...czyli tak zwana Porażka Stefana. Już od samego rana było źle. Wstałam z oporami, mocno, BARDZO mocno nieżywa - najpierw kole 4 rano wychodził na pociąg WSzPM (wstałam zrobić mu kanapki, dobra żoncia :P), nie mogłam zasnąć. Jak już zasnęłam, to nie mogłam się obudzić i zwlec się do pracy. W stanie totalnego zamroczenia poczłapałam do łazienki i wlazłam do wanny. I całe moje szczęście, że byłam taka nieżywa i nie wsadziłam najpierw - jak to zazwyczaj rano czynię - głowy pod prysznic. Bo tylko zdążyłam się oblać wodą i namydlić, jak ogarnęła mnie ciemność - znów wyłączyli prąd... No nie miałabym jak tej cholernej głowy wysuszyć... Dokończyłam mycie się po ciemku i w zimnej wodzie (mój gazowy piec, który ogrzewa wodę jest na iskrę elektryczną - jak nie ma prądu, to nie mam też ciepłej wody i ogrzewania...), poklęłam na to, że nie mam jak wyprasować ciuchów i ubrałam bojówki i workowaty sweter (do biura, ała...), poklęłam na to, że mi ta cholerna waga znów stoi w miejscu i nie chudnę, chociaż powinnam, bom grzeczna, poklęłam na to, że mi się lodówka rozmrozi, poklęłam na sąsiada, że przed nosem zatrzasnął mi furtkę i musiałam wydłubywać klucze z torebki (przyciskiem nie mogłam otworzyć, bo nie było prądu...), poklęłam w głos i pięknymi słowy, jak się okazało, że nie mogę otworzyć bramy garażowej, bo też jest kurza morda na prąd (a jeżeli nawet można otworzyć mechanicznie to najzwyczajniej w świecie nie miałam siły)... Klnąc dalej i tachając pod pachą różne rzeczy wróciłam na górę po kluczyki i dokumenty do piardopęda, poklęłam po raz drugi na innego sąsiada za zatrzaśnięcie mi furtki (torebka -> klucze -> wypadające rzeczy spod pachy), pomodliłam się, żeby na oparach benzyny dojechać do pracy, pomamrotałam przekleństwa na brak świateł (brak prądu chyba w całej dzielnicy) i wyjeżdżających mi z podporządkowanej pod koła - a ja przecież w piardopędzie nie mam hamulców, mam ZWALNIACZE i w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego dotarłam spóźniona do pracy... I na tych oparach jechałam jeszcze do banku - nie wiem, jak dojadę do domu :)
Z rzeczy optymistycznych - mam na oczach zielone soczewki i - chociaż niewygodnie sie prowadzi auto - to wyglądam zupełnie inaczej, niz zwykle. A jak się komu nie podoba, to niech spada i raczej dzisiaj mnie taka informacją nie raczy ;)
Druga rzecz optymistyczna - mam pomysł na prezent dla Szwagra i dla Mamusi (dzięki Izuś za pomysła i zabukowanie!!) na jutrzejsze urodziny. Z moją Rodzinką jest zawsze problem prezentowy - zwłaszcza z częścią męską...
Trzecia rzecz optymistyczna - dzisiaj mam jedną z Rocznic - tj. rocznicę poznania się z moim WSzPM (oprócz tego mamy rocznicę naszego Początku oraz Rocznice obu ślubów :P) - nie wiem, którą, Maciek twierdzi, że ósmą i ja mu wierzę :)
Czwarta rzecz optymistyczna - nie ma już masakrycznych korków po drodze do pracy, otworzyli remontowaną nitkę ulicy :)
Piąta rzecz optymistyczna - niedługo koniec pracy, hy hy :)
Dobra, wyżaliłam się, odkryłam, że coś optymistycznego też w życiu się zdarza i spadam do moich papierków!
Pozdrawiam zielonooko :)