie popadło. Zero kontroli nad dryblem. W siatkówkę graliśmy mało, bo trzeba było daleko po piłkę biegać. Jakieś tam podstawy, ale trzeba było uważać, bo zaraz były okna szkoły i chodziło o to, by nie wybić. Nie było przecież wtedy siatek wokół boisk.

W liceum nie mieliśmy sali gimnastycznej, ale zakład poprawczy miał. Zatem umowa była szkoły z zakładem, że w ramach resocjalizacji są organizowane wspólne zajęcia jak np. wpływy kajakowe i wycieczki rowerowe, a w zamian szkoła za jakiś tam pieniążek może używać sali gimnastycznej. Chodziliśmy więc przez pół miasta do tej sali. Poznałam tam kilku chłopaków – nawet mili. Koedukacyjna szatnia, białe koszulki i granatowe spodenki. Wtedy nas zaczęto rzucać przede wszystkim na koszykówkę – nie umiałam i nie lubiłam, bo wszyscy sobie z tym lepiej radzili niż ja. Miałam wtedy problemy z lewym kolanem i miałam jakąś torbiel, plus miałam naprawdę obfite miesiączki i wolałam dać sobie spokój z WFem. mama załatwiła mi u swojego znajomego lekarza papier i nie chodziłam na zajęcia wcale. Raz do roku zmuszali mnie do testu kuipera. Szłam 12 minut.

Na studiach mogliśmy wybrać cała gamę zajęć. Większość odbywała się w piątek o 8 rano, więc chodziłam tam na mega kacu. Z perspektywy czasu stwierdzam, że moje obecne bóle głowy to dopiero jest męczarnia, w porównaniu z tym, jak wtedy metabolizowałam alkohol. Zdaję sobie sprawę, że śmierdziałam wódką na kilometr, ale mogłam biegać, ćwiczyć i czułam się świetnie – poza zmęczeniem, bo nierzadko chodziliśmy spać koło 2. Mieliśmy do wyboru fitness, siłownię, siatkówkę i inne cuda. Jeden semestr chodziłam na fitness. Prowadziła go taka starsza i dość schorowana babeczka, ale miała fajną energię. Dziś żałuję, że jej nie doceniałam, bo naprawdę miała pasję. Wtedy bardziej raziło mnie w oczy, że nie mam koordynacji ruchowej, nie łapię rytmu, a pani wyglądała dziwnie z otłuszczonymi chorymi biodrami w legginsach rodem z lat 80-tych. Na kolejnym semestrze poszłam na siatkówkę, bo koleżanka tam była. Gość, który był trenerem był też szefem katedry. Zajęcia były pół na pół – najpierw teoria a później praktyka. To wtedy dowiedziałam się, że nie należy po prostu zrobić ćwiczenie, ale trzeba zrobić dobrze ćwiczenie. Że ważne jest nawodnienie i dlaczego oraz jak trenować, aby być wytrenowanym.

Może gdybym w podstawówce miała takiego nauczyciela WFu, a nie pana Franka, który macał dziewczynki po piersiach, to może bym lubiła ruch od małego. Ale niestety. W liceum mieliśmy nauczycielkę, która wmówiła mi, że mam płaskostopie i wciąż szejmowała nas, że ona po dwóch cesarkach ma płaski brzuch to i my musimy mieć. Ja miałam zawsze brzuch okrągły i tłusty. I jak się okazało jakieś 3 lata temu – nie mam płaskostopia i kupowanie butów ze wsparciem na obniżone podbicie uszkadzało mi boleśnie kolana. Dziękuję pani mgr Pingot – zjebałaś mi samoocenę i przysporzyłaś sporo bólu, nie mówiąc o rachunkach za leczenie u lekarza sportowego tu w Holandii, kiedy nie wiedziałam, co z tym kolanem jest.

Tak więc wolę oglądać mecze niż uprawiać sporty bardziej zaawansowanie.

W piątek był znów post całodniowy. W przeciwieństwie do poprzedniego piątku – tym razem byłam głodna. Pod koniec dnia nawet pobudzona i głodna. Miałam kilka pokus tego dnia i jestem z siebie zadowolona, bo jedyne z czym dziób umoczyłam, to sprawdziłam czy kapuśniak męża jest tak kwaśny, jak pachniał. Nie lubię kwaśnego kapuśniaku, za to kocham jak jest z młodej kapusty zrobiony. mąż odwrotnie. korzysta więc z moich dni postnych i robi sobie jedzenie, którego wie, że nie lubię. Zazwyczaj gotuje tak, by nam obojgu smakowało. Czasem zrobić coś tylko dla mnie, ale najczęściej jednak odmawia i robię sobie sama.

Po pracy pojechaliśmy do Decathlonu w Alkmaar. Zdążyłam zapomnieć, jakie ładne jest to miasto. Widzieliśmy tam nowy, rodzinny rower elektryczny – na dwójkę dzieci bądź do 140 kg ładowności.

Kupiliśmy sobie po rakiecie. Na holenderskim decathlonie miały one dobre recenzje i chyba tylko dwie negatywne – cena 50 euro. Jak zobaczyłam, ze w polsce ma tylko jedną recenzję – negatywną, a do tego cena 220 euro to ło jezu – nic dziwnego, że nie próbowałam nigdy tenisa – drogo. Poza tym w mojej okolicy nie było kortów – a w Bydzi ani Toruniu tym bardziej nie było mnie stać na jeszcze takie fanaberie. Tutaj zapłacimy za członkostwo w klubie i możemy grać bez ograniczeń cały rok. Korty są kilkaset metrów ode mnie, nie są zamykane, mają oświetlenie i kantynę sportową, gdzie można wypić kawkę czy herbatkę, a ponadto – NIE SĄ ZAŚMIECONE, POPISANE SPRAYEM ANI ZDEWASTOWANE. W każdej wsi obok są też korty tenisowe. Nasza wieś i sąsiednia mają wspólny klub, ale inne wioski mają osobne kluby na każdą wieś. U nas pewnie chodzi o to, że to malutka wieś – 800 mieszkańców – to żeby turnieje miały sens trzeba więcej członków mieć.

Wstąpiliśmy do sklepu arabskiego – niby mówi się „u Turka” ale najczęściej właścicielami są Kurdowie z różnych krajów. Kupiliśmy sobie po dwie rzepy z różnych kolorów – białą i żółtą znamy, ale czarnej jeszcze nie jedliśmy. Do tego biorąc pod uwagę, że byłam głodna – kusiło mnie na banany – mieli naprawdę dojrzałe banany, ale pewnie zjadłabym je od razu, a zostało mi jeszcze jakieś 10 godzin postu, więc się pohamowałam. W Holandii w sklepach arabskich można dostać dobrej jakości mięso i owoce. Jeśli w okolicy nie ma sklepu arabskiego to czasem warto pojechać do niego trochę dalej. Mąż jak zawsze uzupełnił duże opakowania ziół – pachną zupełnie inaczej i są nie tak drobno zmielone jak kamis – swoją drogą mam uraz do Kamisa odkąd bylam w Prowansji lata temu i kupiłam zioła prowansalskie tam. Kamis to jakaś trawa – ani aromatu, ani smaku.

Mając pusty żołądek kupowałam też oczami. i tak wyszłam z kimchi ramenem – zobaczymy co to za gagatek za jakiś czas. Mąż mnie straszy, że będzie bardzo pikantny i mam zrobić go sobie, jak on będzie głodny, bo wtedy on po mnie go dokończy. Mam nadzieję, że nie będzie tak źle. Z reguły jem ser w ziołach i ogórkową z amino – czasem barszcz czerwony. Niestety nie ma już moich smaków – cebulowaLova i ciosnek pieczony z Knorra. A przynajmniej nie ma ich w Holandii w sklepach, które odwiedzam.

Kupiłam też wafelki. Holendrzy rzadko jedzą wafelki i nie ma dużego rynku. To, co oferują sklepy jest lekko mówiąc ubogie w smaku. Nie ma wafelków polanych czekoladą, wafelków na więcej niż 3 wafle i 2 paski nadzienia, nie ma wafelków, które byłyby super chrupkie i przy tym intensywne w smaku. Są takie…. kapcie. familijne z polskiego sklepu mi też średnio podchodzą – mają taki średni smak. Bardziej mi smakują z Aldiego takie malutkie wafelki w paczce miękkiej – one mają więcej warstw i są bardzo kakaowe. te arabskie spróbowałam w sobotę rano – 3 wafelki to 250 kcal! Nie smakują do końca kakao, ale są bardzo słodkie – arabskie słodycze są chyba jeszcze słodsze niż amerykańskie – mąż czuł w nich jaki smak jakiegoś owocu, ale nie potrafił powiedzieć co, a ja miałam wrażenie bardziej, że to coś z chałwą miało raczej wspólnego niż owocem. Nie wiem, tak czy inaczej nie zachwycają, ale trzema szło się zapchać – 50g więc wmłócone – zostało 350 gram – około 1700 kcal.

Znalazłam też na półce takie cudo. Nie kupiłam, bo nie ja a mąż jestem fanem białej czekolady, a mąż sam z siebie też nie chciał. Więc tutaj ciekawość pozostanie niezaspokojona. Wracając do auta mijaliśmy za to naszą ulubioną w Alkmaar budę z frytkami. Dobre miejsce z frytkami można poznać po tym, że lokalsi stoją wokół i czekają – czasem dość długo. W piątek było chłodno i wiał lodowaty wiatr, a mimo to byłam 4 w kolejce do okienka. Mąż oponował, bo nie chciał być niewspierający, ale wcześniej wspomniał że jest trochę zawiedziony, że nie pójdziemy na frytki. Więc poszłam tam na pokuszenie i kupiłam mu średnie frytki. Kupiłam jak zawsze z sosem do frytek, a on mi powiedział, że on nie jada z sosem do frytek tylko z solą. No jak ja go nadal słabo znam. Już myślałam, że karnie zjem te frytki, żeby nie zmarnować – a poza tym były takie cieplutkie, a ja taka zmarznięta… – ale się zlitował. Schował swój upór w kieszeń i pałaszował frytasy pół drogi do domu. Ja prowadziłam – pewnie dlatego mnie ten cudowny zapach w samochodzie nie zbałamucił. Myślałam, że skubnę choć jedną na posmakę, ale bałam się, że na jednej się nie skończy. Byłam silna.

Ostatnie zdjęcie amarylisa. Za rok też będę miała jakiegoś – lub tego jak dożyje. Ładnie wygląda.

W domu czekała na nas jeszcze jedna wygłodniała paszcza.

Kot sąsiadów – jakiś rasowy, może norweski – wciąż się do nas pcha na głaskanie i próbuje wbić się do domu. Oczywiście tak bardzo się nie spoufalamy – ja nie chcę by moją hrabinę ktoś przygarnął i dokarmiał to też nie będę komuś kotów porywać. Zwłaszcza, że widać, że chyba przywykł być ulubieńcem sąsiedztwa. Nasza kicia na niego tylko syczy i się jeży, ale nie jest dość odważna by iść na solo inaczej niż łapką pod płotem. Ciekawe czy zmieni teraz ona swoje zachowanie i przestanie ludziom sama wchodzić do domów i samochodów….

4 lutego 2023 , Komentarze (26)

Mam w domu mnóstwo książek – Wiele z nich nadal nie jest przeczytane – zanim więc bym zaczęła wymyślać, co chciałabym przeczytać, powinnam raczej skupić się na tym, co kiedyś chciałam przeczytać i kupiłam sobie.

Mam bardzo drogą [chyba, ze droga to ona była tylko w Empiku] książkę o ruchu naturalnym – nie wiem już sama, co mnie skłonił, by ją kupić. Ogólnie słuchałam wtedy podcastu, gdzie pojawiały się reklamy marki butów VivoBarefoot – i nie powiem – chciałabym kiedyś takie buty sobie kupić – jednak ja nigdzie poza pracą czy bieganiem tyle nie chodzę. Musiałyby to być buty do chodzenia po lesie jedynie, ale i tam bywają chodniki. Chodzenie w butach dających ruch stopy, jak przy chodzeniu boso to jedna z rzeczy, które autor książki porusza. Są w niej ćwiczenia polegające na chodzeniu po zwiniętym ręczniku, linie położonej na ziemi, przeskakiwaniu po różnych rzeczach. Wszystko to, ma stymulować stawy do większej pracy i tym samym wzmacnianiu swoich zakresów ruchów. Zmniejsza to ilość kontuzji i bóli w ciele, które pojawiają się z wiekiem, jeśli mięśnie są za słabe i nie trzymają kręgosłupa i kończyn w kupie.

nnymi książkami, które bym chciała przeczytać, ale które mam w swojej kolekcji to seria Vincenta V. Severskiego. Cykl książek Nielegalni. Słuchałam kiedyś audiobooka jednej z książek z serii – Nieśmiertelni. Wtedy to chciałam przeczytać całą serię – audiobooków na razie nie ruszyłam dalej. Obejrzałam serial TVN na podstawie książek Severskiego i bardzo mi się podobał. Sam autor na lubimy czytać ma notkę biograficzną: „W 1982 roku skierowany do wydziału tak zwanej „dywersji”, najważniejszego wówczas i największego wydziału polskiego wywiadu. Za granicą spędził 13 lat, z tego 12 już po 1990 roku. Realizował zadania na Wschodzie, Azji, Bliskim Wschodzie, Afryce i Europie. Odbył około 140 misji w blisko 50 krajach. Zna biegle trzy języki. Jest postacią dobrze znaną w międzynarodowym środowisku oficerów służb specjalnych. Odszedł w 2007 roku na własną prośbę ze służby w wywiadzie w stopniu pułkownika. Odznaczony i wyróżniany przez prezydentów i premierów RP, szefów zaprzyjaźnionych służb wywiadowczych oraz Legią Zasługi przez prezydenta Baracka Obamę.”

Mam też 4 tomy Katarzyny Bondy, które dostałam pod choinkę od rodziców. I 9 albo 10 tomów Mroza z serii o Chyłce, ale nie wiem czy je dokończę. Nawet nie wiem, w którym tomie utknęłam – zmęczył mnie jego styl pisania. Po literaturze spodziewam się czegoś, co mnie rozwinie, a nie uwsteczni. A ten facet, choć pisze dużo, to moim zdaniem pisać nie potrafi.

Mam też sporą kolekcję książek wyciągniętych z kontenera na makulaturę. Wiele z nich nie nosi śladów użytkowania – nie mają rozłamanych brzegów, pozaginanych stron. prawdopodobnie stały u kogoś tak długo, aż przestały być chciane. możliwe też, że to książki niesprzedane z Bruny, czy innej księgarni, bo przypadkiem wzięłam do domu dwie takie same książki. Mam masę Kinga po holendersku i polsku, ale i słownik wyrazów obcych [dla języka niderlandzkiego]. Mam też Anne z zielonych szczytów – nowe tłumaczenie Ani z zielonego wzgórza. Jestem ciekawa czy odnajdę się w nowym, starym świecie jednej z moich ulubionych bohaterek.

Z książek, których nie mam, chciałabym przeczytać Dumę i uprzedzenie Jane Austen. Bardzo lubię ekranizację – szczególnie tą z 2008 roku z Kierą Knightly. Sluchałam raz audiobooka i chętnie przeczytałabym całość na papierze.

Chciałabym również przeczytać autobiografię Barracka Obamy. Od początku podobał mi się on jako polityk i uważam, że jego prezydentura zmieniła wiele na lepsze w USA. Obamacare do dziś, choć krytykowany przez republikanów, pomógł wielu osobom z ciężkim zdrowiu nie popaść w znaczne długi. Podczas pandemii ta reforma zdrowia dała możliwość leczenia ludziom z marginalnych społeczeństw. Głównie za sprawą włączenia do pokrycia kosztów leczenia chorób współistniejących – które jak było widać w Polsce zwłaszcza – przyczyniły się do śmierci wielu osób. Antyszczepionkowców i korona-sceptyków proszę o niekomentowanie – nie interesuje mnie wasz punkt widzenia.

Inną książką, a raczej serią książek, które chętnie dorwałabym w swoje łapki – jest seria Metro 2033. Słuchałam dwukrotnie audiobooka Metro 2033 i jestem zakochana. To świetne rosyjskie bajdurzenie, tworzenie legend, mitologii, opowieści. Każdy kolejny napotkany bohater ma swoją opowieść, którą dzieli się z Artemem, podróżującym po podziemnym świecie post apokaliptycznej Moskwy, aby ocalić ludzkość przed czarnymi. Słuchałam też powieści fanowskiej będącej w uniwersum – Piter. Bardzo mi się podobała. Tych książek jest chyba 200 i wciąż powstają kolejne. Już nie tylko Głuchowsky pisze, ale i jego czytelnicy. Sama książka Metro 2033 została napisana dwukrotnie. Za pierwszym razem Gluchowsky wrzucił ją do internetu i dostał wiele feedbacku co się podoba, a co można zmienić. Wówczas to zaczął pisać książkę w oparciu o te sugestie i powstała poprawiona wersja, znana obecnie na całym świecie. Mój mąż grał w grę opartą na tej książce. Ma też powstać chyba serial albo film. Kiedyś widziałam książkę Metro 2033 w Empiku, była strasznie droga. Dziś żałuję, że nie kupiłam jej zamiast książki o ruchu naturalnym.

Zmieniając temat – W czwartek jedyne, co byłam w stanie z siebie wykrzesać to trening siłowy. jestem sporo do tyłu z treningami. Pomału adaptuję się do zimna. Przetrwałam postny piątek i chyba już tak źle nie będzie. noszę dodatkowy sweter pod ubraniami i chyba przeżyję.

Nie wiem, czemu nie zapisały mi się zmiany w treningu i ponownie miałam deadlifty na jednej nodze, ale jest okej. Muszę poprawić w nich technikę.

Chyba znalazłam wreszcie szampon dla siebie. Po zużyciu całej butelki zauważyłam, że wreszcie przestały mi się przetłuszczać włosy. Wychodzi na to, że podobnie jak z twarzą – przesuszenie jej spowodowało, że się tłuściła bardzo, tak samo było z głową. Nawilżyłam skórę głowy, przestała mnie swędzieć i mogę nawet 3 dni chodzić bez konieczności mycia.

W pracy zaś mogę stanowczo stwierdzić, że jestem uczulona na begonie. Znów dostałam zadanie wąchania kwiatów i selekcji tych, które pachną. Nie wiem czemu szefowa nie zrobiła tego sama, bo dwa tygodnie wcześniej miała się tym zająć, ale niby miała katar. Ja z katarem i alergią była w stanie wytypować 20 roślin pachnących. Na końcu już nie wiedziałam, czy coś pachnie czy mam aż tak nos zapachem znieczulony. Zrobiłam dwa podejścia i za każdym razem już nie tylko zawaliło mi podniebienie śluzem, nos smarkami i kichałam, ale też zaczęły mnie piec i łzawić oczy. Za drugim razem nafaszerowałam się tabletkami na alergię przed, w trakcie i po wąchaniu. I wiecie co? Faktycznie objawy się zmniejszyły. Oto mam kolejny powód, by chcieć pójść do tej firmy nasiennej, gdzie chcą, bym aplikowała… Spoko, niech tylko wystawią ogłoszenie, na które mogłabym aplikować.

3 lutego 2023 , Komentarze (7)


Nie wiem, czy my mieliśmy w domu rodzinnym jakieś tradycje. Rodzice byli za- i przepracowani i ciężko nawet o takie normalne tradycje. Mam tu na myśli choćby wigilię – jako, że mama pracowała w szpitalu, to gotowanie rozciągało się na kilka dni, gdzieś pomiędzy dyżurami. Tata pomagał w robieniu sałatki czy ryby po grecku, a później, jak była kolacja – to albo jedliśmy bardzo wcześnie, bo mama jechała na nockę, albo bardzo późno, bo musiała wrócić z popołudniówki. Tradycją u mnie w domu było, że tego dnia do samej kolacji się nic nie jadło. Od rana ścisły post. Na pewno nie jest to moja ulubiona tradycja. Obecnie zrezygnowałam nie tylko z postu w wigilię, z opłatka, kolęd ale także i z samej wigilii i obchodzenia świąt. Dla mnie święta kojarzą się już tylko z taką gonitwą, staniem męża czy mamy przy garach, nerwach, ubieraniu się na siłę w ładne ciuszki, by siedzieć przy stole czy na kanapie i w zasadzie nic więcej.

Jest za to coś, co może nie było tradycją, ale zwyczajem letnim w domu mojej babci. Jedliśmy przed domem w ogródku. Nie był to taki ogródek jak można sobie pomyśleć, że wygląda. Ot przed schodami domu rosła śliwka, a pod nią był duży pieniek jako stół i kilka małych jako siedziska. Za pieńkiem była zagródka, gdzie młode kaczki się trzymało, a za nimi ogrodzone miejsce na trochę warzyw i krzaki z owocami. Więc siadaliśmy z kuzynostwem czy rodzicami i dziadkami na schodach, na tych pieńkach i każdy na kolanach miał talerz i jadł, czy to gorący rosół, czy zupę owocową czy też pałkę z ziemniakami. Jak była ładna pogoda to po prostu babcia nie pozwoliła zjeść w domu. Won na dwór! Pamiętam, że było pełno much, jak to na wsi, zwłaszcza koło tych kaczek. Czasem było nawet pierze, bo starsze pokolenie kaczek dzień wcześniej czy nawet tego samego ranka było skubane na tych samych pieńkach przed tym samym domem. Chętnie wróciłabym na jedno takie lato, kiedy babcia smażyła rano gofry, a później jedliśmy obiad pod śliwką.

Środa minęła na leniucha. W pracy trochę byłam zagoniona, ale w domu byłam tak przemarznięta, że zamiast iść potrenować u góry to zakopałam się w ubraniu w pościeli i potem przebrałam tylko w piżamę i dalej siedziałam z książką i poszłam spać chyba o 21. Choć głowa mi się kiwała w tym łóżku od 18.

Na szczęście był deficyt, więc jestem z siebie zadowolona.

Przyszła ręcznie robiona bombonierka dla mojego męża. Miała być na walentynki, ale nie wyszło. Zamówiłam u lokalnego cukiernika pudełko 35 czekoladek – po 5 czekoladek z każdego ze smaków. Pan cukiernik przejeżdżał przez moją wioskę i umówiliśmy się, że podrzuci pudełko do sąsiadki. A ta dała je mojemu mężowi – tylko pewnie pan nie wiedział, że to prezent ma być i dopiero za dwa tygodnie dany, więc nie zapakował tego w nic. Po prostu jak je zrobił, tak je przywiózł. I tak – do zjedzenia Ukochany dostał czekoladki o smakach: fasola tonka, rokitnik zwyczajny, bastogne, rozmaryn z karmelem, orzech laskowy, karmel, pistacja.

Niespodzianka zepsuta, ale na razie bez jedzenia mąż pochwalił. On potrafi długo wytrzymać bez jedzenia czegoś, a ja najchętniej już poznałabym jego opinię. My zaś na spółkę dostaliśmy od koleżanki kolejny wypiek – tym razem brownie z fasoli. To było boskie – mocno czekoladowe, a do tego lekko kwaskawe dzięki owocom!

Amarylis całkowicie już kwitnie. Wszystkie kwiatki się otworzyły maksymalnie i musze pomału poszukać informacji, co z nim zrobić po kwitnieniu.

2 lutego 2023 , Komentarze (13)

Człowiek myśli, że schodził już wszystko. Bujaliśmy się rowerem z mężem, odkąd przyjechaliśmy do Holandii. Miła odmiana, jaką było pracowanie tylko na rano i posiadanie wolnych weekendów, sprawiało wrażenie, że mamy nieskończone pokłady wolnego czasu. Niemal co weekend oglądaliśmy nowe miejsca, nowe zakątki, podziwialiśmy nowe dziwadła. Od 3 lat mieszkamy w innej okolicy, ale też niedaleko. Zdarzało mi się rowerem przejeżdżać przez wioskę, w której obecnie mieszkam. Stąd też zwiedziłam sporo biegając po okolicy. Mam trochę więcej kierunków, w których mogę się błąkać. Jednak kawałek dalej, choć wciąż niedaleko, są miejsca, które co prawda odwiedziłam, ale nie zwiedziłam w całości. Wyspy Wadden. Byłam do tej pory tylko na Texel i polecam tym z Was, którzy lubią ciszę, spokój i przyrodę. Koleżanka mi kiedyś powiedziała, że Texel jest jak cała Noord Holland. Ten sam krajobraz: trochę lasu, bagien, wydmy, ptactwo… Nie ma kanałów i polderów, ponieważ te wyspy powstały naturalnie. Na Texel są wioski i oceanarium, są restauracje, hotele, spa, sklepy. Na innych wyspach chyba są już tylko pojedyncze domy bądź są niezamieszkałe. Na pewno mieszkanie tam wymaga pewnych cech charakteru. Pogoda nie rozpieszcza. A to przypomniało mi inną historię – ale o tym dalej we wpisie. Teraz jednak tylko wspomnę, że jak u nas jest zła pogoda – a Noord Holland Noord słynie z wiatru, to na wyspach jest jeszcze gorzej. Jeśli u nas brakuje czegoś w sklepie to mamy obok jeszcze 2 sklepy. Tam nie jest tak różowo. Chciałabym zwiedzić możliwie wszystkie wyspy Wadden, a tymczasem zostawiam Was z linkiem do wycieczek, które można odbyć na wyspach – w tym wycieczki z serii ptaki – zorganizowane przez lokalnego leśnika, a raczej leśniczkę.

https://www.staatsbosbeheer.nl/uit-in-de-natuur/vogels

Waga wzrosła od magicznej soboty, ale nie zniechęcam się. W końcu cały piątek nie jadłam i moja waga netto była naprawdę netto. Mimo, że w sobotę popołudniu przegoniła mnie biegunka, stopniowo wraca waga do 73 kg. Ale jest to baza startowa, z której po tego tygodniowym piątku, może dojść do większego spadku. Wtedy waga wpadła właśnie z 73,1kg na 72 – może teraz będzie z 72,5 kg na 71? Byłoby bosko.

Aktywności nie było – nawet odpuściłam sobie spacer z koleżanką. Miałam ochotę zostać w domu i się wygrzać – przez te posty naprawdę jestem przemarznięta na kość. W pracy noszę bluzkę, sweterek, bluzę i kamizelkę pikowaną – i nadal marznę. W domu zaś zakopuję się pod kocykiem elektrycznym czy w łóżku i nadal nie mogę się wygrzać. Ratuję się herbatą. Okresy niejedzenia są trudniejsze.

Do pracy obecnie zabieram ziemniaki z jarmużem. Ugotowane razem z garnku i później potłuczone z masłem i mlekiem. Do tego kura i brukselka. Od poniedziałku do środy mam więc ciepły lunch w pracy. W czwartek kanapka z domowego chleba, a w piątek post. Po pracy zaś smakuję różne ciasta, ponieważ koleżanka piecze i chętnie się swoimi wypiekami dzieli. Ma talent do słodkości i bardzo ciekawe pomysły. Ostatnio jedliśmy ciasto korzenne z jabłkami pieczonymi.

Obecnie są dostępne w sprzedaży dalie do posadzenia wiosną. Miałam w ulubionych od jakiegoś czasu kolor Creme de Cassis – krem z czarnej porzeczki. Dobrałam sobie dwie kolejne odmiany do zamówienia, bo jak już paczka ma jechać to niech będzie więcej kolorów za jedną drogą. Chyba jestem roślinną zakupoholiczką. Pozostałe odmiany to: Hy Trio [marmurkowa] i Tropical [różowa].