Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Sheng2

mężczyzna, 48 lat, Katowice

174 cm, 95.10 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

9 stycznia 2012 , Komentarze (4)

Nowy rok – nowe plany. W tym roku dwa do trzech egzaminów ze sztuk walki – to najważniejsze. Dodatkowo wplątałem się w rywalizację biegową, więc i tu nie mogę odpuścić. Rok zapowiada się dość bojowo. Od dziś miało być ostro. Jak wyjdzie zobaczymy – szczególnie, że w sobotę na treningu Ju Jitsu byłem uprzejmy sobie uszkodzić kolano. Ledwie wyleczyłem nadwyrężenie wiązadeł w tym samym kolanie, a tu znów. Chwilowo jeszcze nie wiem co to jest, ale skoro samo przyszło (no może z małą pomocą mojego Uke) to samo pójdzie - pytanie tylko kiedy.

Moja rywalka biegowa na dzieńdobry podniosła wysoko poprzeczkę. Zanim zaczęła porządnie trenować przebiegła maraton w czasie, którego ja nigdy nie osiągnąłem. Świetnie. Nic to w sumie to dopiero początek.

Co do sztuk walki to w końcu wszystko sobie w miarę poukładałem i trzymając się planu powinienem bez problemu zdać dwa przewidywane egzaminy i być może przygotować się na trzeci, pod koniec roku.

Ostatni element to klub – tez w sumie poukładany, jeszcze tylko zrobić szczegółowe plany i będzie ok. Grupa dziecięca trzyma się nieźle, a dorosła pomalutku i nieśmiało się rozwija. Myślę, że w przyszłym roku szkolnym będzie już taka jak ją sobie wymyśliłem.

Jak zwykle plany ambitne, ale to u mnie normalne – zakładając, że i tak połowa nie wypali trzeba takie robić, żeby później być zadowolonym, mimo tego, że uda się wykonać tylko połowę planów.

12 października 2011 , Komentarze (1)

Ostatnie kilka dni miałem bardzo intensywne.

 

Zaczęło się w sobotę Stażem Kobudo. Jak zwykle było super – pomachałem sobie kijem, sai i tonfą. Przez 8 h w ciągu dwóch dni. Najlepsze oczywiście było bunkai – czyli wykorzystanie technik w starciu z partnerem. Nie była to wolna walka, a z góry ustalone układy, ale i tak dawało mi to sporo satysfakcji – szczególnie wykonanie całego bunkai do kata z kijem. Czuło się tą walkę. Można nad tym medytować długo i wyłapywać kolejne smaczki technik i idee całego kata. Nie miały znaczenia sińce, obtarte dłonie czy obite palce. Uśmiech ukłon i możemy ćwiczyć dalej.

 

W sobotę po treningach poszliśmy do jednej z ćwiczących na mały wieczór integracyjny. Było bardzo miło, siedzieliśmy sobie i gawędziliśmy przy akompaniamencie Pingwinów z Madagaskaru i pysznym barszczyku.

 

Na niedzielny trening zabrałem resztę rodzinki. Dzieci nie chciały ćwiczyć więc robiły za fotoreporterów. Za to Ola chętnie poćwiczyła. Z Dominiką ćwiczyły techniki z kijem. Na koniec treningu Ola umiała całe kata z kijem – z tego powodu była niezwykle zadowolona. Ja wyjeżdżałem z Oświęcimia z nową wiedzą i doświadczeniami, które teraz trzeba przekuć na umiejętności.

 

Poniedziałek był bardziej relaksacyjny, że tak powiem. Mianowicie miałem trening z dziećmi. Ponieważ w szkole szykuje się impreza na 100 lat istnienia, to sale są wyłączone z użytku, zaoferowano nam w zamian basen. Tak więc trening spędziliśmy na basenie. Główną zabawą dzieci było włażenie na mnie, a moim zadaniem było ich zrzucać i wrzucać do wody. Zabawa była przednia choć dla mnie dość męcząca. Porobiłem też trochę zabaw i zawodów w wodzie.

 

Te dzieciaki chyba jednak mnie lubią, tak wywnioskowałem z ich zachowania. Była to jedna z niewielu okazji żeby pobyć z nimi w luźniejszej atmosferze, bo na treningach sztywno trzymam się dyscypliny, hierarchii i dystansu. Tu mogły sobie pozwolić na więcej choć komendy typu „Yame” (przerwać) nadal świetnie działały co ma duże znaczenie jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Dziś powtórka.

 

Wczoraj była kulminacja. Jako że brakuje mi trochę rzutów i tym podobnych technik postanowiłem coś z tym z robić. Poszedłem na trening Judo. Trening świetny. Bardzo męczący. Ćwiczyłem z jakimś Sensei w mojej wadze. Oj namęczyłem się, ale i świetnie bawiłem. Niestety po stronie strat muszę zapisać sińce, bóle prawie wszystkich mięśni obręczy barkowej i ramion, wybity mały palec u stopy. Jutro wybieram się znowu. Czegoś takiego mi brakowało. Mam nadzieję, że dzięki temu podciągnę się z technikami Ju Jitsu, głównie z rzutami. Wczoraj udało mi się już nad jednym popracować.

 

Dziś basenik z dzieciakami – może mnie za bardzo nie wykończą i uda mi się trochę zregenerować po wczorajszym treningu, a wieczorem jeszcze trzeba troszkę pomachać hantlami i sai.

 

Co z bieganiem? Na razie poszło w odstawkę choć może mi się uda trochę pobiegać w sobotę – jeśli jeszcze będę miał siły.

Poniżej link do zdjęć ze stażu

http://picasaweb.google.com/103458236592492472898/StazKobudoOswiecim891011#5661926323066315986

22 września 2011 , Skomentuj

Rozpocząłem w końcu treningi.

 

Na pierwszych zajęciach dziecięcych była stara kadra, na drugie przyszło parę nowości. Normalnie, jak to w czasie naboru. Ciekawsze rzeczy dzieją się przed salą. Moje zajęcia i zajęcia karate odbywają się o tej samej godzinie. Oni robią nabór i ja robię nabór. Ani rodzice, ani dzieci, nie za bardzo orientują się w zawiłościach sztuk walki i kiedy nagle okazuje się, że w dwóch salach, obok siebie są zajęcia dwóch różnych sztuk trochę są zdezorientowani. Do tego dochodzi kwestia, że chciałbym jednak mieć więcej dzieci niż konkurencja.

 

Jest ciekawie.

 

Trzeba wyjaśniać dzieciom i rodzicom czym różnią się obie sztuki i dlaczego lepiej przyjść do mnie. W powietrzu czuć tą walkę. Przynajmniej ja tak to odbieram :). Jest to mobilizujące, a dla dzieci bardzo dobre, bo podnosi poziom zajęć. Chcąc utrzymać dzieci przy sobie muszę robić ciekawsze zajęcia, a że nie wiem jakie zajęcia robi konkurencja to muszę robić najlepsze jakie się da. Chodzą jednak pogłoski, że konkurencja gra nie fair – rozdaje dzieciom po treningu soczki :). Mnie na takie akcje nie stać, ale stawiam na jakość treningów i mój urok osobisty ;). W sumie to jak dla mnie – jeśli zostaną te nowości które ostatnio przyszły – mam wystarczająco dzieci. Nie chcę mieć dużej grupy, bo wtedy cierpi na tym jakość uczenia i zmniejsza czas, który mogę poświęcić każdemu z ćwiczących.

 

Po treningu dziecięcym były treningi Kobudo – głównie nastawione na dorosłych. W tym wypadku na mnie i Olę. Wprawdzie chodzi na nie również Julcia i jeden z moich podopiecznych, ale docelowo to ma być grupa dla dorosłych. Po wczorajszym treningu Ola czuje mięśnie prawie całego ciała co bardzo mnie cieszy, bo oznacza, że trening był dobry. W dodatku jedna z mam moich podopiecznych dopytywała się o treningi dla siebie i myślę, że w poniedziałek zasili nasze szeregi.

 

Robimy podstawowe techniki w powietrze i z partnerem. Marzy mi się, żeby za jakiś czas przez całe zajęcia było słychać huk uderzających o siebie bo (kiji), a sala zamieniła się w polę bitwy. Na razie jestem na dobrej drodze. Oli bardzo się spodobało kata. Ciekawe co powie jak nauczy się całego :).

 

Na razie koncentruję się na rozwoju grupy dziecięcej, więc nie naciskam by szybko stworzyć duża grupę Kobudo. Mam nadzieję, że ta grupa powoli sama się rozrośnie. Jestem prawie pewny, że od października dołączy do nas równie jak ja zaawansowany adept. To może wprowadzić nową jakość do treningów.

 

Kolejnym celem który sobie postawiłem na ten rok szkolny to znalezienie sponsora albo wykombinowanie gdzieś tatami – mat do treningów. Sprawa jest w toku.

17 września 2011 , Komentarze (2)

W końcu. Powiem szczerze, że od pewnego czasu chodziłem nerwowy. Problemem był fakt, że ciągle nie wiedziałem od kiedy będę mógł prowadzić zajęcia Ju Jitsu. Pani Dyrektor nie miała dla mnie czasu. Na szczęście, po kilku zabiegach taktycznych, udało mi się z nią spotkać w piątek. Zabiegi chyba przyniosły oczekiwany efekt ? nawet go przerosły. Nie dość, że od poniedziałku zaczynam zajęcia, to jeszcze Pani Dyrektor zaproponowała, że rozprowadzi ulotki klubu. Rewelacja. Jak wychodziłem od niej z biura uśmiech miałem od ucha do ucha.

 

Niniejszym więc sezon treningowy uważam za otwarty. Mam zajęty poniedziałek, środę i piątek od 17:00 do 18:00 Ju Jitsu dla dzieci, a potem w poniedziałek i środę od 18:00 do 19:00 Kobudo dla młodzieży i dorosłych. Grupa Kobudo dopiero powstaje i bardzo jestem ciekaw czy i ile osób będzie chodziło. Gdyby ktoś był z okolic i chciał pomachać kijem to zapraszam. Na razie wiem, że będę ja i Ola, a od października prawdopodobnie dołączy do nas Maciek z którym zdawałem na brązowy pas Kobudo. Teraz troszkę reklamy. Kobudo to świetny sposób na wzmocnienie całego ciała. Praca z kijem (bo od tego zaczniemy) świetnie wzmacnia obręcz barkową i ręce. Jako że wypadałoby też w walce się jakoś poruszać to i mięśnie nóg i obręczy biodrowej pięknie pracują. Poza tym zawsze to jakaś egzotyka treningu i praca z bronią. Trening pozwala pobawić się trochę swoim ciałem, przestrzenią i współpracą z bronią. Oczywiście trening dopasuję do oczekiwań ćwiczących, bo nie chodzi o to żeby się męczyć, ale żeby przez ruch i techniki poznać siebie i wzmocnić ciało. Koniec reklamy :)

13 września 2011 , Skomentuj

Legion XXIX stawił się na wezwanie, gotowy zetrzeć się z siłami własnych słabości, wspieranych przez nieubłagane oddziały czasu i przestrzeni. Niespodziewanie do wrogów dołączyły potężne siły upału. Wojownicy jednak stali gotowi na bój. Nowicjusze nieświadomi czekającego ich bólu i cierpienia, weterani myślący, że wiedzą co ich czeka. W ostatniej chwili i ja dołączyłem do niezliczonych kohort wojowników. Ja z kolei myślałem, że po wiosennej bitwie z siłami zimna, wiatru, deszczu i gradu, nic nie może być gorsze.<?xml:namespace prefix = o ns = "urn:schemas-microsoft-com:office:office" />

 

Oddziały powoli ruszyły, a ja wśród nich. Szliśmy jak owce prowadzące na rzeź, jedni skupieni, inni radośni – wszyscy rządni zwycięstwa, ale jakże nieświadomi potęgi wroga.

 

Kiedy powoli ruszyliśmy do ataku udało mi się dotrzeć do moich towarzyszy broni. Było nas pięcioro, większość weterani, ufni w swoje siły. Jeden planował wykazać się w walce z własnymi słabościami, pozostali przetrwać nie przynosząc sobie hańby, a ja dotrzymać słowa.

 

Słowo rzucone frywolnie przy okazji pogawędki dla podniesienia ducha miało stać się ciałem. W etosie wojownika słowo to ważna sprawa.

 

Początek walki zapowiadał się całkiem nieźle. Radośni, pełni sił i nadziei pokonywaliśmy kolejnych wojów czasu i przestrzeni. Wojowników własnych słabości i upału jeszcze nie było na naszej drodze. Po pewnym czasie nasz waleczny wojownik ruszył wykonać swoją misję. Straciliśmy go z oczu życząc mu jak najlepiej. Moja towarzyszka broni, z którą związałem się słowem, toczyła coraz cięższe boje ze swoimi słabościami. Staraliśmy się ją wspierać jak tylko potrafiliśmy. Słabość wspierana czasem, dystansem i upałem chciała zniweczyć nasze wysiłki. Bój był zacięty – każdy walczył na swój sposób, wspieraliśmy ją naszymi umiejętnościami, emocjami, doświadczeniami i charyzmą. Każdy tym czym miał. Ona mimo ciężkich ran starała się nie upaść i czerpała od nas to, co dawało jej najwięcej siły. Upadła, nie raz, ciągle jednak wstawała by stawić czoła kolejnym falom bólu i cierpienia, upału i pragnienia.

 

Słowo rzucone frywolnie stawało się ciałem i nabierało ciężaru. Ja musiałem zrezygnować z własnych ambicji i planów, Ona musiała unieść brzemię tego, iż jej upadek będzie moim upadkiem, bo mimo kilku prób zrozumiała, że tym razem, w tej bitwie, naszych losów nie da się rozdzielić. Jako starzy towarzysze broni daliśmy sobie radę z słowem, które nas połączyło. Mimo, że wiele już z sobą przeżyliśmy nigdy w żadnej bitwie nie łączyło nas słowo. To było dla nas nowe doświadczenie, które w pewnym momencie, bynajmniej nie ułatwiało zaciętego boju jaki toczyliśmy.

 

Przyszedł w końcu czas trudnych decyzji. Czy towarzysząc naszej wojowniczce jesteśmy gotowi wszyscy trzej polec? Jasne, że tak. Tylko jaki to ma sens? Po kolejnej próbie, którą w tej bitwie musiałem przejść ustalono, że będę Jej towarzyszył do końca – jaki by on nie był, natomiast nasi pozostali towarzysze dostali zadanie pokonania wrogów. Pełni obaw o naszą wojowniczkę ruszyli by spróbować dopiąć swego i wyjść zwycięsko z tego okrutnego boju.

 

Walcząc ze słabościami, bólem i upałem widzieliśmy wielu – zbyt wielu, którzy nie podołali. Padli. Nie podnosiło to bynajmniej na duchu. Służby sanitarne miały pełne ręce roboty.

 

Teraz już w dwójkę, w pocie czoła pośród, bólu i łez z zaciętymi twarzami powoli pokonywaliśmy kolejnych posłańców naszych własnych i wzajemnych słabości, upału pragnienia i bezlitosnego dystansu. Mijaliśmy kolejnych, których losem był powrót do domu na tarczy. Już wiedzieliśmy, że i nas taki los czeka. Wiedzieliśmy tak jak Spartanie pod Termopilami, że nie dane nam jest wygrać tej bitwy. Nie miało to znaczenia – postanowiliśmy walczyć do końca, póki sił starczy, by pokonywać kolejnych wrogów.

 

Nie pamiętam.

 

Wiele nie pamiętam – to był bardzo trudny czas gdzie najważniejszym zadaniem było zapomnienie o własnych słabościach i bólu, by móc wspierać towarzyszkę broni.

 

Brnęliśmy coraz dalej, trup się ścielał coraz gęściej – pod drzewami, budynkami czy wprost na polu bitwy. Nasza klęska też zbliżała się nieubłaganie. Wraz z kilkoma innymi wojownikami z naszego legionu uparcie jednak nie chcieliśmy przyjąć tego do wiadomości.

 

W końcu potężny wojownik czasu i przestrzeni ciął potężnie. Upadliśmy – ale nie zginęliśmy, postanowiliśmy, że będziemy walczyć, choćby po partyzancku. Zdjęliśmy barwy legionu i tocząc partyzancką walkę, przyglądaliśmy się jak w polu potykali się nasi towarzysze niedoli. Nie wierzyliśmy w ich sukces z potężnym wojownikiem. O dziwo jednak – ten w końcu uległ. Znów mogliśmy przywdziać barwy XXIX legionu i ruszyć w otwarty bój. Wspierani sanitariuszami, którzy podążali krok w krok za nami pokonywaliśmy kolejnych przeciwników z herbem przestrzeni. Oddziały czasu zostały rozproszone i zniszczone. Poza przestrzenią walczyły jeszcze oczywiście słabości, a niemiłosiernego ostrzału nie przerywali łucznicy upału. Pod gradem strzał, w ogniu walki pokonywaliśmy niedobitki przestrzeni. W końcu ujrzeliśmy obóz wroga. Bitwa zbliżała się ku końcowi. Podziękowaliśmy sanitariuszce i z okrzykiem bojowym wycięliśmy w pień ostatnich wojowników przestrzeni.

 

Ostrzał upału osłab, słabości walczyły, ale w obliczu porażki czasu i przestrzeni nie miało to znaczenia. Odnaleźliśmy naszych towarzyszy broni – wszyscy, jak jeden mąż stali z tarczą, mimo, że mocno poranieni i ledwie żywi. Zwyciężyliśmy – każdy z osobna i wszyscy razem. Mieliśmy jednak o wiele więcej szczęścia niż nieprzebrane tłumy wojowników leżących u naszych stóp, których pokonali wojownicy słabości i upału w chwili dekoncentracji, tuż po tym jak pokonali czas i przestrzeń.

12 lipca 2011 , Komentarze (1)

Odwaga to nie brak strachu, ale umiejętność panowania nad nim.

 

Tydzień temu w drodze do (albo z) Limanowej doszliśmy z Olą do wniosku, że skoro możemy tak daleko jechać, żeby godzinę pobiegać, to nic nie stoi na przeszkodzie żeby jechać do Zakopanego i cały dzień pochodzić po górach.

Decyzja była szybka. Jedziemy. Wycieczka miała być jednodniowa. Planowaliśmy że dojazd będzie 3 h powrót tyle samo – no i zostanie parę godzinek na połażenie po górach i pokazania ich dzieciom.

Szybko też wymyśliłem trasę. Długą, mało wymagającą i piękną. Plan mianowicie był taki, aby z Doliny Kościeliskiej wejść na Małołączniak, potem grzbietami do Ciemniaka i powrót do Doliny Kościeliskiej.

 

Dni mijały zbliżał się weekend. W pracy od rana miałem włączoną kamerę online na Czerwone Wierchy. Pogoda raczej nie nastrajała optymistycznie. Na szczęście w piątek się rozpogodziło. Sobota miała być w górach. Niestety Ola się źle poczuła i wyprawę przenieśliśmy na niedzielę, o ile się lepiej poczuje.

 

W niedzielę skoro świt ruszyliśmy. Jeszcze rzut oka przez kamerę na warunki pogodowe nad Czerwonymi Wierchami i gotowi na przygodę wyruszyliśmy.

 

Przemknęliśmy autostradą potem niesławną Zakopianką (bez żadnych problemów) i w okolicach jedenastej stawiliśmy się w Kirach u wejścia do Doliny Kościeliskiej. Pogoda idealna, niewielkie białe obłoczki słonko i ciepły lekki wiaterek. Ruszyliśmy. Najpierw z tłumem. Nie lubimy tłumów szczególnie w górach. Ola się obawiała, że tłumy nas nie opuszczą, ja, że zaraz po zejściu z drogi w dolinie tłum zniknie. Miałem rację. Ledwie skręciliśmy na szlak pod Reglami zrobiło się cicho, spokojnie i dziko. Piotrek miał nawigować niestety słabo mu szło, a Ola jako nasz rodzinny GPS wręcz rwała się do tego. Tak więc po krótkiej zmianie nawigatora wśród szumu strumienia szliśmy sobie cały czas w górę. Pomalutku, nie spiesznie.

 

Po drodze nieco uspokoiłem Julkę która zobaczywszy przy wejściu informacje o możliwości spotkania niedźwiedzia nieco się obawiała. Spytała mnie nawet czy ta tablica to nie był żart. Najprościej było odpowiedzieć, że tak, ale jeśli, a nóż widelec, spotkaliśmy misia to by było nieciekawie. Powiedziałem jej, że to nie żart, że misia czasem tu można spotkać, że trzeba wtedy powoli i spokojnie się wycofać, że misie nie polują na ludzi, że teraz jedzą sobie gdzieś daleko od szlaków i takie tam. Największe wrażenie na niej zrobiło, i najbardziej uspokoiło stwierdzenie, że misie z ludźmi spotykają się przypadkowo, kiedy np. miś chce przejść przez szlak na drugą stronę, a akurat tym szlakiem idzie turysta. Nie wiem czemu, ale to ją uspokoiło.

 

W miłej atmosferze dotarliśmy do Przysłopa Miętusiego. Tam zrobiliśmy sobie dłuższy postój (jak się później  okazało jedyny taki) z jedzeniem i odpoczynkiem. Pogoda nadal była idealna, chmurki, wietrzyk i słońce. Rewelacja. Kilkanaście lat z Olą nie byliśmy w Tatrach i chłonęliśmy je najmocniej jak się dało. Dzieci też wyglądały na szczęśliwe.

 

Odpoczęliśmy nieco, posililiśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem już bezpośrednio niebieskim szlakiem na Małołączniak. Na szlaku tym jest jeden punkt z łańcuchami – ponoć niezbyt trudny. Nie mówiłem o tym rodzince, choć Piotrek cały czas marzył o łańcuchach (miał się z nimi przyjemność spotkać na Słowacji ale w wersji bardzo lekkiej) Julka za to bała się łańcuchów. Właśnie ze względu na nią nie mówiłem o łańcuchach tylko udając, że nie wiem czy są, powoli ją przygotowywałem.

 

Gdzieś na Wyżni Miętusia Rówień zobaczyliśmy, że chmurki zrobiły się ciemniejsze. Troszkę się łamaliśmy co dalej robić, czy iść na szczyt, czy wracać. Mając w pamięci ostrzeżenia, żeby uważać na pogodę i nie dać się złapać burzy na szczycie lub grani zawróciliśmy. Niewiele uszliśmy i zatrzymaliśmy się. Ciemne chmurki zniknęły, były tylko białe. W międzyczasie minęło nas kilka ekip idących w górę. Zmieniliśmy decyzję i znów ruszyliśmy w górę. Julia nie była szczęśliwa. Była już trochę zmęczona i bała się. Piotrek skakał za to jak kozica górska. Widać było, że był w swoim żywiole. Coraz bardziej zbliżaliśmy się do ściany Czerwonych Wierchów. Piotrek cieszył się coraz bardziej kombinując, że przy takich ścianach bez łańcuchów nie będzie się dało wejść na górę. Julka bała się, ale dzielnie szła naprzód pogodzona chyba z myślą, że łańcuchy mogą się zdarzyć.

 

Doszliśmy do Kobylarzowego Żlebu. Paskudny fragment - odłamki skalne, trudne podejście. Poziom strachu Julki był bardzo wysoki. Piotrek też wydawał się mniej beztroski. Jak później przyznał też zaczął się trochę bać. Doszliśmy do łańcuchów. Do tej pory asekurowałem Julię i pomagałem jej. Jak spojrzałem na łańcuchy troszkę się przeraziłem. Ściana była niemal gładka, a do niej przypięte łańcuchy. Asekuracja wydawała się niemal niemożliwa, bo musiałem tak jak ona trzymać się oboma rękami łańcucha, w dodatku żeby moje ruchy przy łańcuchu nie spowodowały jej odpadnięcia musiałbym trzymać się o jeden uchwyt niżej od niej to jakieś 3 m od niej. Ruszyliśmy. Julia trzymała się łańcuchów i wspinała się, a ja próbowałem nie łapać łańcucha – i wspinać się po skale. Obawiałem się, że moje szarpnięcie za łańcuch spowoduje jej utratę równowagi. Doszliśmy do 2/3 łańcuchów. Tam był zwrot. Nie widziałem szans żeby Julia przeszła nawet trzymając się łańcuchów, a ja nie byłem w stanie jej asekurować, nie było oparcia ani dla nóg ani dla rąk. Na szczęście nad łańcuchami wypatrzyłem dogodne miejsce do przejścia. Jula wspięła się tam. Cały czas, to wszystko robiła strasznie się bojąc. Szła nad łańcuchami słuchając moich instrukcji. Ja szedłem poniżej asekurując ją i przytrzymując się łańcuchów.

 

Dała radę. Była roztrzęsiona. Wiem jestem okropnym ojcem, ale za to jak byłem z niej dumny. Tego się nie da opisać. Dałem jej chwilę czasu na ogarniecie się i ruszyliśmy dalej. Znów żleb i odłamki skalne. Miałem już dość podejrzewałem, że dzieci też. Piotrek nadal śmigał, ale Julia już była zmęczona i przestraszona. W końcu wdrapaliśmy się na Czerwony Upłaz.

 

Zaczęło grzmieć, chmury zgęstniały i pociemniały. Ewidentnie zapowiadało się na burzę. Musieliśmy z Olą zdecydować. Wybór mieliśmy między powrotem przez żleb i łańcuchy albo dotarcie na szczyt i stamtąd w dół albo grzbietem Czerwonych Wierchów do Ciemniaka albo Kondrackiej Kopy.

 

Powrót odrzuciłem i bynajmniej nie ze względu na moją wybujałą ambicję, ale po chłodnej kalkulacji. Pewne było, że przed burzą nie zejdziemy poniżej łańcuchów. Trudno się na nie wchodziło – jeszcze trudniej by się schodziło (o ile udałoby mi się zmusić Julcię do powrotu na łańcuchy). Nie wyobrażałem sobie wykonania tego manewru na mokrych kamieniach, które zapewne by były zanim byśmy skończyli schodzenie z łańcuchów. Decyzja więc była prosta – jak najszybciej na szczyt, a potem na Kondracką Kopę jako mniej eksponowaną i szybciej schodzącą w dół trasę.

 

Dzieci po wspinaczce w żlebie były bardzo zmęczone, od Przysłopa nie było dłuższego postoju – tylko krótkie na napicie się. My jednak goniliśmy je dalej szybko i naprzód.

 

Czerwony Upłaz to paskudny fragment. Już się wydaje, że zaraz będziesz na szczycie, kilka kroków i się okazuje, że to był tylko troszkę bardziej stromy fragment i szczyt jest dalej. Taka sytuacja powtarzała się kilka razy. Morale u dzieci padło u mnie wisiało na włosku. Z Julcią zaczęliśmy wyzywać górę od oszustek, Piotrek sam walczył z sobą pojękując i postękując. Chciałem mu pomóc, powiedział żeby pomóc Julci. Julcia kazała mi pomóc Piotrkowi. Znów byłem dumny ze swoich dzieci. Sytuacja robiła się nieciekawa. Atmosfera gęstniała, w każdej chwili spodziewałem się burzy. Ola szła z przodu dopingując nas tym do szybszego marszu. W końcu weszliśmy na szczyt Oszustki (Małołączniak). Bez postoju ruszyliśmy w dół, w stronę Kondrackiej Kopy.

 

Zaczęło się.

 

Nie zdążyliśmy zejść ze szczytu kiedy zaczęła się burza. Gwałtowna ulewa z gradem padającym praktycznie w poziomie ze względu na silny wiatr, a my na odsłoniętej grani. Masakra, nie było śmiesznie. Ja osłaniałem od deszczu i wiatru Julię, ale Piotrek szedł przez chwilę sam, targany wiatrem na niezbyt szerokim grzbiecie. Po chwili wsparła go Ola i zeszliśmy za ścianę osłaniającą od najgorszego. Dzieci były przerażone, płakały ale szły dalej. Znów byłem z nich dumny, a na siebie wściekły za głupotę i to, że dopuściłem do takiej sytuacji.

 

Szybko cali przemoczeni doszliśmy do Małołąckiej Przełęczy i zaczęliśmy się wspinać na Kondracką Kopę. Na szczyt nie weszliśmy, skrótem doszliśmy do szlaku na Kondracką Przełęcz. Wiatr nami już nie targał, pozostał deszcz i grad, ale to już były drobiazgi. Piotrek szedł z Olą, ja z Julią. Julia klęła góry, że brzydkie, że nie ma w nich nic fajnego, że już nie przyjedzie do nich, że ich nie lubi itp.  Jak później się dowiedziałem Ola w tym czasie walczyła ze sobą, żeby nie okazać strachu jaki nią targał.

 

W chwilach odpoczynku mogliśmy popatrzeć na chmury poniżej nas i chmury przewalające się nad grzbietami gór. Widoki piękne aczkolwiek w naszej sytuacji nie bardzo mieliśmy nastrój na ich kontemplację. Przełęczą Kondracką zaczęliśmy schodzić w dół do doliny Małej Łąki. Tu już definitywnie znaleźliśmy się wśród kosodrzewin i było już spokojniej – nadal mokro i dość ciemno, ale w miarę ciepło. Miliony śliskich i mokrych kamieni, ale mimo zmęczenia i strachu dzieci świetnie sobie radziły. Powoli systematycznie szliśmy do dna doliny. Z każdym krokiem strach puszczał.

 

Na dnie doliny droga już była w miarę dobra. Dzieci zaczęły rozmawiać. Julia przeprosiła góry za to co o nich mówiła na szczycie. Powiedziała im, że to że tak do nich mówiła pomagało jej w marszu (tak czułem dlatego tam na górze nie powstrzymywałem jej przed tym). Potem nawet stwierdziła, że łańcuchy były fajne. Doliną to już był spacerek. Szczególnie, że góry postanowiły chyba też nas przeprosić. Zaczęło się wypogadzać. kiedy przez Przysłop i Dolinę Kościeliską dotarliśmy do Kirów było już po dwudziestej. Przemoczeni, zadowoleni skończyliśmy naszą wycieczkę. Dzieci były tylko smutne, że nie mogły sobie kupić pamiątki czy choćby odznaki PTTKowskiej takiej jak kupiły na Stożku potwierdzającej, że byli tam gdzie byli. Nie mieliśmy ubrań na zmianę więc ja mokry, a dzieci na golasa pod kocami, ruszyliśmy do domu w ciepłym samochodzie. Krótki postrój w MC Donaldzie na jedzenie i do domu. Dzieci spały ja walczyłem ze snem i zmęczeniem, a Ola mnie zagadywała. To była dla mnie najcięższa część wyprawy. Strasznie ciężko było mi nie zasnąć, jechałem niemal na autopilocie, ledwie widziałem drogę.

Udało nam się.

 

Jestem dumny z moich dzieci okazały się być wspaniałe i niezwykle odważne – nadrabiając odwagą głupotę rodzica. Na siebie jestem zły, że do takiej sytuacji dopuściłem, ale z drugiej strony to była wspaniała przygoda i sprawdzian dla nas wszystkich – zdaliśmy go. Ola zaś jak to Ola, bez hałasu, ale była wsparciem dla nas wszystkich wtedy kiedy trzeba było, czy to zagadując mnie w aucie, czy narzucając tempo podczas marszu, czy w końcu wspierając Piotrka podczas burzy.

 

Wielkie dzieło powstało ale i wielkich wydarzeń się tyczy.

 


7 lipca 2011 , Skomentuj

Już pewnie gdzieś pisałem, że chodzę na Fight Club w Siłowni. Głównie to boks i pewnie wspominałem, że nie mam co do tych zajęć większych oczekiwań, czy ambicji - od, po prostu relaks w formie jaką lubię. 
Ostatnio jednak miały miejsce 3 treningi pod rząd z wydarzeniami istotnymi i interesującymi.

Pierwszy trening
Trening jak trening, pod koniec sparringi. Walczę z gościem większym ode mnie i z dłuższymi rękami. Staram się delikatnie, jednak widzę zacięcie na twarzy przeciwnika i potęgę ciosów mijających mnie o centymentry. Zaczynam się trochę bać co będzie jeśli nie zdążę odskoczyć. Mam za krótkie ramiona żeby móc tak swobodnie atakować jak on mnie. Szukam sposobu na gościa. Licząc na swoją lepszą kondycję staram się go wykończyć kondycyjnie. Nie daje się w ciągnąć. Przyjmuję parę porządnych uderzeń na korpus. Zabawa trwa dwie rundy - probuję znaleźć na gościa sposób jest trudno. Pod koniec drugiej rundy wpadam na prostą myśl. Dlaczego ja się go boję - niech on boi się mnie. Plan od razu wprowadzam w życie. Ciosy silniejsze, techniki szybsze i bardziej upierdliwe, odpowiedź na każdy jego atak. W trzeciej rundzie efekty już widać - nie walczy tak swobodnie, łatwiej mi go sięgnąć. Nagle następuje ten moment. Krótka wymiana ciosów i ręka mi się omsknęła - uderzyłem mocniej niż chciałem, nie kontrolując gdzie. Gość dostaje w szczękę. Koniec sparringu. Mam nadzieje, że nic mu się nie stało, ale boleć musiało (znam to z autopsji). Chyba mu delikatnie przestawiłem szczękę :(.

Drugi trening
Obitego nie ma. Dziewczyny od razu mnie informują, że ze mną nie walczą. Hmmm trudno. Tłumów nie ma - jest nas czwórka - trzy dziewczyny i ja. Zajęcia nie są na sali tylko w okolicach ringu. Rozgrzewka, potem praca na workach. Na końcu sparringi na ringu. Przyszło mi walczyć z instruktorem. Oj dawno takich omłotów nie dostałem :). Pierwsza runda katastrofa. Gość obtrzaskał mi równo i jakoś chyba nie za bardzo zależało mu na powstrzymywaniu ręki, a i nie specjalnie patrzył gdzie uderza (tył głowy). Przeżyłem. Przy okazji dowiedziałem się, że jedna z koleżanek za bardzo mnie nie lubi, na co wskazywał jej szyderczy śmiech, kiedy obrywałem. Ola biegając na bieżni zerkała na nasze wyczyny. Ponoć wyglądało na to, że mocno obrywam. Tak było. Potem walczyły dziewczyny i znów ja z instruktorem.
Tym razem znów strach i chęć odkucia się. Lubię to uczucie strachu i przełamywanie go. Miewam go często w końcu nigdy się nie wie z kim się walczy na sali, macie, tatami, ringu czy na czym tam przyjdzie się spotkać z przeciwnikiem. Powolutku opanowałem się. Rozpocząłem jak poprzednim razem po boksersku i atakami. Znów zacząłem obrywać. Siły uciekały. Byłem zmęczony. Wyhamowałem. Poczekałem na ataki przeciwnika, pozycję zmieniłem na bardziej naturalną dla mnie. Przestałem kombinować i zacząłem robić swoje. Efekty nie dały na siebie długo czekać. Szyderczy śmiech przycichł a walka się wyrównała - dalej obrywałem ale i oddawałem.
Walka się skończyła kiedy zacząłem się rozkręcać. To był dobry trening - sporo się nauczyłem.

Trzeci trening
Tu już było spokojnie, najpierw poćwiczyłem z koleżanką w parach, a potem lekki sparring. Dawno jej nie było na zajęciach, więc może dlatego chciała ze mna ćwiczyć - nie wiedziała o incydencie z pierwszego treningu :)
Potem instruktor zamienił mnie z innym gościem. Dostał mi się przeciwnik szybki, zwinny i wymagający, a przy tym chcący się bawić, a nie obić przeciwnika. Walczyliśmy technicznie. Techniki były szybkie, silne, ale zatrzymywane na tyle by bolalo, ale tylko trochę. Dużo pracy z wykorzystaniem tego co nauczyły mnie omłoty z treningu poprzedniego. Ja jako dość wolny i toporny zawodnik miałem sporo wysiłku by sprostać szybkiemu, zwinnemu przeciwnikowi. Znów się czegoś nauczyłem.

Ten Fight Club to jednak nie tylko relaks w ruchu, ale też nauka.

7 lipca 2011 , Skomentuj

Czerwiec nie jest rewelacyjny - przynajmniej nie taki jakbym chciał. Przypada na niego 2 tygodniowy okres kryzysu i niechęci do ćwiczeń. Nie jest to najlepsze, ale dało mi trochę odpoczynku i świeżości na kolejne treningi a teraz przejdźmy do konkretów:
Bieganie 56,620 km w tym W pogoni za żubrem, Półmaraton Jurajski
Kobudo x 6, w tym Staż
Fight Club x 2
Bieżnia x 4 w tym 2 x Rolling Hills
Wiosła na siłowni x 2
Karate x 1
Marniutko ale zawsze to coś. Ju Jitsu odpadło bo teraz szykuję się na egzamin Kobudo więc Ju Jitsu odpuściłem.

7 lipca 2011 , Skomentuj

Niemoc to jedno z trudniejszych uczuć jakie dane mi jest przeżywać. Szczególnie niemoc z wyboru. 

Ostatnio  udało mi się przeczytać pewien wpis z blogu osoby w pewien sposób dla mnie ważnej. Wpis moim zdaniem był na wszechmiar smutny. 
Nie, nie jestem wszechmocny, nie mogę wszystkiego naprawić – ale w tej sytuacji nie mogę nic zrobić i to nie dlatego, że nie chcę czy nie potrafię, ale dlatego, że mi nie wolno. Takie ograniczenia narzuciła mi ta osoba i takie ograniczenia przyjąłem i sam sobie narzuciłem. Co nie zmienia faktu, że serce mi się kraje czytając takie, a nie inne teksty, tym bardziej, że mimo chęci i pewnych niewielkim możliwości nie mogę nic zrobić – dosłownie nic – nawet pocieszyć, porozmawiać czy po prostu przytulić tak bez słów i po przyjacielsku.

Dlaczego tak wspaniałych ludzi nie spotyka tyle dobrego na ile zasługują? Zaprawdę dziwnie jest ten świat poukładany.

Nic to.

Miła Osobo jeśli to przeczytasz, wiedz, że gorąco Cię dopinguję i trzymam za Ciebie kciuki, wierze w Ciebie i życzę Ci jak najlepiej.





2 maja 2011 , Skomentuj

Kwiecień

Kobudo x 6
Ju Jitsu x 5
Karate x 2
Staż Kobudo i Ju Jitsu
Fight Club x 9
Bieganie bieżnia x 6
Półmaraton Dąbrowski
Do tego trening na worku i na bramce na siłowni

Biegowo bardzo nędznie szczególnie jeśli wziąć moje ambitne plany biegowe. Jutro wszystko się zweryfikuje. Silesia Marathon. Jestem pełen najgorszych przeczuć, ale nie ma co się przejmować na zapas.