Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Sheng2

mężczyzna, 48 lat, Katowice

174 cm, 95.10 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

19 kwietnia 2011 , Komentarze (4)

Wczoraj byłem na treningu Karate. Rewelacja. Odwołuję to co wczoraj napisałem. Tygryski najbardziej lubią walki, a nie obijanie worka, ale od początku. Najpierw była rozgrzewka, a potem pary. W parach ćwiczyliśmy coś bardzo nie logicznego, mianowicie jeden się cofał, a drugi uderzał z góry ustalonymi kombinacjami rąk i nóg. Wycofujący się jednak miał przyjmować ciosy na siebie i się nie bronić. Nieźle oberwałem po żebrach, klatce i brzuchu :) – to jest chore, ale konieczne i podobało mi się. Potem walki. Walczyłem tylko z jedną osobą – wicemistrzynią Polski. Walka była rewelacyjna, bardziej techniczna niż siłowa. W międzyczasie powiedziała mi kilka miłych i podbudowujących zdań. Nie uniknęliśmy wprawdzie kontuzji, ale walczyło się naprawdę rewelacyjnie. Ja chcę jeszcze! (sadomasochizm czy co? :) )

 

Wieczorkiem w domu jeszcze machnąłem sobie Weiderka i Kobudo.

 

A co z bieganiem? Ano leży i kwiczy. Wprawdzie biegam na bieżni na siłowni, ale to chyba nie to. Najgorsze jest to, że przed Silesia Marathonem chyba nie pobiegam normalnie. Wprawdzie, w planie jest wydłużenie czasu biegu na bieżni, ale to nie to. Zobaczymy jakie będą tego efekty na maratonie – obawiam się że opłakane.

 

Mój stan na dziś: pobolewająca kostka (pamiątka po piątku), obite żebra, mostek i brzuch, obtrzaskane golenie i parę siniaków na rękach. Wewnętrznie? Rewelacja, duże zadowolenie i satysfakcja - dałem radę, wytrzymałem walkę i nie robiłem tylko za worek treningowy.

18 kwietnia 2011 , Skomentuj

Weekend rozpoczął się sportowo.

 

W piątek oczywiście trening z dzieciakami. Było Kobudo. Z kijkami idzie im coraz lepiej i jestem z nich coraz bardziej dumny. Postępy są i powoli wprowadzam kolejne techniki.

 

Potem zostałem godzinkę, żeby sobie samemu potrenować kata z Bo i Sai. Niestety, w wyniku nie dogadania Ania nie przyszła na zajęcia swoich karateków (miała jedno dziecko). Poćwiczyłem więc niecałe pół godziny kata, a potem zająłem się jej podopiecznym i zrobiłem mu trening, pod koniec którego, z niejakim zdziwieniem i wyrzutem poinformował mnie, że się spocił :)

 

Następny punkt programu to siłownia. Na lekkim spóźnieniu wpadłem na Fight Club. Rozgrzewka była czadowa, podobała mi się, była wymagająca. W tym duchu poszła reszta treningu i były sparringi :) Fajnie było, choć jeszcze zupełnie nie czuję tego całego boksu.

 

Zabawa była przednia, choć w związku z pewnymi nieporozumieniami nie jest tak fajnie jakby mogło by,ć ale to inna historia i na pewno nie do publicznego roztrząsania. Zdarza się, nieporozumienia i niedomówienia to główne przyczyny nieporozumień między ludźmi.

 

Wracając do treningu – był fajny, aczkolwiek w ferworze sparringu dorobiłem się skręcenia kostki. Póki noga była rozgrzana było ok. później, już po treningu mocniej poczułem tą dolegliwość, a tu w sobotę miał być staż Ju Jitsu i Kobudo, a za 2 tygodnie maraton.

 

Nic to. Po Fight Clubie pośmigałem sobie na bieżni (kostka nie przeszkadzała za bardzo), a potem worek i bramka – czyli to co tygryski lubią najbardziej (tu już kostka przeszkadzała i musiałem ograniczyć kopnięcia prawą nogą).

 

Sobota.

Grzecznie owinąłem nóżkę bandażem elastycznym i ruszyłem do Oświęcimia na staż. Jechał ze mną Piotrek (syn) i Kordian (wychowanek). Jechali w nagrodę. Przy okazji zabraliśmy Pawła z Zabrza, który czekał na nas przy dworcu w Katowicach.

 

Na pogawędkach i żartach upłynęła nam podróż i czas przed treningiem. Tak to zwykle jest kiedy spotka się banda maniaków o podobnym nastawieniu.

 

Trening rozpoczęliśmy od Kobudo. Było Sai i Bo. Głównie praca z kata. Usłyszałem sporo cennych uwag od mojego Sensei. Jest nad czym pracować do następnego stażu.

 

Uwagi chłonę jak spragniony wodę. Jest to o tyle istotne, że spotykam się z moim Sensei rzadko, a wymagania są takie jakbym ćwiczył z nim na co dzień, tak więc muszę uważniej słuchać, więcej pamiętać i mocniej pracować samemu. Podoba mi się to, bo czuję, że coś tworzę, a nie tylko odtwarzam. Taki trening wymaga myślenia, bo nie można co chwilę pytać się czemu tak a tak i nie ma co liczyć, że Sensei poprawi natychmiast każdy mój błąd – sam się muszę pilnować.

Udaje się to chyba nie najgorzej skoro w kata Bo Sensei stwierdził, że przejdziemy do następnego etapu opanowywania tego kata.

 

Potem było Ju Jitsu. Nage no Kata. Przerobiliśmy trzy. Trenowaliśmy w trójkę z Patrycją i Piotrkiem (ale nie moim synem) było wesoło, ale i pracowicie. Najważniejsze, że mogłem sobie trochę porzucać (i polatać). Na koniec, dla smaczku jeszcze Paweł poprowadził zajęcia z nunchaku. Broń piękna z dużymi możliwościami, ale wymagająca. Myślę, że nie najgorzej mi poszło. Piotrek był zachwycony.  Jak dorwał swoje piankowe nunchaku w trakcie treningu, tak nie wypuścił prawie wcale do wieczora. Nawet w drodze powrotnej do domu jechał trzymając je w dłoniach. W niedzielę mnie zaskoczył, kiedy powtórzył niemal dokładnie kombinacje uderzeń nunchaku. Chyba mu się naprawdę ta broń spodobała.

 

Kolejnym punktem programu była przerwa obiadowa. Spędziliśmy ją w pizzerii, gdzie syn po raz kolejny mnie zadziwił sprawnością swojego układu pokarmowego zjadając, bez większych problemów, pół wielkiej pizzy. Podczas konsumpcji toczyła się miła rozmowa przeplatana żartami, śmiechem ale i poważnymi dyskusjami.

 

Najedzeni wróciliśmy jeszcze na 1,5 h treningu. Tym razem moim zadaniem było opracowanie obrony w dwóch wariantach na określone kombinacje ataku i nauczenie ich Piotrka i Kordiana. Pierwsza wersja to było obezwładnienie, druga z rzutem. Wymyślenie poszło sprawnie, gorzej z realizacją. Jednak po godzince pracy chłopcy już jako tako łapali obronę przed trzeba atakami w dwóch wariantach. Solidna robota trenerska, a i zabawa przednia. Pod koniec dnia kostka już mocno dawała o sobie znać ale i tak dobrze się sprawiła.

 

W tym czasie Ola popełniła swój drugi półmaraton – dzielna dziewczyna szczególnie że podeszła do niego z marszu, po mocno przepracowanym tygodniu, bez niezbędnego odpoczynku.

 

Niedziela upłynęła już na odpoczynku.

13 kwietnia 2011 , Komentarze (3)

   Niedawno zapisałem się na siłownię. Nigdy wcześniej nie chodziłem na siłownię, więc to była dla mnie nowość. Na początku przeraził mnie tłum jaki tam był, ale jak się człowiek wyłączy to nie ma tak źle. Co mnie natchnęło na siłownię? Było kilka powodów. 

 

   Jednym z nich była rywalizacja z pewną osobą na moim polu. Do tej pory ścieraliśmy się w domenie tej osoby, gdzie miała większy staż, doświadczenie i osiągnięcia – o czym nie omieszkiwała mi przypominać. Chciałem się zmierzyć w mojej domenie. Siłownia oferuje również różne zajęcia fitness, m.in. Fight Club - zajęcia oparte na boksie. Boksu nigdy nie ćwiczyłem, a mówiąc szczerze uważam za barbarzyński i mało finezyjny. Tak więc oboje zaczynaliśmy jako początkujący. Miałem nadzieję na ostrą rywalizację i wzajemną mobilizację. Niestety osoba ta nawet nie podjęła rękawicy – na zajęcia chodzi ale chyba nie za bardzo się do nich przykłada. Nie spodziewałem się tego po niej.

 

   Drugim powodem, ważniejszym od pierwszego było pięterko tej siłowni. Jest tam ring – jeden chyba z nielicznych w Europie (bo prostokątny, a nie kwadratowy) i worki. Tego brakuje mi w moich treningach – pracy na workach. Dzięki wizytom na siłowni mogę nadrobić te braki. Ktoś pomysłowy w okolicy postawił też bramkę z ciężarkami, tak więc w przerwach pomiędzy obijaniem worków mogę popracować np. nad mięśniami skośnymi brzucha, czy kompleksem mięśni niezbędnych do mocnego gyaku tsuki.

 

   Trzecim powodem były bieżnie. W obliczu obaw Oli o moje bezpieczeństwo nie mogę biegać wieczorami, a więc moje treningi ograniczają się do jednego biegu tygodniowo. Dzięki bieżni ilość moich treningów biegowych zwiększyła się do trzech.

 

   Chodzę więc sobie na tą siłownię i mam okazję obserwować ludzi. Teraz będę pisał o swoich odczuciach i przemyśleniach na ten temat i nie weryfikowałem swoich spostrzeżeń z obserwowanymi, więc spostrzeżenia mogą być mylne, jeśli kogoś urażę przepraszam.

 

   Zauważyłem, że większość ludzi chodzi tam chyba tylko po to, żeby się polansować, jak to się teraz mówi. Ja spocony jak nie wiem co zasuwam ile mam sił, a tymczasem większość chwilkę poćwiczy albo pobiega, potem pospaceruje na inną maszynę lub z jednej bieżni przechodzi na inną bieżnię i znów chwilka i znów zmiana. Wydają się te zmiany przypadkowe i nie ma w nich żadnych znamion robienia jakiś serii czy coś w tym stylu. To samo zauważyłem na workach. Gość stoi koło worka. Seria kilku ciosów w worek i pogaduszki z dziewczyną, następna seria i znów pogaduszki potem przejście do innego worka – kopniak parę ciosów i do dziewczyny no i koniec treningu na workach. Na Fight Clubie jest już o wiele lepiej bo tam jednak ludzie przychodzą coś porobić – choć i tam widać, że niektórzy raczej przyszli się polansować i nawiązać nowe znajomości, a nie ćwiczyć. Ostatnio nawet instruktor chciał jedną taką parę wywalić. 

 

   Może jestem starej daty, ale po co chodzić na siłownię, płacić za nią i nie wykorzystywać. Powiem szczerze, czasem głupio się czuję spocony wykończony pośród ludzi na których czole nawet kropla potu nie zagościła. Czy nie lepiej tym ludziom iść do kina czy restauracji. Nie wiem, nie rozumiem jaka jest idea takiego wykorzystania siłowni.

11 kwietnia 2011 , Komentarze (2)

   No na chwilkę stąd zniknąłem. Sporo przez ten czas się wydarzyło. Klub powstał i już nawet nieco okrzepł (wprawdzie mam problemy z księgowym ale może uda mi się znaleźć lepszego). Prowadzę zajęcia dla dzieci, a w piątki staram się rodziców namówić do wspólnych treningów. W piątki robię zajęcia z Kobudo – czyli walki bronią. Obecnie na tapecie mamy kij, w związku z czym nie ma znaczenia wzrost czy wiek ćwiczących. Każdy może przyjść i trenować. Mam nadzieję, że jednak jacyś dorośli zaczną chodzić i powoli wykluje się z tego grupa dorosłych z którymi albo będę robił tylko Kobudo albo też samoobronę. Zależy mi na tej grupie dorosłych bo będzie to grupa bardziej wymagająca ode mnie, a więc zmuszająca do większego wysiłku. Gdyby jakiś czytacz był chętny to zapraszam na piątkowe machanie kijem :)

 

   Co do wysiłku to ostatnio ostro wziąłem się za robotę. W połowie maja mam w planie bieg na 100 km w czasie maksymalnie 30 h w dodatku po górach. To już nie w kij dmuchał. Poza tym w czerwcu i sierpniu czekają mnie egzaminy ze sztuk walki. Tak więc staram się codziennie ćwiczyć Kobudo, Ju Jitsu lub Karate oraz robić brzuszek wg Weiderka. Zapisałem się też na siłownie gdzie 2 razy w tygodniu na zajęciach Fight Clubu trenuję boks (albo coś w tym stylu), a potem lub przed trenuje na bieżni i workach.

 

   Mimo takiej rzeźni waga stanęła i nie chce drgnąć, ale już się tym nie przejmuję, bo czuję, że tłuszczyku w tej wadze jest coraz mniej. Szczególny optymizm wlał we mnie ostatni półmaraton w Dąbrowie Górniczej w którym poprawiłem swój rekord życiowy o 5 minut, a co ważniejsze bieg był spokojny i bez rozpaczliwej walki o dotarcie do mety.

 

   Na początku maja maraton – również z planem pobicia życiówki, a potem Kierat czyli 100 km na orientację po górach :)

 

   Wracając do klubu – pomału szykuję się do wrześniowego naboru. Właśnie zamówiłem naklejki dla dzieci i finalizuję zamówienie koszulek. Liczę na to, że uda mi się uruchomić drugą grupę dziecięcą i grupę dorosłych, to jest plan maksimum :) Póki co jednak o ile na drugą grupę dzieci jeszcze jakoś mogę liczyć, o tyle z grupą dorosłych jest lekki problem, bo brak chętnych, ale w sumie dopiero nie dawno zaprosiłem dorosłych na piątkowe zajęcia. Może coś z tego wyjdzie.

 

Poza tym to niewiele się u mnie dzieje. :)


P.S. Mam nadzieje Azis że jesteś usatysfakcjonowana :)

23 grudnia 2010 , Komentarze (1)

   UKS Tatsu – to przyczyna mojego milczenia. Sprawy w klubie się pokomplikowały. Z bliżej nie znanych mi powodów Sensei i Prezes w jednej osobie, „zaproponował” mi, żebym zabrał swoją sekcję Ju Jitsu z klubu i założył coś swojego, żeby mieć większą swobodę działania. Nie mam pojęcia co było przyczyną takiej decyzji i na co liczył, niemniej decyzja zapadła szybko.

 

   Najpierw miała to być działalność gospodarcza, szybko jednak, pod wpływem rodziców moich uczniów, nastąpiła zmiana koncepcji. Postanowiliśmy wspólnie założyć Uczniowski Klub Sportowy. Zaginąłem w procedurach i ustawach. W końcu, kiedy już się dowiedziałem co i jak przygotowałem papiery i zwołałem zebranie założycielskie. Poszło szybko i sprawnie. Potem wycieczka do Urzędu Miasta i teraz czekam na wpis. Potem jeszcze księgowy, Urząd Skarbowy itp. sprawy i myślę, że będzie już prościej.

 

   Trochę mi dziwnie, że nagle tworzę klub, który siłą rzeczy stanie się konkurencją dla klubu z którym jestem związany od kilkunastu lat. Nie rozumie i nie znam powodów dla których tak się stało. Wprawdzie Sensei mówi, że nie będziemy dla siebie konkurencją, ale myli się. To, że nie będziemy się ze sobą kłócić i być może ze sobą współpracować nie znaczy, że nie będziemy konkurencją. Będziemy działać na jednym terenie, na którym jest ograniczona liczba dzieci i każdy z nas będzie chciał mieć te dzieci u siebie. Bądźmy szczerzy dla przeciętnego rodzica nie ma różnicy między Karate a Ju Jitsu.

 

   Najśmieszniejsze jest to, że jesienią byłem na rozmowach związanych z uzyskaniem dotacji unijnej na uruchomienie firmy, która miała się zajmować trenowaniem dzieci. Podczas rozmowy, wśród wielu pytań padły też pytania o konkurencję i rywalizację. Oczywiście powiedziałem, że na obszarze mojego działania istnieje klub Czarni (wtedy plan był taki żeby dostać kasę, założyć firmę, kupić sprzęt treningowy i oddać go klubowi do użytkowania) od razu nastąpiło pytanie o ewentualną rywalizację. Powiedziałem wtedy, że dobrze ze sobą współpracujemy i to chcemy utrzymać. Na bezpośrednie pytanie o rywalizacji i szansach jej wygrania odpowiedziałem, że nie chcę tej rywalizacji i z racji renomy, stażu i możliwości Czarnych nie jestem w stanie z nimi wygrać. Teraz patrzę na to zupełnie inaczej. Życie zmusiło mnie by walczyć o przetrwanie i nie poddam się. Myślę, że będzie to rywalizacja po japońsku. Będziemy się uśmiechać i współpracować, ale z drugiej strony ostro ze sobą rywalizować, ale w pewnych granicach.

   Zachciało mi się prezesowania. Teraz zaczynają się schody. Zapaśnicy, którzy też działali w szkole padli i się wycofali z tej dzielnicy. Wycofując się zabrali swoje materace i teraz nie mam na czym trenować. Pierwszy ważny problem to zorganizowanie materacy odpowiednich do rzutów.

 

  A propos rzutów – jako ambitna melepeta wczoraj zorganizowałem trening. Były straszne tłumy – mój Piotrek i trzech chłopaków. Materacy starczyło, chłopcy byli z tych bardziej kumatych, więc zaszalałem – wprowadziłem im pierwszy rzut: O Soto Gari (duże podcięcie zewnętrzne). Piotrek ze swoim partnerem szybko załapali zasadę techniki i młócili po macie sobą aż miło. Drugiej parze szło troszkę gorzej, ale też były tam mniejsze dzieci. Pod koniec treningu i oni z grubsza załapali o co chodzi. Byłem z nich dumny i tym bardziej muszę szukać materacy lub funduszy na nie.

 

   W galerii jest pare fotek z ostatnich warsztatów Kobudo. Zabawa była przednia. Całe warsztaty zajmowaliśmy się Sai. Moje nowe Sai przeszły chrzest bojowy, a ja mocno podciągnąłem się z technik tą bronią – teraz trzeba tylko te techniki dopracować i utrwalić i będzie dobrze. Coraz bardziej mi się podoba to Kobudo, choć z każdą kolejną bronią jest coraz więcej pracy, bo poza nauką nowej broni trzeba jeszcze utrwalać i poprawiać techniki już poznaną bronią. To jednak jest w tym najfajniejsze: ciągłe uczenie się i doskonalenie.

 

   Poza sztukami walki oczywiście nie zapominam o bieganiu. Szczególnie, że mam garminka. Biegam raz w tygodniu. Garminek pokazuje jakieś szalone tempo w którym biegam, ale uznaję, że mierzy jednak dobrze i podnosi mnie to mocno na duchu, bo okazuje się, że jednak potrafię biegać w miarę szybko. Już niedługo Bieg Sylwestrowy – nie wiem czy go traktować jako ostatni bieg starego sezonu czy pierwszy nowego – w każdym razie liczę na miłe bieganie.

 

Ale się dziś rozpisałem.

 

   Kończę już, bo przed świętami to raczej nikt nie ma chyba czasu, siły i ochoty czytać takich długich wynurzeń ;)

 

   Życzę Wam wszystkim dużo zdrowia i wszelkiej pomyślności spełnienia marzeń oraz radości z rzeczy małych każdego dnia, a Nowonarodzony niech Wam towarzyszy każdego dnia i błogosławi wszystko co robicie.

1 grudnia 2010 , Skomentuj

Wielu biegaczy na pierwszym Silesia Marathonie zachwycało się Nikiszowcem. Piękna i klimatyczna dzielnica. Co byście powiedzieli na czerwone cegły kontrastujące z bielą śniegu, pyszne ciasta wypiekane przez mieszkańców, różnego rodzaju rękodzieła związane z Nikiszem lub na nim stworzone? Co byście powiedzieli na posłuchanie tutejszej gwary, spotkanie rdzennych mieszkańców posłuchaniu o tym jak to dawniej tu bywało? Co byście powiedzieli na Pomorzanina w stroju górnika tak zakochanego w dzielnicy w której zamieszkał że jest jednym z najbardziej aktywnych i rozpoznawalnych Nikiszowian? Jakby to jeszcze okrasić atmosferą świąteczną, muzyką i zapachami różnych potraw i napojów?

 

Jeśli chcecie sprawdzić efekt takiego miksu to zapraszam na „Jarmark na NIkiszu” w dniu 5.12.2010 skoro świt (czyli tak gdzieś od godziny 10)


http://www.nikiszowiec.pl/images/pcal/jnn2010plakat.jpg

30 listopada 2010 , Komentarze (1)

Zafundowałem sobie prezent z okazji braku okazji – Garmin. Zbierałem na niego długo, a kiedy przyszedł cieszyłem się jak dziecko. Nie mogłem się doczekać niedzieli, żeby go sprawdzić w praktyce (na niedziele planowałem mój trening biegowy). Niedziele minęła, a Garmina nie sprawdziłem – byłem uprzejmy się rozchorować. Znów trzeba czekać do weekendu, bo moje ambitne ;) plany treningowe zakładają treningi raz w tygodniu – w weekend.

 

Ok już się pochwaliłem teraz trochę o innym treningu. Otóż w sobotę wybrałem się do Oświęcimia na trening dla instruktorów. Jak zwykle było super. Tym razem męczyliśmy przez 2 godzinki Sai, a potem bawiliśmy się przez kolejne 2 h dźwigniami. Fajne są takie treningi na spokojnie – gdzie można wymienić poglądy, douczyć się i na spokojnie przetestować różne rzeczy. Szczególnie, że nadal nie mam partnera do treningów Ju Jitsu w związku z czym takie treningi są szczególnie cenne.

 

Po powrocie z treningu rozchorowałem się na dobre i zaległem w łóżku. Za to Ola ambitnie, jeszcze przed moim wyjazdem na trening, poszła biegać. Zawzięła się dziewczyna i coraz lepiej jej idzie. Jestem z niej dumny. W dodatku zaczyna snuć plany na temat maratonu – to spory postęp, bo jeszcze niedawno się zastanawiała czy da radę w przyszłym roku zrobić półmaraton. Nie hamuję jej w jej zapędach niech ustawia sobie poprzeczkę i stara się ją przeskoczyć – póki jest to w miarę realne nie ma problemu (myślę, że maraton w przyszłym roku jest dla niej realny). Wiem, wiem zgłupiałem, ale w końcu sam jestem początkującym biegaczem, więc mogę się mylić :P poza tym ja zawsze startuje w biegach, w których na logikę nie powinienem się pojawiać. Jak się bawić to się bawić.

 

Warto też wspomnieć, że w środę zrobiłem dla rodziców trening otwarty. Zasadniczo nie pozwalam rodzicom przebywać na sali podczas treningów, a że się tego domagali to zorganizowałem im jeden taki trening. Wszystkich chyba bardzo się podobało, a i dzieci po początkowej tremie też się rozluźniły. Było bardzo fajnie i zgodnie z moimi założeniami. Miarą tego jest fakt, że rodzice chcą wraz ze mną założyć klub sportowy – obecny nas nie chce, a trzeba ubrać nasze treningi w jakieś formy prawne. Tak więc teraz mocno pracuję nad założeniem Uczniowskiego Klubu Sportowego.

 

Sporo się dzieje jak na koniec roku. Byle do weekendu i do przetestowania Garminka :)

16 listopada 2010 , Komentarze (2)

Siedzę sobie w pracy, bok rwie, brzuch boli – jest super. Chyba jestem masochistą. Wczoraj na treningu dość konkretnie obili mi brzuch i bok, chyba mam obtłuczone żebra. Częściowo na własne życzenie, ale co tam jak trening, to trening. Znów wyszły moje zaległości kondycyjne jeśli chodzi o walki. 

 

Zresztą i w sobotę na rycerzach też wyszły. Na rycerzach stoczyłem ledwie jedną walkę (taką konkretną) na miecze półtoraręczne, a byłem spocony jakby ktoś mnie oblał wodą. Inna sprawa, że walczyłem w przeszywanicy (taka średniowieczna kufajka zakładana pod zbroję by dodatkowo amortyzować uderzenia) i w hełmie który co i rusz spadał mi na oczy. Dałem radę. Raz ponoć nawet wyprowadziłem niezłą kombinację cięć (tyle że ponoć za wolno), której ni w ząb nie umiałem sobie przypomnieć. W każdym razie po walce czułem się jakbym z sauny wyszedł.

 

Potem jeszcze, żeby mi nie było za dobrze, mój szanowny syn zapragnął ze mną stanąć na udeptanej ziemi (albo raczej parkiecie). Walczyliśmy bez żadnych ochraniaczy (tzn. ja bez ochraniaczy, bo Piotrek postanowił sprawdzić jak się walczy w hełmie i całą dość długą walkę był w hełmie) – efekt, mój pierworodny obtrzaskał mi palce. Kciuk jeszcze pobolewa, ale myślę, że do soboty przestanie :). Żeby nie było tak fajnie, to w niedzielę on też odczuł walkę. Szyja go bolała :D. Pewnie to od noszenia stalowej czapeczki podczas walki :).

 

Wczoraj zaś trening też był całkiem niezły, najpierw dość sporo ćwiczeń kondycyjnych, a po nich kombinacje technik ręcznych i nożnych. Jako że nasz klub szykuje się do wystawienia w przyszłym roku zawodników na Mistrzostwa Europy to w zapomnienie poszły tarcze. Kombinacje uderzeń i kopnięć szły bezpośrednio na nasze korpusy, a że ja i mój partner raczej nie lubimy się oszczędzać to techniki były solidne. Stąd moje dzisiejsze defekty. Podobało mi się, lubię wycisk na treningu. Jak to ktoś kiedyś powiedział: „Im więcej potu i bólu na treningu, tym mniej krwi i bólu w walce”. Tej wersji się trzymam. Po kombinacjach przeszliśmy do walk Senpai z którym ćwiczyłem jest dość utytułowanym zawodnikiem więc walka z mojej strony polegała na obronie i krótkich kontraktakach. Musiałem oszczędzać energię, bo mój przeciwnik nie dość, że był lepszy technicznie, to i kondycyjnie był na wyższym poziomie. Myślę, że walkę rozegrałem dość dobrze – jestem z niej zadowolony. Potem były już walki z mniej zaawansowanymi i młodszymi zawodnikami, więc ani techniki z obu stron nie miały tej siły, ani walka nie stanowiła takiego wyzwania. Głównie starałem się ręcznie (lub nożnie) wytykać luki w obronie moich przeciwników.

 

Dziś dzień relaksu. Żadnego zorganizowanego treningu. Pewnie w domu pomacham sobie Bo (kijem) i Sai (coś ala duży widelec) w ramach przygotowań do następnego egzaminu tym razem z Kobudo. Potem może uda mi się przysiąść i popracować nad stroną mojego Dojo.

6 listopada 2010 , Skomentuj

To był bardzo sportowy dzień. Rozpoczął się od treningu biegowego z moimi dziećmi – Olą i Asią. <?xml:namespace prefix = o ns = "urn:schemas-microsoft-com:office:office" />

 

Asia spóźniła się więc pobiegliśmy sami. Ola męczyła trasę półmaratonu, a ja kółeczka na Trzech Stawach. Zagubiona Asia znalazła się po połowie mojego kółeczka. Zawróciła i pobiegła ze mną moją trasą. Pokonywaliśmy kolejne kilometry rozmawiając. Niestety Asia nie była dziś w formie, więc w pewnym momencie postanowiła wracać do domu. Chciała jednak poznać Olę, więc dalej rozmawiając poczekaliśmy kilka chwil, aż dotrze. Obie moje córki biegowe poznały się i Ola pobiegła na drugie kółeczko, Asia do domu, a ja robić swój trening. Było rewelacyjnie. Wprawdzie nie poprawiłem swojego rekordu okrążenia, ale zrzucam to na Wmordęwind.

 

Tu muszę wspomnieć o rewelacyjnym osiągnięciu Oli – dwa razy pokonała pętlę półmaratonu – zrobiła 14 km – jestem z niej bardzo dumny. Pomalutku, pomalutku wychodzi z pieluch biegowych i niedługo będzie bić moje rekordy życiowe (wierzę w nią i wiem, że tak się stanie, bo się zawzięła na bieganie i chyba raczej nie odpuści)

Padnięci, ale zadowoleni wróciliśmy do domu. To jeszcze nie był koniec sportowych wrażeń.

 

Mieliśmy z Piotrkiem jeszcze w planie wizytę na treningu bractwa rycerskiego. Po pierwsze dlatego, że wstąpiliśmy do nowicjatu tegoż bractwa, a po drugie dlatego, że Piotrek ma dziś urodziny i chciałem żeby je spędził w sposób nietypowy, a jednocześnie wymarzony przez niego.

 

Pojechaliśmy do Sosnowca. Tam po kilku chwilach pogawędki na temat funkcjonowania w ramach bractwa poszliśmy na trening. Rozpoczęliśmy od nauki podstawowych pozycji, cięć i przejść. Potem chłopcy przebrali się w przeszywanice, wzięli broń i zaczęli toczyć pojedynki. Ja trenowałem nowo poznane techniki, a Piotrek siedział i trochę znudzony, bawiąc się puklerzem (mała tarczka), patrzył na walczących.

 

W pewnym momencie podszedł do niego szef bractwa i podał miecz jednoręczny. Chwilę potem drzazgi leciały z miecza prezesa (Marek miał drewniany miecz a Piotrek stalowy). Szkoda było sprzętu więc Marek zmienił miecz na stalowy i walczyli dalej. Piotrek na początku walczył sztywno, ale z każdą chwilą coraz bardziej sobie pozwalał. W pewnym momencie dostał mieczem po dłoni. Na szczęście delikatnie – niemniej natychmiast go dozbrojono w rękawice z paskami stali dla ochrony. Teraz już stal uderzała o stal wymiana ciosów szła coraz sprawniej i mocniej. Ciosy spadały na miecz i puklerz Piotrka – ten się rewanżował już dość śmiało.

 

Po chwili zmienił się sparring partner Piotrka – nie pomnę jego imienia – Piotrek nazwał go nowoczesnym rycerzem, bo walczył żując gumę i słuchając piosenek na komórce. Wyraźnie lekceważył Piotrka – ale nie na długo. Najpierw odpadła komórka. Potem okazało się, że trzeba zdjąć bluzę, bo mu się ciepło zrobiło a na końcu dostał od Piotrka po paluchach. Na szczęście nie groźnie. Chwilę jeszcze powalczyli i przestali.

 

Następny w kolejności byłem ja. Nie zdecydowałem się na stalowe miecze. Walczyliśmy drewnianymi, ja dwuręcznym, on jednoręcznym i puklerzem. Dostało mi się dwa razy po palcach – są całe. Z Piotrka ciekł pot, ledwie trzymał miecz w dłoni, ledwie nim machał, ale widać było, że jest szczęśliwy.

 

O to mi chodziło. Myślę że Piotrek te urodziny zaliczy do udanych.

27 października 2010 , Skomentuj

Tak przeglądałem sobie teraz mojego bloga i uświadomiłem sobie, że nie ma wpisu z półmaratonu katowickiego. Hmmm, trochę czasu minęło, a skleroza u mnie jest potężna, ale spróbuję coś napisać.

 

Oczywiście w tym roku półmaraton rozpoczął się dla mnie dzień wcześniej od zabawy w przewodnika. Kilka dni przygotowywałem się do tej roli. Czytałem historię Nikiszowca i uczyłem się dat. Myślę, że byłem nie najgorzej przygotowany. Jak wyszło oprowadzanie to już nie mnie oceniać, ale moim turystom. Mnie w każdym razie się podobało – szczególnie zachwyt Wrocławianina nad pięknem naszego kościoła. Biorąc pod uwagę piękno Wrocławia taki zachwyt ma swoją wartość.

 

Następnego dnia był bieg. Jednym z ważniejszych elementów przedbiegowych poza oczywiście spotkaniem Gabrysi z rodzinką było spotkanie Oli z Magdą. Obawiałem się troszkę tego spotkania, ale jak się okazuje bezpodstawnie. Było to dla mnie bardzo istotne. Potem przygotowanie do biegu i sam bieg.

 

Bieg to zgodnie z ustaleniami pogawędka z Gabrysią. Uwielbiam z nią rozmawiać, a na żywo rzadko mamy okazję porozmawiać sam na sam. Tu mieliśmy 2,5 h rozmawiania. Tematów nam nie brakowało – nie mogliśmy się nagadać. Poza drobnymi przerywnikami na dopingowanie Magdy, czy wysłuchanie wykładu pewnego młodego biegacza na temat kobiecych piersi, rozmawialiśmy cały czas.

 

Należy przy okazji wspomnieć, że w tym biegu uczestniczyła także Ola – na dystansie 7 km. Jej rozpromieniona twarz, kiedy spotkaliśmy ją rozpoczynając kolejne kółeczko, a ona kończyła swój bieg, była czymś wspaniałym. Jak mi powiedziała później nasza reakcja na jej osobę ją zaskoczyła. Myślała, że tylko jej pomachamy i pobiegniemy, my natomiast zafundowaliśmy jej radosne powitanie z uściskami i uśmiechami od ucha do ucha.

 

Pod koniec biegu skończyły mi się baterki i parę razy przeszedłem do marszu, a Gabrysia mnie poganiała. Nie rozumiałem tego, bo to nie miał być bieg na wynik. Okazało się, że jednak Gabi miała tajne plany w tym zakresie – których jednak nie udało jej się urzeczywistnić. Nie mniej jak zwykle na mecie byłem szczęśliwy.

 

Pominę milczeniem niedociągnięcia organizacyjne, które mnie bardzo zdenerwowały po biegu i na które psioczyłem, a które z perspektywy czasu okazały się mało istotne, a wynikały raczej z moich wysokich oczekiwań w stosunku do imprezy i organizatorów, niż z faktycznej niedogodności tych niedociągnięć.

 

Po biegu impreza przeniosła się do nas do domu i trwała do wieczora w miłej atmosferze rozmów mniej i bardziej poważnych, żartów i pysznego bigosu.

 

To był piękny weekend :)

 

Trochę chaotycznie ale udało mi się nadrobić ten istotny brak wpisowy :)