Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Sheng2

mężczyzna, 48 lat, Katowice

174 cm, 95.10 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

22 października 2010 , Skomentuj

Po kilku nie udanych próbach ruszyłem w końcu z Weiderkiem J. Ciężkie ćwiczenia, ale chyba przynoszą już efekty (choć może to tylko moja autosugestia). W sumie przyzwyczaiłem się już do tego wysiłku i bólu. Prościej jest, kiedy między seriami sobie poćwiczę sztuki walki, brzuch ma czas odpocząć. Ostatnio też Ola się przyłączyła do Weiderka.

 

Wczoraj w końcu udało nam się zrobić też porządny godzinny trening Kobudo. Olę Kobudo kręci bardziej niż Ju Jitsu.

 

Co kobiety mają za sentyment do broni?

 

Magda też chyba bardziej wolała machanie kijkiem niż rzucanie się ze mną.

Trening był bardzo fajny i przyszłościowy, choć musieliśmy uważać na domowe sprzęty. Mimo całej ostrożności i tak oberwało się szafom i żyrandolowi – na szczęście niegroźnie.

 

To i tak pikuś – kiedyś jak ja łupnąłem w żyrandol kijem to nagle wszystkie żarówki zaczęły mocniej świecić tylko po to, żeby potem dość szybko się spalić. :) Ma się te zdolności. :)

 

Wracając do wczorajszego treningu to przerobiliśmy dwie techniki z pierwszego hojoundo (zestawu technik) zarówno w formie uderzania w powietrze jak i w kij partnera. Udało nam się ćwiczyć na 4 – 5 kroków co jest sporym sukcesem biorąc pod uwagę że ćwiczyliśmy w mieszkaniu dość długimi kijami.

 

Po początkowych problemach z koordynacją i władaniem kijem, potem Oli szło już tylko lepiej, a co ważniejsze spodobało jej się i chce następny trening, w miarę możliwości na sali, gdzie nie trzeba się będzie hamować przy wywijaniu kijem.

 

Po tym treningu pomyślałem sobie, że gdyby było kilka osób więcej chętnych do ćwiczenia Kobudo, to można by wynająć salę i regularnie raz lub dwa razy w tygodniu machać kijkiem. Muszę popytać wśród znajomych. Może ktoś z Was reflektuje? :)

 

Dziś kolejny trening z dziećmi. Praca nad dyscypliną powoli przynosi efekty – coraz mniej czasu spędzam na ustawianiu ich i doprowadzaniu do porządku. To dobrze rokuje na przyszłość. Zgodnie z planem dziś w ramach rozgrzewki pomachamy sobie kijkami. Czyli kolejny trening Kobudo :) Z dziećmi jeszcze się nie odważę na trening w parach z kijami. Boję się, że będę musiał dzwonić po pogotowie, a na treningi nie noszę telefonu :)

 

Jutro przede mną małe wybieganko na Trzech Stawach (17 km), ciekawe jak mi pójdzie – dawno tej trasy nie biegałem, ale powoli trzeba się przygotowywać do kolejnego sezonu.

 

Acha – również jutro wybieram się z Piotrkiem do Bractwa Rycerskiego – chcemy się zapisać i zostać średniowiecznymi wojownikami :). Tych zajęć też jestem ciekaw. Kiedyś przez pewien czas terminowałem w tym bractwie i treningi były fajne. Sporo się nauczyłem o walce mieczem półtoraręcznym, mieczem jednoręcznym z tarczą i w ogóle o walce rycerskiej z ograniczeniem widoczności i oddychania przez hełm czy ciężarze tarczy po kilku chwilach walki. Zobaczymy czy nadal jest tam tak fajnie i ciekawie.

 

W sumie bractwo czy Kobudo to jedno i to samo – i tu średniowiecze i tu średniowiecze a że jest delikatny rozrzut terytorialny (Polska, Okinawa) to już szczegół. :)

1 października 2010 , Komentarze (1)

Czym jest szacunek?

"Szacunek, to uznanie godności osoby ludzkiej - kogoś drugiego i swojej własnej. Zasadą jest tu wzajemność, gdyż każda osoba ma prawo do uszanowania (...) Aby szanować innych, trzeba jednak najpierw nauczyć się szanować siebie samego."

Brigitte Beil

 

Znalazłem ten tekst kiedy zacząłem pisać ten wpis i chciałem znaleźć oficjalną definicję szacunku. Po znalezieniu tego zaprzestałem poszukiwań – ta definicja super mi odpowiada.

 

Definicja ta oddaje dokładnie, to o co mi chodzi w kontekście szacunku. Nie może oczekiwać szacunku ktoś, kto nie szanuje siebie i nie szanuje innych. Prosta prawda, ale coraz trudniejsza do zrozumienia i coraz mniej znana wśród ludzi a szczególnie młodzieży.

 

Pogardzając kimś albo go lekceważąc, po prostu nie szanując, nie można jednocześnie od tej osoby wymagać szacunku wobec siebie.

 

Świetnie to obrazuje ceremonia rozpoczęcia i zakończenia treningu Ju Jitsu czy Karate. Na komendę Sensei ni rei – ćwiczący mają się ukłonić prowadzącemu – to ukłon właśnie dla niego i prowadzący nie musi odwzajemniać tego ukłonu – nie widziałem jednak jeszcze prowadzącego, który by tego ukłonu nie odwzajemnił. Może trochę mniej głębokim ukłonem, ale zawsze. Mimo ścisłej hierarchii mistrz kłania się uczniowi, bo przecież bez ucznia nie byłoby mistrza.

 

To samo jest w codziennym życiu. Nasz szacunek do samych siebie to jedno, ale szacunek innych do nas podnosi i naszą samoocenę i w jakiś sposób nas definiuje jako: ludzi, pracowników, rodziców, kobiety lub mężczyzn.

 

Dzisiejszy świat to jeden wielki krzyk o… właśnie zauważenie i szacunek. Inna sprawa, że popkultura promuje zdobywanie szacunku przez:stan konta, supersamochody, modne ciuchy itp. sprawy, nie zwracając w ogóle uwagi na te cechy człowieka, które naprawdę są godne do nagrodzenia szacunkiem innych.  Dlatego szanujmy siebie i szanujmy innych, a wtedy inny zaczną szanować nas.

 

W każdym człowieku można znaleźć coś za co można go szanować. Ja np. szanuję wszystkich starszych ludzi za to, że są starsi, za ich doświadczenie życiowe. Fakt, później taka osoba może stracić mój szacunek, ale musi się bardzo postarać by wykorzystać ten kredyt szacunku, który daję jej na początku.

 

Trudniej jest z osobami które się nie szanują – nie dlatego, że nie ma ich za co szanować. Dlatego, że trudniej znaleźć cechy za które można je szanować, bo one same eksponują te cechy które raczej nie przysparzają im szacunku a ukrywają te godne szacunku. W związku z powyższym jest trudniej, ale można. W tym wypadku powstaje jednak pytanie: po co? Te osoby zwykle niedoceniają daru który im składamy – nie wierzą w niego i odrzucają.

 

W sumie to nie ma znaczenia, szanując innych nabieramy szacunku do siebie, a może i obdarowana naszym szacunkiem osoba zastanowi się i spojrzy na siebie z innej perspektywny i zmieni nastawienie do siebie.

 

Tak – wierzę, że ludzie mogą się zmienić – ja ciągle się zmieniam – nie wiem czy na lepsze, czy na gorsze, ale się zmieniam – to naturalna kolej rzeczy i czym szybciej to zrozumiemy, tym łatwiej będzie się nam pogodzić z pewnymi sprawami.

 

 

Po co ten wpis? Jaka jest jego idea? Co ma na celu?

Niech każdy sam sobie odpowie na to pytanie i podzieli się ze mną odpowiedzią (jeśli chce) wtedy może i ja podzielę się z nim moimi odpowiedziami :D

23 września 2010 , Komentarze (2)

Od początku września prowadzę zajęcia Ju Jitsu dla dzieci. Zwykle rodzice przyprowadzają dzieci mówiąc, że: „on taki ruchliwy, tyle biega, może u Pana się wybiega”. U mnie się zwykle rozładowują, tylko 12 dzieciaków (tyle było wczoraj) biegających jak wolne elektrony, to nie jest łatwa praca. Na szczęście z pomocą przychodzi mi ceremoniał sztuk walki i tradycja treningowa. Ukłony, szeregi w których się ćwiczy pozwalają okiełznać szalejącą dzieciarnię.

 

Wprawdzie wczoraj zajęło mi to ok. 20 min. treningu, ale mam nadzieję, że z każdym treningiem będzie łatwiej. Poza tym nie przejmuję się straconym czasem, bo ja trenuję z nimi sztukę, a nie sport. Nie naciskam na wyniki, więc podstawy możemy robić miesiącami, a nawet latami. Bardziej interesuje mnie nauczenie ich dyscypliny, wytrwałości, dokładności oraz szacunku do siebie i innych, niż na tym, żeby fruwali pod sufitem, albo mogli wygrać mistrzostwa świata. Ilość chętnych przekroczyła moje oczekiwania, a fakt, że mimo rygoru i dyscypliny jaką wprowadzam dzieci chcą do mnie przychodzić, świadczy o tym, że zajęcia nie są nudne i przyjemności z nich płynące są większe, niż niedogodności związane z koniecznością dostosowania się do określonych reguł.

 

Po co dyscyplina i rygor? Z prostego powodu, pomijając już bardzo ważny dla mnie element pracy nad charakterem dzieci ich samodyscypliny i samokontroli – chodzi po prostu o bezpieczeństwo. Jeśli dzieci nie będą robiły tego co im każe, wtedy kiedy im każę, może to być dla nich niebezpieczne.

 

Tak więc wczoraj miałem godzinkę poskramiania dzieci, a potem umówiłem się na przebieżkę. Niestety nie udało się spotkać ze współbiegaczem, ale nic straconego i tak z Olą sobie pobiegaliśmy na Trzech Stawach. Ola zrobiła jedno kółeczko, a ja dwa kółeczka w tempie ok. 6 min/km. Nastraja mnie to bardzo optymistycznie przed połówką w Katowicach, choć pewnie dystans zweryfikuje mój optymizm. Biegaliśmy późno, drugie kółko robiłem już po zmroku. Biegło się rewelacyjnie było chłodno i spokojnie. Sporo spacerowiczów, ale jacyś niknący w zapadającym zmroku, sporo biegaczy. Było bardzo przyjemnie.

 

Szczególnie w pamięć zapadł mi jeden epizod. Mianowicie wyścig z jedną nastolatką. Wyprzedziłem dwie dziewczyny idące, śpiewające i tańczące. Kiedy je minąłem jedna stwierdziła, że mnie wyprzedzi i popędziła. Dogoniła mnie – przyspieszyłem przez pewien czas biegliśmy razem, potem zwolniła, myślałem, że ma dość więc i ja zwolniłem, a ona znów przyspieszyła pogoniła mnie przez ładny kawałek, pod koniec stosując niedozwolone zatrzymywanie ręką. Nie udało jej się. Epizod bardzo sympatyczny, aczkolwiek zajęło mi trochę wrócenie potem do normalnego oddechu :).

 

Kiedy po biegu wróciłem do auta, Ola już czekała, zadowolona z fajnego treningu. Czekając na mnie zlokalizowała też dość tani kort, na który planuje się wybrać przy najbliższej okazji. Trening był bardzo udany mimo, że plany były nieco inne, nie mniej miłe i sympatyczne.

 

To jednak nie koniec mojego treningowego dnia :) Po powrocie do domku postanowiłem jeszcze potrenować Ju Jitsu. Sensei na egzaminie zwrócił uwagę, że pracuję na nogach trochę sztywno – po karatecku :) Postanowiłem więc to zmienić, poćwiczyłem Tai Sabaki (zwroty i obroty) z przerywnikami na brzuszki, a potem 10 technik Chi Ryu. Te techniki to zestaw 10 technik samoobrony usystematyzowanych i rozbudowywanych wraz ze wzrostem umiejętności ćwiczącego. Ja ćwiczyłem wersję podstawową, bo raz, że w tej szkole nie jestem zbyt zaawansowany, dwa ćwiczyłem w formie kata, a trzy, może najważniejsze, głównie chodziło mi o popracowanie nad nogami by nauczyć się większej miękkości, a do tego te techniki świetnie się nadawały.

 

Tak to bardzo sympatycznie minął wczorajszy dzień.

16 września 2010 , Komentarze (3)

Na wczoraj umówiłem się z moimi Sensei na egzamin Ju Jitsu. Czułem, że nie jestem przygotowany. Wprawdzie trenowałem z Olą (obijając jej dość mocno nogi), ale z racji tego, że nie znała padów i nie mam w domu maty, nie mogłem nią rzucać. Potrenowałem wejścia do rzutów, ale bez samego rzutu i potem wykończenia. Potrenowałem również sekwencje technik do Nage no Kata, ale również bez rzutu. Ogólnie czułem się słabo z Ju Jitsu. Pomijam tu już kwestię tego, że nie miałem pojęcia w jaki sposób egzamin będzie przeprowadzony, oraz że trzy dni wcześniej pokonałem Maraton we Wrocławiu. Napięcie rosło.

 

W końcu wczoraj nadszedł ten dzień. Zrobiłem całkiem udany trening dla dzieci, których mi z każdym treningiem przybywa. Przyszedłem do domu, przepakowałem się i ruszyłem do Oświęcimia. Byłem wcześniej – miałem więc okazję popatrzyć jak Sensei prowadzi zajęcia. Zawsze dobrze popodpatrywać lepszych. W końcu dotarł też mój Sensei Krzysiek, który na ten dzień stał się moim Uke – czyli partnerem do ćwiczeń. Zjawiła się też Sensei Patrycja, którą poznałem na kursie instruktorskim. Chwila pogawędki i żartów przebieranie się i do dzieła. W międzyczasie Krzysiek przekazał mi kilka informacji na co Sensei Przemek, który pełnił rolę egzaminatora, zwraca uwagę podczas egzaminu. Mówił, żeby poza samymi technikami zwrócić uwagę na odpowiednią etykietę i ceremoniał, no i żeby się nie przejmować ;). Egzamin miał być w trakcie zwykłego treningu, na którym miałem się wykazać, a trening miał obejmować techniki wymagane na mój stopień.

 

Rozpoczął się trening. Ceremonia rozpoczęcia, rozgrzewka i do dzieła. Poza pamiętaniem o poszczególnych technikach i ich wykonaniu trzeba pamiętać o tym, że atakuje ten co stoi dalej od Kamiza (symbolu szkoły, głównej ściany dojo), ukłony, przejścia, wzrokowa kontrola pokonanego przeciwnika itp. Cała wspaniała otoczka sztuk walki która w sytuacji egzaminu stresuje, ale też daje czas na uspokojenie się i złapanie oddechu. Z każdą techniką i każdym rzutem czuję się pewniej. Okazało się, że trenowanie wejść pomogło. Techniki mimo że musiałem je wykonywać w innej sytuacji walki niż trenowałem w domu to wychodzą całkiem nieźle. Od czasu do czasu Sensei Przemek dawał jakieś wskazówki, odniesienia do karate (jako bliższej mi sztuki walki) oraz uwagi na temat tego jak poszczególne techniki i kombinacje wprowadzać w moją praktykę instruktorską.

 

Wreszcie koniec treningu – Ceremonia, poinformowanie o wyniku egzaminu i brawa dla mnie – bardzo sympatyczna chwila. W szatni jeszcze rozmowy z moimi dwoma Sensei na temat prowadzenia zajęć dla dzieci, uwagi, spostrzeżenia i sugestie.  Wiele nowej ważnej wiedzy wyniosłem z tego egzaminu.

 

 

W końcu się nagadaliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Zerknąłem na telefon była godzina 22 i dwa smsy mocno chwiejące moim światem :( ale to już inna historia…

 

Teraz kolejny etap ciężka praca nad doszlifowaniem technik i poznaniem nowych do kolejnego egzaminu. Mnóstwo wiedzy do opanowania i mocno ograniczone możliwości praktycznego jej wypróbowania i nauczenia się na macie. :(

13 września 2010 , Skomentuj

Hmmm. Maraton Wrocławski – trudno coś o nim powiedzieć. Mam wobec niego bardzo mieszane uczucia. Nie – nie chodzi o organizacje to było ok. Chodzi o mnie w tym maratonie. Plan był ambitny – pobicie własnego rekordu maratońskiego i to o sporo. Przygotowanie do niego było marne i raczej lekceważące w stosunku do dystansu który zamierzałem pokonać.

 

Nadszedł weekend biegu. Po pewnych komplikacjach dotarłem do Wrocławia i biura zawodów. Tam niemal natychmiast zlokalizowałem Gabrysię i spółkę. Odebranie pakietu chwila pogawędki i czas na nocleg. Noc miałem dość niespokojną – dotąd mi się to nie zdarzało w takim stopniu przed maratonami.

 

W końcu chwila prawdy – nadszedł dzień biegu. W miłym towarzystwie przygotowałem się do startu. Pierwsze kilometry w miłym towarzystwie zleciały szybko. Przed połówką spotkanie z dopingującymi dziećmi – bardzo miłe chwile. Plan na połówkę wykonany – 2:30.

 

Dalej zaczęły się schody. Towarzystwo pomknęło do przodu a ja zostałem sam ze sobą. Nie tak to miało wyglądać. W końcu przeszedłem do marszu – nie był to jednak tak rozpaczliwy marsz jak drzewiej bywało – był w tempie 9 min/km szło nieźle po pewnym czasie wpadłem na pomysł żeby potruchtać ale po kilkudziesięciu metrach łydki a szczególnie lewa wyjaśniła mi przy wsparciu mięśni o których istnieniu ledwie miałem pojęcie że nie ma zamiaru brać udziału w moich biegowych fanaberiach. Cóż miała przewagę skurczu więc nie dyskutowałem. Stopy też paliły żywym ogniem obtarte skarpetami z kilkoma gustownymi blazami (efekt biegania w butach o bardzo małym przebiegu). Starałem się utrzymać tempo i nie pozwolić się wyprzedzić innym piechurom. Cała okolica biegaczy już tylko maszerowała. Zbierałem siły i maszerowałem.

 

Cieszył fakt że marsz był w stałym tempie i nie był rozpaczliwą próbą dotarcia do mety a sposobem ukończenia biegu w takich a nie innych warunkach. Po 41 km zmusiłem się do truchtu – łydka za bardzo się nie buntowała. Pomalutku wyprzedzałem piechurów. Jeszcze na finiszu wyprzedziłem dwie osoby i meta.

 

Wynik 5:50 załamanie, złość że mogłem zacząć truchtać kilka kilometrów wcześniej, radość z ukończenia tego morderczego biegu.

W dodatku nie za bardzo miałem z kim dzielić radość pokonania siebie i dystansu.

 

Ta walka z dystansem zakończyła się znów remisem z delikatną przewagą na moją stronę.

 

Humor poprawiłem sobie dopiero dziś kiedy zorientowałem się że poprawiłem tegoroczny mój rekord netto.

31 sierpnia 2010 , Komentarze (1)

Hmmm, nie wiem od czego by tu zacząć. Ostatni weekend spędziłem w Bartnem na Biegu ku Madonnie. Impreza rewelacyjna – przynajmniej jak dla mnie.

 

W piątek po pracy wyruszyliśmy. W przypływie optymizmu wybraliśmy trasę przez autostradę krakowską. Wszystko zapowiadało się wyśmienicie. Zero korków, ruch płynny i szybki – do czasu. Pod koniec autostrady był niemiłosierny korek, który spowodował, że do Brzeska wlekliśmy się tak, że peleton ślimaków nas wyprzedził. Później było już lepiej, tyle że ciemność nas zastała, drogi kręte i górzyste. Powoli unosiła się mgła, a my mknęliśmy. Byłem tak zmęczony, że świat zawęził mi się do przestrzeni którą oświetlało nasze autko. W końcu w miarę bezpiecznie dotarliśmy na nocleg.

 

Tam już w najlepsze bawiła się cała ekipa biegowa. Po szybkim wypakowaniu dołączyliśmy do nich, a dzieci rozpoczęły demolkę z dziećmi Gabrysi i Moniki. Było bardzo fajnie i sympatycznie, ale to było ledwie preludium do dni następnych.

 

W sobotę rano tradycyjne budzenie buziakiem przez naszą przesympatyczną organizatorkę Gabrysię, a potem spekulacje na temat pogody. Było pochmurno i co chwilę padało. W końcu rozpogodziło się. Wszyscy przebrali się w stroje biegowe i stanęliśmy na starcie. Dzieci, przy pomocy różnych pistoletów, którymi bawiły się od rana, dały sygnał do startu. Ruszyliśmy.

 

Biegliśmy gawędząc sobie i żartując. Ja jednak postanowiłem na początku troszkę poszaleć opuściłem miłe towarzystwo końca stawki i pobiegłem szybciej. Później już rozmawiając w różnych konfiguracjach biegliśmy w miarę razem. Pierwsze przeprawy w bród przez rzekę były pod znakiem zdejmowania butów na jednym brzegu, a zakładania na drugim. Do czasu jednak, aż pogoda nie zrobiła nam psikusa i nie zaczęło padać. Ostatecznie nawet Gabrysia zrezygnowała i wszyscy rzeki pokonywaliśmy rzeki w butach.

 

W końcu udało nam się dotrzeć do Madonny, do której biegliśmy, przy niewielkich stratach własnych. Staś złamał sobie palca. Było to smutne, ale nadzwyczaj spokojnie to załatwiliśmy. Wprawdzie stanowczo odmówiłem nastawiania dziwnie wyglądającego palca, ale profesjonalny opatrunek Ciutka pozwolił Stasiowi na dalszy bieg. Koło Madonny miała być też Msza Św. niestety warunki atmosferyczne nie pozwoliły, w związku z czym ruszyliśmy dalej. W deszczu i błocie po przepięknych górach truchtaliśmy sobie powoli dalej. Mimo warunków, humory dopisywały. Szczególnie, kiedy przecinaliśmy kałuże i błota bez zastanowienia na oczach bezradnych turystów próbujących pokonać ten sam fragment trasy bez zamoczenia i ubrudzenia butów. Po zaliczeniu kilku postojów z pysznościami serwowanymi przez Piotrka dbającego o naszą aprowizację dotarliśmy na metę.

 

W trakcie tego biegu nabrałem większej wiary w siebie. Biegnąc z Rafałem i rozmawiając, rozwinąłem zabójczą (jak dla mnie ) prędkość 5:30 min/km. Dla mnie jest to prędkość niemal podświetlna, a mimo to byłem w stanie rozmawiać. Poczułem, że treningi chyba przynoszą efekty i może mój wrocławski maraton nie będzie taką klęską. Oczywiście takiego tempa nie utrzymałem przez całą drogę, a jedynie przez niewielki fragment, ale i tak dało mi to sporo wiary w moje możliwości.

Po biegu szybkie ustalenia co do dalszego rozkładu dnia, kąpanie i obiadek. W międzyczasie Staś wrócił z pogotowia pokazując nam śliczne złamanie palca z przemieszczeniem.

 

Po obiedzie nastąpiła dekoracja. Ze zdziwieniem ;) stwierdziliśmy, że każdy zwyciężył w swojej kategorii (dla niewtajemniczonych kategorii było tyle ilu zawodników). Każdy dostał medal projektu Stasia i aniołka nieznanego projektanta. Jako że był to bieg organizowany przy okazji urodzin Gabrysi to i jej się dostał prezencik. W tak dobrych nastrojach przystąpiliśmy do następnego punktu programu.

 

Gdyby nie padało w planie byłby bieg dziecięcy ale niestety padało. Cóż to dla nas. Biegu wprawdzie nie było, ale zrobiłem dzieciom trening karate, który w pierwotnym planie miał się odbyć dnia następnego na szczycie Magury. Przebrałem się w kimono. Dałem moim dzieciom ich kimona by się przebrały i tu zdziwienie. Przez dwa miesiące, kiedy nie trenowały, urosły wszerz (ledwie wciągnęły spodnie) i wzdłuż (musiały odwinąć nogawki które zawsze były zwijane dwa razy, a teraz rozwinięte też nie zapewniały odpowiedniej długości).

 

Rozpoczął się trening. Najpierw uczyliśmy się ukłonu i siadu japońskiego. W międzyczasie też musiałem ustalić z dziećmi kwestie dyscypliny. Po kilku ćwiczeniach wzmacniających ręce (pompki) doszliśmy do porozumienia ;). Trochę głupio się czułem, bo zwykle na treningach męczę dzieci bez świadków, a tu wszyscy biegacze patrzyli jak na środku pokoju trenujemy. Dalsza część treningu przebiegła w sympatycznej atmosferze (tak przynajmniej mi się wydaje) Poćwiczyliśmy kilka podstawowych technik w międzyczasie starałem się wymęczyć dzieci tak by nie rozrabiały tyle. Niewiem czy mi się udało. Myślę, że dzieciom się podobało, a w sumie o to chodziło. Myślę, że trening wypadł lepiej niż rok wcześniej, no i karateków było więcej, bo poza moimi i Gaby dziećmi był jeszcze Kamil Jarka i Moniki. Potem nie udało mi się wywinąć od krótkiego pokazu technik karate. Zupełnie nie byłem do niego przygotowany, pokazałem więc techniki podstawowe i na tym zakończyłem – mam nadzieję, że nie było najgorzej. W przyszłym roku chyba będę musiał przygotować jakiś pokaz, żeby zadowolić ciekawość współbiegaczy.

 

Po tych szaleństwach przyszedł czas na wyciszenie i Mszę Św.

 

Tak rozpoczęliśmy upojny wieczór, który mocno się przeciągnął w noc. Niemniej jednak jak tu iść spać skoro wokół tylu sympatycznych rozmówców z którymi można pożartować, podocinać sobie lub poważnie porozmawiać. Oczywiście poważna dysputa teologiczna rozpoczęła się kiedy już poszedłem spać – cóż jakoś to przeżyję.

 

Jak pewnie zauważyłeś drogi Czytaczu sporo było Boga na tym biegu. Mieliśmy duchownych na biegu, ale nie to jest istotne (choć może jest). Zaskoczyło mnie, że w tym towarzystwie Bóg i wiara były zwykłym tematem jak każdy inny – w końcu to część naszego życia jak każda inna. W moim niebiegowym towarzystwie, które wywodzi się z Oazy temat wiary i religii jest tematem tabu, a tu wśród ludzi z całej Polski, których w sumie ledwie znam, a już na pewno nie znam ich poglądów religijnych, a nawet wyznawanej wiary – religia okazała się zwykłym tematem.  Fascynujące.

 

W niedzielę rano oczywiście budzenie buziaczkiem. Udało się też mnie i Oli posiedzieć/poleżeć z Gabrysią i pogawędzić – wspaniałe chwile. Pogoda dopisała na tyle by wyruszyć na wycieczkę na Magurę. Po drodze większa część grupy gdzieś się zgubiła - albo my im. W każdym bądź razie, kiedy ja z Olą, Julią, Ciutkiem i Jerzykiem na chwilę pochyliliśmy się nad pysznymi jeżynami, oni gdzieś znikli. Kiedy nasyciliśmy się jeżynami ruszyliśmy dalej drogą zapominając, że w pewnym momencie powinniśmy z niej zboczyć. Kiedy się zorientowaliśmy, że reszta grupy się gdzieś zgubiła ;) postanowiliśmy ich odnaleźć. Wyznaczyliśmy kierunek w którym powinni się znajdować i ruszyliśmy. Przygoda fajna, szliśmy przez łąki, lasy i jakieś lekko podmokłe tereny w międzyczasie wymieniliśmy z zagubionymi kilka kontrolnych okrzyków i niemal idealnie do nich dotarliśmy. Potem już bez przeszkód doszliśmy na szczyt. Tam zorganizowaliśmy odpoczynek i niedzielną Mszę Św.

 

Przy okazji Mszy Świętych odkryłem, że Piotrek ma spory pociąg do ministrantowania. Chyba przyjdzie go zapisać do ministrantów jeśli te zainteresowania się utrzymają.

 

Po powrocie z wycieczki upływającym pod znakiem rozmów i żartów nastąpiły tragiczne chwile. Nadszedł czas pożegnań. Pomalutku się popakowaliśmy i z żalem ruszyliśmy do domu. Jechaliśmy z Miłoszem rozmawiając o przeróżnych rzeczach.

 

Tak minął mi weekend, którego do dziś nie odespałem, ale z którego jestem bardzo zadowolony. Bieg ku Madonnie to może nie jest wielkie wydarzenie sportowe, ale towarzyskie na pewno (przynajmniej dla mnie).

 

Dziękuję wszystkim za przemiłe towarzystwo, a Gabrysi za zorganizowanie wspaniałego biegu.

25 sierpnia 2010 , Komentarze (1)

Honor, Lojalność to słowa wyświechtane; cechy niemodne i zapomniane. Ja jednak nadal w nie wierzę. Wierzę w ludzi ich dobrą wolę i chęci. Jestem niepoprawnym optymistą w tym zakresie. Niektórzy dostają ode mnie jeszcze niemal bezgraniczną lojalność i zaufanie. Dostają to spontanicznie, bez jakiegoś logicznego uzasadnienia, a czasem wbrew niemu.

 

Jako miłośnik średniowiecza – rycerzy i samurajów, jestem dość staromodny w pewnych kwestiach. Moja droga bushido jest kręta i często z niej wypadam, ale ciągle z uporem maniaka na nią wracam.

 

Niektórzy wytykają mi, że zbaczam z tej drogi – że nie dotrzymuję słowa. Mają rację nie przeczę, ale oceniając mnie uznając siebie za wzór powinny się takim okazać. Niestety słowa łatwo wypowiedzieć, gorzej, kiedy trzeba je potwierdzić czynami.

 

Zdarza mi się niestety, że osoby które obdarzyłem zaufaniem i lojalnością zawodzą – zawodzą w sposób powiedzmy delikatnie brzydki.

 

Czy osobę, która obdarza nas zaufaniem i lojalnością należy traktować przedmiotowo?

Pewnie nie.

Osoba, która tak traktuje innych niech się potem nie dziwi, że inni ją traktują przedmiotowo, że budzi złe emocje i wywołuje nieprzyjemne sytuacje.

 

Jest taka zasada w magii – rzekłbym podstawowa zasada – mianowicie taka, że świat w dwójnasób oddaje to co mu się daje. W odniesieniu do magii powoduje to to, że mag zanim zacznie rzucać czary niszczące lub manipulujące innymi zastanowi się trzy razy wiedząc, że to co wyrządzi wróci do niego ze zwielokrotnioną siłą.

 

Magia magią, ale uważam, że zwykłe życie kieruje się tymi samymi zasadami. Dlatego staram się żyć i postępować z ludźmi tak by wracało do mnie jak najwięcej dobra, a jak najmniej zła.

 

Niektórzy chyba nie zdają sobie sprawy z tej prostej zasady życia, a potem się szarpią z życiem i dziwią się, że nic im nie wychodzi, a ludzie ich nie szanują. Smutno patrzeć na takich ludzi, szczególnie kiedy uważają się za o wiele lepszych, ale kiedy dochodzi do sprawdzenia słów czynami okazuje się, że nic ta osoba nie może zaoferować poza kolejnymi słowami.

 

Smutne to i bolesne szczególnie wtedy kiedy ufając i wierząc w tą osobę poświęciło się jej wiele, bardzo wiele ręcząc za tą osobę własnym słowem. Potem ta osoba nie ma odwagi nawet porozmawiać a ja znów zbaczam ze ścieżki bushido łamiąc słowo i nadwyrężając czyjeś zaufanie z powodu lojalności i ufności pokładanej w tej mało honorowej osobie. Smutne to ale co nas nie zabije to nas wzmocni a upadki są po to by móc powstać i ruszyć dalej silniejszym i mądrzejszym.

Niemniej smutek i ból pozostaje jak również współczucie i żal nad życiem tak postępującej osoby.

23 sierpnia 2010 , Komentarze (2)

Weekend zaczął się dość nerwowo. Piątek był pod znakiem gwałtownych burz. Uspokojenie przyniosła wieczorna medytacja.

 

Sobotni ranek zacząłem niezwykle pracowicie od treningu. Plan był zrobić niecałe 10 km w zawrotnym dla mnie tempie poniżej 6 min/km. Niestety nie udało się. O ile pierwsze kółeczko zrobiłem poniżej 6 min/km, o tyle po wypluciu płuc i zostawieniu na którejś górce łydek, z dyskomfortem w okolicach przepony, drugie kółeczko zrobiłem już powyżej 6 min/km. Efekt? Trasę zrobiłem w średnim tempie 6,04 min/km. Jestem troszkę zawiedziony, ale już wiem jak to jest biegać bez płuc :).

 

Jak dobrze pójdzie to może dziś zrobię powtórkę tego treningu – może dziś będzie lepiej. Planuję takie biegi robić do końca tego tygodnia (ciekawe ile mi się uda). W przyszłym tygodniu kilka dłuższych wybiegań, a za dwa tygodnie jedno dłuższe wybieganie i uzupełnianie węglowodanów. Potem już sprawdzian tego krótkiego planu treningowego podczas maratonu wrocławskiego.

 

Jak zwykle mam sporo naiwnych marzeń w związku z nim. Przede wszystkim poprawienie życiówki. Karmię się w tym zakresie myślą, że dotychczasowa życiówka maratońska pochodzi z górskiej trasy Silesia Marathonu z 2009 roku, a Wrocław ponoć jest płaski. Pomijam milczeniem słabe przygotowanie jakie sobie w tym roku zafundowałem (tak jakbym na którykolwiek bieg był porządnie przygotowany). Nic to, Maraton pewnie będzie na tyle uprzejm,y że wytknie mi wszystkie braki i niedociągnięcia, więc póki co nie ma się nad czym zastanawiać, zresztą i tak nie ma czasu na poprawienie czegokolwiek.

Wracając do weekendu – w sobotę jeszcze sobie zafundowałem godzinkę machania kijkiem – znaczy się trening Bo Jitsu. Miał być w sobotę trening w Oświęcimiu, ale ostatecznie go odwołano, więc zrobiłem sobie sam w domu. Moi Sensei narzucili ostre tempo nauki, więc nie mogę się za bardzo obijać (co dotychczas mi się zdarzało). Wprawdzie egzamin Kobudo szykuje się dopiero zimą, ale lepiej teraz spokojnie trenować, niż potem wariować, tak jak to ma miejsce w przypadku Ju Jitsu. We wrześniu ma być egzamin, a ja ciągle nie czuję się najlepiej w wymaganych technikach. Wprawdzie, już z grubsza łapię techniki, ale nie ma w nich jeszcze tego czegoś co tak uwielbiam. Kiedy się naprawdę dobrze zrobi daną technikę, to czuję to nieokreślone coś, co daje mi pewność dobrego wykonania. Czasami mi się to zdarza przy tych nowonauczonych technikach, ale jeszcze nie za każdym razem, a to, moim zdaniem jest wyznacznik opanowania techniki.

Sobota wieczór i Niedziela to już relaksik w gronie rodzinnym. Było bardzo przyjemnie, poza jakimiś tam drobnymi tarciami, ale to się zawsze zdarza.

 

W weekend wrócił też temat mojego tonażu – którego pięknym zamknięciem jest poranny wpis Wiecha :)

 

Otóż, ponoć szybciej bym biegał gdybym zrzucił parę kilogramów (a raczej parenaście). Ja się z tym zgadzam, bo to normalne, ale w sumie to jak ja mam to zrobić? Dla wyjaśnienia mój aktualny tonaż to 98 kg przy wzroście 173 cm. Trenuję ostatnio sporo, pot leje się ze mnie strumieniami, nie obżeram się za bardzo, a i słodycze jem tylko od czasu do czasu. Mimo tego wszystkiego wahania wagi są rzędu +/- 2 kg bez żadnych stałych tendencji spadkowych. Nie bardzo wiem co zrobić. Wprawdzie Ola mnie namawia na dietę białkową Dukana, ale obawiam się, że przy mojej intensywności treningów, to padnę na twarz bez węglowodanów. Nic, póki co czeka mnie maraton we Wrocławiu, dopiero po nim mogę pomyśleć nad jakimiś eksperymentami treningowymi i dietowymi. Pocieszam się, że zrzuciłem nieco % tłuszczu w organiźmie i teraz oscyluje w okolicach 25.

16 sierpnia 2010 , Komentarze (3)

W sobotę uświadomiłem sobie, że nigdy nie będę miał rewelacyjnego postępu w bieganiu. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta, nie mam długoterminowego planu treningowego, a to co akurat robię na treningu to kwestia spontanicznego pomysłu.

Tak właśnie było w sobotę. Ola planowała zrobić długie wybieganie – 11 km. Najdłuższy dystans jaki w życiu przebiegła. Postanowiłem jej towarzyszyć. Ponieważ Ola, póki co, biega troszkę wolniej ode mnie, wymyśliłem sobie specjalny trening na tę okoliczność. Mianowicie podobno śmigacze biegają nie z pięty, ale z palcy. Poza tym bieganie na palcach wymusza mocniejszą pracę łydek i tyłu nóg. Tak więc pokonałem 11 km biegnąc na palcach. Było całkiem nieźle. Czułem się w porządku, aż do następnego dnia. W niedzielę rano moje łydki opasały stalowe obręcze, które czuję do dziś. Nie jest to jakiś ból, ale właśnie uczucie opasania łydek jakąś obręczą. Znaczy trening przyniósł efekty – zmusił łydki do pracy.

Ola pokonała dystans bez zatrzymywania się – jestem z niej dumny, ale nie będę jej już nakłaniał do zrobienia półmaratonu w tym roku. Myślę, że najrozsądniej będzie jeśli przygotuje się na 15 km Powitanie Wiosny w marcu przyszłego roku i ewentualnie później półmaraton.

12 sierpnia 2010 , Komentarze (4)

Dziś dzień bardzo udany treningowo – w końcu udało mi się wyrwać na Trzy Stawy i tam potrenować sprinty. Znalazłem fajny kawałek asfaltu, lekko pod górkę, troszkę na uboczu i tam mogłem się spokojnie troszkę pokatować.

Dawno nie biegałem więc czułem moc w nogach, ale tylko przy pierwszych kilku powtórzeniach, potem zaczęła się rzeźnia.

Trafiłem w swój słaby punkt. Po kilku powtórzeniach zaczęło brakować tchu, potem ogarniała mnie słabość i tym podobne przyjemności – spacerkiem wracałem na miejsce startu. Do tego czasu udawało mi się jakoś dojść do siebie, przynajmniej na tyle, żeby wystartować kolejny raz. Wprawdzie potem było gorzej, ale co ciekawe w trakcie biegło mi się bardzo dobrze – poza brakiem tchu oczywiście. Łącznie zrobiłem kilkanaście powtórzeń i nie straciłem przytomności :) wiem głupi jestem – nic nowego.

Potem wróciłem do domku i postanowiłem dokończyć trening. Zrobiłem 3 serie po 30 pompek na kościach i po 50 brzuszków. Potem jeszcze trochę potrenowałem z Olą.

Ciężko się trenuje, kiedy nie można wykonywać pełnego rzutu. Po pierwsze nie mam w domu mat, po drugie Ola nie umie padać (nauczenie jej padów zajęłoby troszkę czasu, a ja chwilowo go nie mam) tak więc jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Mam nadzieję, że to nie wpłynie na jakość moich technik.

Sensei nawrzucali mi trochę tematów na ostatnim treningu. Dwie najważniejsze techniki myślę, że już zrozumiałem, może jeszcze nie wychodzą idealnie, ale zrozumiałem ich ideę, a to już spory postęp, myślę, że do następnego treningu doszlifuję je na tyle, żeby móc przyjąć następną partie wiedzy i technik do nauczenia.