Ostatnio dodane zdjęcia

O mnie

Startuję. Waga 66 kg. Niemal cztery lata terapii. Dobre leki. Większa wiara w siebie. Większa samoświadomość. Zdarzające się nawroty zachowań kompulsywnych, stanów depresyjnych i innych tego typu pyszności. Jest dopsz. POPRZEDNIE WYNURZENIA: Huśtawk
a
w pełnym rozkwicie - znów bujam się w okolicach 60 kg. Ciuchy mam na 56 kg. Albo zmieniam ciuchy albo chudnę - innej opcji nie widzę, bo chodzić w za ciasnych ubraniach nie zamierzam. Do roboty, do roboty... Zmieniłam cel odchudzania (z 53 kg na 55 kg), bo i tak mam niedowagę. Czego nie widzę - tak to jest, gdy ma się zaburzenia odżywiania i postrzegania siebie. Ale już się leczę na głowę ;) Od 5 marca 2012 r. znów staję w szranki sama ze sobą - "radośnie" dobiłam do mojej (nie)akceptowalnej granicy i przestaję się mieścić w ciuchy. Waga startowa: 59,6 kg. Cel: 53 kg. Czy ja się kiedyś pozbędę tej huśtawki, do konia klopsa? :) 13 lutego 2011 r. urodziłam drugiego brzdąca i startuję z wagą 64,4 kg. Mój cel: 55 kg (albo i mniej ;)). Udało się poprzednio, uda i tym razem, o! :) Od 8 maja 2011 zaczynam kolejną przygodę z dietą Smacznie Dopasowaną oraz z Thermalem Pro :) Teraz, Kochani, to ja zamierzam tyć :) Ale nie chcę przybrać 23 kg, jak w pierwszej ciąży (mój kręgosłup mnie znienawidził...), tylko zrobić to jakoś z głową :) Zastanawiam się, czy V. mi w tym pomoże... Wróciłam. Po raz kolejny... Dwa razy się udało, to i trzeci raz się dźwignę. Nosz kurka, no - jak nie ja, to kto, grzecznie pytam? Swojego wymarzonego celu nie zaznaczam, bo mnie V. zablokuje na amen i co ja bidna pocznę? Się zebrałam, to i się mi schudło :) W sumie niemal 30 kg. Ale na raty :D Urodziłam Zosieńkę 30 września 2008 r. a że w ciąży niestety przybrałam dużo za dużo (z 56,10 kg do 78,80 kg. Waga 71,80 kg odnosi się do dnia, kiedy wróciłam ze szpitala do domu), to od 4 stycznia wróciłam na łono Vitalii z dietą Smacznie Dopasowaną. Po zrzuceniu 16 kilogramów zbędnego balastu i dobiciu do 55,8 kg - czyli wagi niższej, niż w momencie zajścia w ciążę - od 16 marca rozpoczęłam pierwszy (przejściowy) etap vitaliowej diety stabilizacyjnej, skończyłam też w II etap - zwiększania kalorii :) Na pasku zaznaczyłam cel 53 kg - głównie dlatego, żeby mieć jakiś cel i się nie rozleniwiać :) Teraz, oprócz stabilizacji wagi, skupiam się na pozbyciu się pociążowej fałdy brzusznej. Przy pomocy ćwiczeń na AB Rocket, w ramach akcji "Wyprawa na Księżyc" :) Mój wpis przy pierwszym 53 kg: UDAŁO MI SIĘ :) Dzięki diecie Vitalii. Dzięki ambicji graniczącej z dzikim i oślim wręcz uporem. Dzięki drobiazgowości. I oczywiście dzięki Wam :) DZIĘKUJĘ KOCHANI :)

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 398072
Komentarzy: 5717
Założony: 4 czerwca 2007
Ostatni wpis: 18 marca 2015

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
magdalenagajewska

kobieta, 47 lat, Gdynia

167 cm, 89.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

22 września 2011 , Komentarze (4)

...ale jakoś mi z tym mądrym nie po drodze. I z pisaniem też mi nie po drodze. A nie, wróć - po drodze mi, jeno skupić się nie mogę i wyartykuować, co mi w duszy siedzi.

 

Nastrój wciąż "taki so" - trochu dołujący, trochę bojowy - sama się siebie boję... Samopoczucie fizyczne też takie bylejakie - ni to zdrowa, ni to chora. Cosik mnie rozkłada, ale słabe jakieś i nie daje rady - albo mój organizm silniejszy, niźli mję się wydaji. Tak po prawdzie to wolałabym być albo zdrowa albo chora - takie niewiadomoco nie pozwala ani cieszyć się życiem ani pochorować bez wyrzutów sumienia. Znaczy - tak naprawdę to wolałabym być zdrowa, ale mniemam, że rozmiecie o co mi kamon.

 

Zochacza jednak nie puściłam dzisiaj do przedszkola. Ale antybiotyk odstawiliśmy - naprawdę źle reaguje na leki, nie będziemy dzieciaka (i nas przy okazji) katować. Jutro chcę Myszę do przedszkola odstawić, chociaż jeden dzień - długa przerwa za nią, za długa, jak na takie małe dziecko. Wojtas całkiem przyzwoicie się zachowuje, chociaż także potrafi nas w nocy zaskoczyć marudzeniem - jakby miał jeszcze czasem kolki. Możliwe to?

 

Maciej wyjeżdża w poniedziałek na tydzień. Jestem przerażona. Naprawdę. No nic - nie mam co sobie roić czarnych scenariuszy - może akurat dzieciaki mnie zaskoczą łatwością zasypiania, mocnym snem i łatwymi/trudnymi (Zosia/Wojtuś) pobudkami?

 

Czasu mam dla siebie tyle, co kot napłakał. Marzy mi się dłuuuuuga kąpiel, w pachnących cosiach, z książką i czymś lodowato zimnym do picia. I co? A g....no. Albo zasypiam na stojąco i nie mam siły (wczoraj odpadłam o 21.04 - jeszcze przez Zochliną, no mówię, że mnie coś rozbiera...) albo jest sto milionów ważniejszych rzeczy do zrobienia (kiedy zacznę być dla siebie ważniejsza, niż sto milionów innych rzeczy?) albo wyrzut sumienia mnie szarpie, że przecież z dziećmi można posiedzieć i z mężem...

 

No i tak sobie pierdząco-marudząco spędzam czas. Fajnie mi z tym nie jest. Ale i nie robię przesadnie nic w tym kierunku, żeby mi było lepiej. Ciekawam, co się musi wydarzyć, żebym ruszyła zad i coś zmieniła zamiast czekać kij-wie-na-co.

 

Buziaki czwartkowe.


PS. Kolor wpisu jest na poprawę humoru i ożywienie moich zwłok. Może zadziała? No co, od czegoś trzeba zacząć!

19 września 2011 , Komentarze (15)

... i nawet nie chce mi się zastanawiać dlaczegóż tak się dzieje. Stan ten trwa od ładnych kilku i dni i nijak przejść nie chce. Albo choram - ale trzymam się, bo wszyscy dookoła chorzy i ja "nie mam czasu" na chorowanie. Albo zmęczonam. Albo serotonina mi szwankuje. Albo hormony tarczycowe i pozostałe szaleją. Albo zestresowanam. Wszystko jakieś takie do rzyci, że tylko siąść i płakać.

 

Choróbska się nas ślicznie trzymają - Gajol już po antybiotyku. I moim megawkurwie - chciałam wezwać lekarza w zeszły poniedziałek, ale "nie, bo nie - bo lekarz nic nie pomoże", grrr.... Dopiero w czwartek lekarz oblukał zawalone mężowskie gardło i od czwartku dopiero mąż ów antybiotyk przyjmować zaczął. A mógł wcześniej ozdrowieć... Zochacz w trakcie antybiotyku - też angina (39,1 też było i to nie raz :(). I - trzymajcie kciuki - nic się po Klacidzie złego nie dzieje. Pomijając "bziusiek boli" i delikatną biegunkę. Ale przynajmniej nie jest to zapaść, czy ataki agresji albo paniki i halucynacje... Oszukuję dziecię wciskając mu przeróżnymi sposobami probiotyki. Na ogół nieskutecznie - dlatego boli brzuszek :( Wojtas ma kaszel w wersji de luxe, jedzie na Eurespalu. Ale raczej wesoły i tylko trochę marudny - więc tym razem bezantybiotykowo. Ja tak na granicy - niby zdrowa, ale czuję się nie halo. Ale nie chce mi się na ten temat rozmyślać. Tym bardziej, że ból kręgosłupa w myśleniu mocno przeszkadza.

 

Zmęczonam okrutnie. A to Gajol chory a to dziecię rzęzi a to płacze, że coś boli a to Mężowisko na noc wyjedzie i bujam się z dwójką dzieciarów płaczących mi naraz w dwóch pokojach. Na chwilę obecną nie wiem, czy bardziej zmęczonam psychicznie, czy fizycznie.

 

Podły nastrój mogę także zwalić na tendencje depresyjne, które posiadam niestety  a nasilające się jesienią. Swego czasu brałam Coaxil - delikatny on bardzo a pomógł i nie uzależnił. Pobudza wydzielanie serotoniny i zwiększa jej wychwyt zwrotny (na ludzkie: wolniej się ta serotonina wchłania). Może tu jest pies pogrzebany?

 

Tarczycę zbadać tak czy siak muszę. Może przy okazji zrobię pełen profil hormonalny. Nie wiem jeszcze, na chwilę obecną nawet do endokrynologa nie mogę się zebrać - a iść muszę, bo mam jeszcze USG tarczycy do zrobienia, żeby sprawdzić, jak się czują moje guzki.

 

Stresa mam - i nawet nie o pracę chodzi. Dzieciaki chorują, Mąż był chory, Mama choruje, opiekunka też niedomaga. Choróbsko dookoła szarpie mi nerwa i nie pozwala wyluzować. A jeszcze w przyszłym tygodniu Maciek wyjeżdża na cały tydzień. Jak ja sobie w nocy z dzieciarami poradzę, to nie wiem - może być lajcik a może być jak ostatnio - każde wyje w innym pokoju a ja latam od jednego do drugiego. Strzelę sobie wtedy w czachę :|

 

Terapię uskuteczniam. Więcej sobie uświadamiam, ale jeszcze nie jestem na etapie poradzenia sobie z różnymi cosiami. Może tu tkwi problem.

 

I tak się to u mnie buja. Pozytywy są, a i owszem - ale nie chce mi się dzisiaj o nich pisać. Przygniotło mnie to coś, szare, wielkie i duszące. I zleźć z piersi nie chce.

 

Buziaki poniedziałkowe.

 

PS. Tylko nie piszcie, bardzo proszę, "weź się w garść" - kija to pomaga a dodatkowo złości i poczucie winy wyzwala, że nie jestem w stanie... Tak NAPRAWDĘ to ja chciałam sobie w tym wpisie trochę pogadać i poukładać (a pisanie mi w tym pomaga) - na razie nie jestem na etapie "zebrania dupy w troki" i działania. Jeszcze nie.

3 września 2011 , Komentarze (2)

...taki niefart. Nie, nie zamknięto mnie w areszcie. Ani nie była to izba wytrzeźwień. Wczorajszą noc spędziłam z córeczką, w szpitalu na obserwacji. Jeśli ktoś by się zapytał dzisiaj Zochacza, czy lubi grzyby odpowiedziałaby - marszcząc przy tym komicznie nosek - "o fuuuuj".

Nie lubi grzybów, bo źle się jej kojarzą. A z czym? Ano z płukaniem żołądka (nie wiem, czy i nie dwukrotnym). I z pobieraniem krwi. I z zakładaniem wenflonu. I z kroplówką. I takie tam różne niefajności.

 

W piątek po pracy pojechałam do Gdańska na cotygodniowe spotkanie z moją Panią Psycholog. Maciuś z dzieciakami (wystrojonymi na tę okazję przez Natalkę :)) wybierał się na urodziny synka przyjaciółki a ja po terapii miałam ewentualnie do nich dojechać - gdyby jeszcze impreza była żywa*** Szłam sobie niespiesznie Starym Miastem - bo miałam kilka minut czasu w zapasie - gdy zadzwonił mój chłop i poprosił, żebym zadzwoniła do znajomej pediatry i zapytała, czy jeśli dziecko zeżarło grzyba znalezionego w trawie, przyznało się i wypluło nieprzeżute części a resztę zwymiotowało, to ma jechać na pogotowie szybko, czy  bardzo szybko? Znajoma lekarka uspokoiła, że nic Zosi nie będzie - co prawda dzieci grzybów nie trawią i są one dla nich toksyczne w ogóle, nawet te jadalne - bo i grzyb trawiasty nietrujący i Maciek zareagował prawidłowo i w odpowiednim tempie (czytaj: piorunem). Ale do szpitala jak najbardziej kazała jechać. No to Gajol urodziny Tymka sobie odpuścił, zapakował dwójkę dzieci i hajda do szpitala. A ja, jak ten cieć ostatni, zostałam w Centrum Gdańska z wielką niewiadomą - wracać? Iść na terapię? Monsz kazali iść i nie wracać szybciej, to poszłam. Sama sesja była sierednia mocno, co Wam będę tłumaczyć...

 

Pognałam z powrotem, jakby mnie złe goniło - od razu do Redłowa do szpitala. I zostałam z dziecięciem (już po płukaniu kiszek, jeszcze przed wenflonem i kroplówką...), które piszczało mi, że głodne. I weź tu wytłumacz Srajtulinie, że nie dam mleka, że nakarmimy przez rączkę tym przezroczystym płynem, który robi "kapu-kap". I weź tu wytłumacz Królewnie, że kranik trzeba w rączkę włożyć. I że ukłuć jeszcze w paluszek ("Zobacz Zosiaku - ta krewka ma inny kolor, niż tamta. Jaki kolor ma krewka?" Aaaaa....). Dzielne to moje dziewczę, nie powiem - nawet Pani Doktor pochwaliła, że taki maluch a pięknie współpracowała przy płukaniu żołądka. Rzeczywiście, nie wierzgała przesadnie przy zakładaniu wenflonu - a to przecież na maksa nieprzyjemne i dość bolesne. Dała się zainteresować tym co się dzieje (niektórzy dorośli mdleją na widok krwi a ta zaobserwowała różnicę w kolorze :P) i wytłumaczyć sobie, dlaczego coś jej robimy i przyjęła do wiadomości, że będzie coś boleć***. Ale stres maksymalny i z powodu samego zdarzenia i z powodu całej tej szpitalnej historii. Zostałam w szpitalu z Zochaczem, Maciuś z Wojtulą pojechał do domu zapakować rzeczy dla mnie (choćby głupi pojemnik na soczewki z okularami i cokolwiek do jedzenia!) - do Wojtasa na czas ponownej wyprawy Maćka do mnie została ściągnięta z ww urodzin Szfagierra - cześć Ci i chwała za to, Gajowa :)

 

I tak sobie nocowałyśmy z Zosią, w całkiem komfortowych warunkach - dostałyśmy osobną salę (4 duże, puste łóżka, małe łóżko dla Zosi i rozkładana prycza dlamnie), chociaż w sali obok była trójka nieletnich i matka jednego z dzieci. Musiała naprawdę Zosia "wpaść w oko" personelowi, że dostałyśmy osobną salę. A może do obserwacji dają pustą? A może nie chcieli narażać zdrowego brzdąca na kontakt z chorymi dzieciakami? Nie wiem. Ale osobna sala była :) Zochlina zasnęła przy Bobie Budowniczym puszczonym z mężowskiej komórki a i ja nie siedziałam w noc, tylko usiłowałam zasnąć. Co łatwe nie było - ale dało się w końcu. Rano zmienił mnie Maciuś a ja zapakowawszy Łołosia (jak mówi na Wojtasa Zochacz) pojechałam na 8 rano do fryzjera. Później Maciek przejął synka a ja znów zostałam z Zosią i czekałam na obchód, żebyśmy mogły wyjść. Później Teściuffka, zakupy, przygotowania w domu (w postaci np. sprzątania, czy rzeźnicko ostrej zupy paprykowo-pomidorowej) - i o 18.33 odebrałam z dworca Kilarkę i Małą Madzię. I grill w naszej "kanciapce" (w końcu zrobię jej zdjęcia ;)) Ale to już temat na osobny wpis :)

 

Idę spać, bo zaraz będzie druga w nocy... Buziaki wrześniowe :)

 

PS. Zosia poszła do przedszkola. To też temat na osobny wpis. Ale dobrze jest. Mam nadzieję... :D

 

_____________________________________________________

***Kłamię bezczelnie - częściowo na koszt państwa, za część co miesiąc sama płacę a i pracodawca swoje dokłada...

***Z tego co wiem impreza była długo żywa, zdążyłam w szpitalu już wstać, jak co poniektórzy dopiero się tam kładli spać ;)

***Nie mówię dziecku "nic nie będzie bolało", skoro będzie bolało - drugi raz mi nie uwierzy. Wolę powiedzieć "będzie boleć, ale zaraz przestanie - daj, Mamusia podmucha i pocałuje"

29 sierpnia 2011 , Komentarze (13)

...czyli moje rozważania - zupełnie oderwane od "tematów wiodących" - u pani psycholog.


Soł co można z nim zrobić? Wyjścia są dwa. No dobra, w sumie trzy:


Po pierwsze: zaakceptować. Tiaaaa... Już to widzę, że akceptuję miszelina... I pewnie jeszcze rzucam mu się na szyję przy każdym lustrzanym spotkaniu, jaaaasneee... :)

No dobra, to już wiemy, że pierwsze nie zadziała. Chyba, że po ebernastuu latach terapii, kiedy będę się akceptować i lubić i w ogóle wielbić i kwiaty nosić :P

Rozwiązanie drugie: ruszyć dupę i zacząć ćwiczyć. I połączyć z dietą. Byle racjonalną dietą, co w moim przypadku często egzaminu nie zdaje. Trudne - ale działa. Tyle, że dopiero po jakimś czasie widać efekty i trzeba posiadać dużą dozę samozaparcia. A6W? Hm, hm, hm...

Jest jeszcze trzecie rozwiązanie: odessać tłuszcz i kazać nim sobie wypełnić cycki :P Nie powiem - opcja najbardziej kusząca, jeno nieco kosztowna, bolesna i obarczona ryzykiem. Jednak sobie odpuszczę (tą opcją rozbawiłam na maksa panią psycholog :P)


Czyli - reasumując - pozostała opcja druga. Tylko do realizacji opcji nr 2 potrzebna mi jeszcze osoba, która zupełnie niezłośliwie i naprawdę nieświadomie ucieszy się, że jestem znów w ciąży. Wtedy "dostanę w ryj", pochlipię sobie w kąciku a po chwili pełna werwy i zapału ("ja wam jeszcze, qrka, pokażę!!!") ruszę na walkę z oponką ;)

 

A tak na marginesie - jestem na odwyku od chemicznych pysznościowców. Od dzisiaj. Nie dość, że doszłam do dwóch dziennie, to i tak kija działały. Brzuchol mi wystaje, bo to gazowane i cukrowe gówno (lightów nie tykam...), wahania nastroju objawiły się w pełnej krasie i aż mnie wystraszyły a i waga poszła w górę. Nie chcę tak! Chemicznego, raz na jakiś czas, z przyjemnością dziabnę. Ale nie codziennie. I nie po dwa. O! Poza tym  wiem, że mi się uda - przecież rzucanie nałogu jest łatwe, mnóstwo razy to robiłam :D:D:D

Piszę publicznie, żeby motywacja była większa. No co - mi się nie uda? Mi? Jak nie mi, to komu?? ;)


Buziaki - jeszcze - sierpniowe!

17 sierpnia 2011 , Komentarze (8)

...zaczęłam terapię, ochrzciłam Młodsze Dziecko (i w związku z tym była impreza chrzcielna), Starsze Dziecię przestało latać w pieluchach, ale za to zaczęło gadać i idzie od września do przedszkola, wakacyjnie gościłam rodzinkę (z kosmosu... ;)), skończyliśmy dom i ogród (no prawie), schudłam, obcięłam włosy - dzieje się i jest wariacko. Nic to - wróciłam do roboty, to odpocznę :P I na pewno znajdę czas na częstsze odwiedziny na V.

 

I tym optymistycznym... :)

 

Buziaki sierpniowe :)

26 lipca 2011 , Komentarze (18)

...w końcu się zebrałam. Mam straszliwy mętlik w głowie. Długa droga przede mną.
Wish me luck!

Dobrej nocy, Kochani.

6 lipca 2011 , Komentarze (7)

...to nagrzana słońcem skóra. I popołudniowy, letni deszcz na trawniku. Kwintesencja szczęścia jednak, to wilgotne włosy mojej Dziewczynki z delikatną nutą rumiankowej odżywki Garnier

 

Dobrego dnia!


PS. Nie jest to wpis sponsorowany, żadne takie... ;)

1 lipca 2011 , Komentarze (19)

...w połączeniu z (niedawno uświadomionymi) zaburzeniami odżywiania to coś, co ostatnimi czasy może nie spędza mi sen z powiek, ale nieco niepokoi. W jednym z pierwszych moich wpisów na V. (a dokładnie 13 czerwca 2007 r ;)) zdiagnozowałam samą siebie - że widzę siebie inaczej, niż reszta ludków. No wiecie, taki klasyk - ktoś mi mówi, że wyglądam fajnie a ja jedyne co widzę, to miszelina na brzuchu, ktoś mi mówi, że wyglądam źle, bo za chudo i jakbym była chora a ja myślę, że to farmazony jakieś, teraz jest PRAWIE dobrze. Zaburzenia odżywiania zaobserwowałam u siebie w sumie niedawno. Nie, inaczej - zaobserwowałam u siebie dawno, ale nie przyjmowałam do wiadomości, że coś nie tak - no wiecie: "bulimii nigdy mieć nie będę, bo nie potrafię zwymiotować sama z siebie" (naprawdę nie umiem sprowokować wymiotów, nawet gdy mi na maksa niedobrze), "anoreksja? a w życiu, za bardzo lubię jeść! a poza tym jestem za stara na anoreksję", "kompulsów w życiu nie miałam i nie mam pojęcia, jak się wtedy człowiek czuje" i takie tam. Niefortunny (a może właśnie fortunny?) splot okoliczności pokazał mi, jak bardzo się mylę i jak bardzo chore i pokręcone mam myśli w głowie. Jak bardzo rzeczywistość odbiega od tego, co sobie w czaszce roję. Chora byłam - pisałam w poprzednim poście - grypa żołądkowa mnie dopadła, myślałam, że zejdę z tego świata nie doczekawszy wnuków ;) Dni od zeszłego poniedziałku do zeszłego czwartku zlewają mi się w jeden i prawdę powiedziawszy niewiele z nich pamiętam - wiem, że była u mnie Mamusia, Teściówka, że Maciek jeden dzień pracował zdalnie - ale tak naprawdę umiejscowić ludzi w czasie i mieć pewność co do sekwencji zdarzeń nie jestem w stanie. Naprawdę się pochorowałam, koszmar jakiś. Zaczęłam do siebie dochodzić w okolicach zeszłego piątku. Dochodzić do siebie - to znaczy temperatura unormowała mi się w okolicach 37,7 (a nie skakała od 39,6 do 35,5) i wyprowadziłam się z kibelka ;) Stanęłam na wagę rano w zeszły piątek (dzień ważenia) i stwierdziłam, że schudłam w tydzień 2,5 kg (z 56,9 kg na 54,4 kg) i że osiągnęłam cel w odchudzaniu. "Chociaż jakiś plus, hu-hu!". Po czym spojrzałam w lustro i zobaczyłam grubą babę...

Przeraziłam się, nie powiem - zobaczyłam kobietę z wielkimi i podkrążonymi gałami, zapadniętymi policzkami, wielkim bebzonem kończącym swój zwis w okolicach kolan i z długimi i cienkimi cyckami, na których z powodzeniem mogłabym się powiesić. Zamknęłam oczy, policzyłam do dziesięciu i zanim je ponownie otworzyłam zarejestrowałam w czaszce gonitwę myśli: "54,4 kg to malutko! osiągnęłam cel! co się dzieje? czemu jestem dalej gruba?". I wtedy mnie olśniło - nie jestem gruba a potrzebuję pomocy. Całe szczęście, że mam 34 lata a nie - dajmy na to - 17, bo gdybym była młodsza to chyba wyskoczyłabym oknem. Dostałam namiary na panią psycholog zajmującą się przypadkami tego rodzaju zaburzeń i teraz zbieram siły, żeby się do niej umówić. Bo oczywiście już mi się włączyło w głowie, że skoro wiem, w czym tkwi problem, to połowa sukcesu i dam sobie radę.  Zaczęłam też jeść w miarę normalnie i staram się nie mieć poczucia winy z tego powodu (bo przy odchudzaniu jadłam mniej, niż zalecała dietetyk V., zdarzały się dni z 400 kcal na cały dzień), staram się nie analizować każdego kęsa - ale i tak różnie to bywa. Ale zaczęłam jeść, to najważniejsze. Ciekawam, jak zareaguje na to moje ciało - boję się, że zdążyłam już rozregulować sobie metabolizm i teraz będzie jo-jo :| Tabletki odchudzające żrę dalej tłumacząc się sama przed sobą, że drogie były, że nie mogę odstawić z dnia na dzień, że "bla-bla-bla". Panicznie boję się, że przytyję, Kochani. I wiem, że naprawdę czas na odwiedzenie specjalisty, ale dalej zwlekam.

Napisałam to wszystko i nieco mi lepiej. I gorzej jednocześnie. Lepiej, bo wyrzuciłam to z siebie. Gorzej, bo uświadomiłam sobie, jak bardzo jest nie halo i trochę wstyd, że tak na forum to obwieszczam. I zastanawiam się, czy w ogóle publikować ten wpis...

A co tam, najwyżej mnie V. zablokuje albo dostanę w ryj komentarzami. Trudno. Ku przestrodze dla Was to piszę, Kochani, że w każdym wieku może w głowie się cosik poprzestawiać. I dla siebie, żeby mieć czarno na białym.

Wrócę tutaj, bo bardzo lubię V. i brakuje mi Was, gdy znikam na czas jakiś. Ale nie wiem kiedy - może już jutro a może zrobię sobie przerwę. Trzymajcie za mnie kciuki, Kochani :)

30 czerwca 2011 , Komentarze (10)

...niestety. Takiej grypy żołądkowej - takiej choroby w ogóle - nie przypominam sobie, jak żyję. Jedyny plus: odchudzanie zakończyłam sukcesem i w dodatku dużo wcześniej ;)

 

Czasu brak. Na cokolwiek. Niechże bym spotkała jełopa, który urlop macierzyński nazwał "urlopem"... ;)

 

Zmykam do dziecków. Relację zdam kiedyś, później - nie wiem kiedy :) Wynurzeń osobistych i przemyśleń także mam nieco. Czemuż czas nie jest z gumy? Gdyby się rozciągnął chociaż tak, jak skóra na moim poporodowym brzuchu... ;)

 

Buziaki jeszcze czerwcowe ;)

 

PS. Zamówiłam sobie i używam z przyjemnością:


www.endo.pl ;)

1 czerwca 2011 , Komentarze (4)

...elegancko. Zosia do tej pory jeszcze cherla nieco, Wojtuś dostał antybiotyk, niestety (gorączka rzędu 39 stopni utrzymywała się dłużej, niż 3 dni...), ja wciąż mam zatkane uszy i zawalone zatoki a Maciuś trochu zdechły jeszcze. Mamusia miała zapalenie okostnej a Siorra anginę. No i w dodatku jesteśmy bez opiekunki, bo Natalka także chora, antybiotykuje i siedzi w domu. Czad... Zeszły czwartek i piątek mam wykreślone z życiorysu, bleee... A jeszcze alergia daje mi się we znaki - chodzę i cieknę nosowo nie tylko na zielono od zatok ale i na przezroczysto, no po prostu re-we-lac-ja...

W sobotę, jak na weekend przystało, mielim gości ;) Grill znaczy - jeszcze w wersji niealtankowej, ale zawsze. Że niby finał LM był ;) Chłopaki oglądali mecz przez szybę tarasu siedząc przy grillu a baby w domu, z dzieciarami :P Impreza w sumie spontaniczna - co prawda na finał Ligi dawno się Maciej umawiał z jednymi przyjaciółmi - ale w rezultacie było nas dziewięcioro dorosłych i ośmioro dzieci (wliczając Naleśnika ;)), więc już zacnie :) W związku z choróbskiem mam "zwolnienie z WF-u" i nie biegam i nie roweruję*** I jadłam niekoniecznie dietowo. Co na wadze się odbiło - nieco przytyłam i będę się musiała mocno nastarać, żeby założone 0,9 kg w kolejnym tygodniu zgubić. Przełożyłam dzień ważenia z czwartku na piątek... ;) A, i abonament na kolejny miesiąc wykupiłam - ale tym razem nie Smacznie Dopasowaną a Siłę Błonnika - zobaczymy to cudo :D

Zosia się do wybranego przedszkola nie dostała - i z odwołania i z racji tego, że wszyscy rodzice podpisali umowy w terminie (do wczoraj ten termin był). Zapytam w pozostałych miejscach, czy może jacyś rodzice zdecydowali się nie podpisywać umów i zobaczę, może gdziesik Zosia się dostanie. W tym przedszkolu pani Dyrektor powiedziała, że jeszcze we wrześniu się czasem dzieciaki wykruszają, mamy jeszcze szansę. Ale boję się czekać do września - a nuż będziemy mieć pecha i co wtedy? Zosia zostanie rok w domu? Pójdzie do prywatnego, które niestety jest drogie a i niekoniecznie poziom ma odpowiedni? Sama nie wiem. Nic to, "pomyślę o tym jutro", mam dosyć stresów, żeby teraz jeszcze zadręczać się kolejną rzeczą.

W pracy u Tatusia trzęsienie ziemi - odwołali Prezesa (zastąpi go jakaś babeczka w moim wieku), ale Tatkę zostawili w Zarządzie. Panowie spodziewali się, że polecą obydwoje, więc kolejne stresy. I jeszcze Tatuś z targów w Norwegii wracał spóźniony o dobę i dookoła połowy Europy, bo przecież samoloty nie latały. U Macieja w robótce też przeróżnie, nawet nie chcę o tym pisać (i myśleć). Czy u nas nie może być, qrza twarz, spokojnie chociaż z pół roku?!?!?!?

Ale za to wczoraj - mimo, że sama z dzieciarami byłam i zmęczona byłam dosyć solidnie - mieliśmy z Maćkiem Ósmą Kościelną, którą obchodziliśmy uroczyście najpierw kolacją w Barracudzie  *** a później poszliśmy do kina. Na Kungfu Pandę 2 w 3D :D:D:D Bardzo, ale to bardzo sympatyczny wieczór :) Z dzieciakami została Szfagierra (niech Ci Bozia wynagrodzi, Kochana, w zdrowiu i całej reszcie!!!! :)). Co jeszcze z pozytywów? Altanka z grillem "się robi"***, kładą na niej panowie gonty. Kostka skończona cała, meble ogrodowe zakupione***, trawa wczoraj zasiana (ponoć 3 tygodnie minie aż urośnie a do tego czasu będzie się pylić...), tuje posadzone - już za chwileczkę, już za momencik... ;)

Trzymajcie się cieplutko i niechże Wam wagi łaskawe będą ;)

Buziaki środowe!

___________________________________________________

***Ale za to latam jak potłuczona i sprzątam. I myję zakurzone podłogi. I piorę. I biegam z kolkującym (coraz rzadziej, ale jednak) Wojtasem na rękach. I ganiam się z Zosią. Wczoraj usiadłam w ciągu dnia na pół godziny w sumie? 45 minut? Wliczając w to siku...

***Zaoszczędziłam przez cały dzień wystarczającą ilość kalorii, żeby nie myśleć przesadnie, co mi wolno a czego nie ;)

***Już mam trochę dosyć obcych ludzi za oknem, jakoś opornie im ta budowa idzie ;)

***W IKEA, za bardzo przyzwoite pieniądze!