Hmmm, nie wiem od czego by
tu zacząć. Ostatni weekend spędziłem w Bartnem na Biegu ku Madonnie. Impreza
rewelacyjna – przynajmniej jak dla mnie.
W piątek po pracy
wyruszyliśmy. W przypływie optymizmu wybraliśmy trasę przez autostradę
krakowską. Wszystko zapowiadało się wyśmienicie. Zero korków, ruch płynny i
szybki – do czasu. Pod koniec autostrady był niemiłosierny korek, który
spowodował, że do Brzeska wlekliśmy się tak, że peleton ślimaków nas
wyprzedził. Później było już lepiej, tyle że ciemność nas zastała, drogi kręte
i górzyste. Powoli unosiła się mgła, a my mknęliśmy. Byłem tak zmęczony, że
świat zawęził mi się do przestrzeni którą oświetlało nasze autko. W końcu w
miarę bezpiecznie dotarliśmy na nocleg.
Tam już w najlepsze bawiła
się cała ekipa biegowa. Po szybkim wypakowaniu dołączyliśmy do nich, a dzieci
rozpoczęły demolkę z dziećmi Gabrysi i Moniki. Było bardzo fajnie i
sympatycznie, ale to było ledwie preludium do dni następnych.
W sobotę rano tradycyjne
budzenie buziakiem przez naszą przesympatyczną organizatorkę Gabrysię, a potem spekulacje
na temat pogody. Było pochmurno i co chwilę padało. W końcu rozpogodziło się.
Wszyscy przebrali się w stroje biegowe i stanęliśmy na starcie. Dzieci, przy
pomocy różnych pistoletów, którymi bawiły się od rana, dały sygnał do startu.
Ruszyliśmy.
Biegliśmy gawędząc sobie i
żartując. Ja jednak postanowiłem na początku troszkę poszaleć opuściłem miłe
towarzystwo końca stawki i pobiegłem szybciej. Później już rozmawiając w
różnych konfiguracjach biegliśmy w miarę razem. Pierwsze przeprawy w bród przez
rzekę były pod znakiem zdejmowania butów na jednym brzegu, a zakładania na
drugim. Do czasu jednak, aż pogoda nie zrobiła nam psikusa i nie zaczęło padać.
Ostatecznie nawet Gabrysia zrezygnowała i wszyscy rzeki pokonywaliśmy rzeki w
butach.
W końcu udało nam się
dotrzeć do Madonny, do której biegliśmy, przy niewielkich stratach własnych.
Staś złamał sobie palca. Było to smutne, ale nadzwyczaj spokojnie to
załatwiliśmy. Wprawdzie stanowczo odmówiłem nastawiania dziwnie wyglądającego
palca, ale profesjonalny opatrunek Ciutka pozwolił Stasiowi na dalszy bieg. Koło
Madonny miała być też Msza Św. niestety warunki atmosferyczne nie pozwoliły, w związku z czym ruszyliśmy
dalej. W deszczu i błocie po przepięknych górach truchtaliśmy sobie powoli
dalej. Mimo warunków, humory dopisywały. Szczególnie, kiedy przecinaliśmy kałuże
i błota bez zastanowienia na oczach bezradnych turystów próbujących pokonać ten
sam fragment trasy bez zamoczenia i ubrudzenia butów. Po zaliczeniu kilku
postojów z pysznościami serwowanymi przez Piotrka dbającego o naszą aprowizację
dotarliśmy na metę.
W trakcie tego biegu
nabrałem większej wiary w siebie. Biegnąc z Rafałem i rozmawiając, rozwinąłem
zabójczą (jak dla mnie ) prędkość 5:30 min/km. Dla mnie jest to prędkość niemal
podświetlna, a mimo to byłem w stanie rozmawiać. Poczułem, że treningi chyba
przynoszą efekty i może mój wrocławski maraton nie będzie taką klęską.
Oczywiście takiego tempa nie utrzymałem przez całą drogę, a jedynie przez
niewielki fragment, ale i tak dało mi to sporo wiary w moje możliwości.
Po biegu szybkie ustalenia
co do dalszego rozkładu dnia, kąpanie i obiadek. W międzyczasie Staś wrócił z
pogotowia pokazując nam śliczne złamanie palca z przemieszczeniem.
Po obiedzie nastąpiła
dekoracja. Ze zdziwieniem ;) stwierdziliśmy, że każdy zwyciężył w swojej
kategorii (dla niewtajemniczonych kategorii było tyle ilu zawodników). Każdy
dostał medal projektu Stasia i aniołka nieznanego projektanta. Jako że był to
bieg organizowany przy okazji urodzin Gabrysi to i jej się dostał prezencik. W
tak dobrych nastrojach przystąpiliśmy do następnego punktu programu.
Gdyby nie padało w planie
byłby bieg dziecięcy ale niestety padało. Cóż to dla nas. Biegu wprawdzie nie
było, ale zrobiłem dzieciom trening karate, który w pierwotnym planie miał się
odbyć dnia następnego na szczycie Magury. Przebrałem się w kimono. Dałem moim
dzieciom ich kimona by się przebrały i tu zdziwienie. Przez dwa miesiące, kiedy
nie trenowały, urosły wszerz (ledwie wciągnęły spodnie) i wzdłuż (musiały
odwinąć nogawki które zawsze były zwijane dwa razy, a teraz rozwinięte też nie
zapewniały odpowiedniej długości).
Rozpoczął się trening. Najpierw
uczyliśmy się ukłonu i siadu japońskiego. W międzyczasie też musiałem ustalić z
dziećmi kwestie dyscypliny. Po kilku ćwiczeniach wzmacniających ręce (pompki)
doszliśmy do porozumienia ;). Trochę głupio się czułem, bo zwykle na treningach
męczę dzieci bez świadków, a tu wszyscy biegacze patrzyli jak na środku pokoju trenujemy.
Dalsza część treningu przebiegła w sympatycznej atmosferze (tak przynajmniej mi
się wydaje) Poćwiczyliśmy kilka podstawowych technik w międzyczasie starałem
się wymęczyć dzieci tak by nie rozrabiały tyle. Niewiem czy mi się udało. Myślę,
że dzieciom się podobało, a w sumie o to chodziło. Myślę, że trening wypadł
lepiej niż rok wcześniej, no i karateków było więcej, bo poza moimi i Gaby
dziećmi był jeszcze Kamil Jarka i Moniki. Potem nie udało mi się wywinąć od
krótkiego pokazu technik karate. Zupełnie nie byłem do niego przygotowany,
pokazałem więc techniki podstawowe i na tym zakończyłem – mam nadzieję, że nie
było najgorzej. W przyszłym roku chyba będę musiał przygotować jakiś pokaz,
żeby zadowolić ciekawość współbiegaczy.
Po tych szaleństwach
przyszedł czas na wyciszenie i Mszę Św.
Tak rozpoczęliśmy upojny
wieczór, który mocno się przeciągnął w noc. Niemniej jednak jak tu iść spać
skoro wokół tylu sympatycznych rozmówców z którymi można pożartować, podocinać
sobie lub poważnie porozmawiać. Oczywiście poważna dysputa teologiczna
rozpoczęła się kiedy już poszedłem spać – cóż jakoś to przeżyję.
Jak pewnie zauważyłeś drogi
Czytaczu sporo było Boga na tym biegu. Mieliśmy duchownych na biegu, ale nie to
jest istotne (choć może jest). Zaskoczyło mnie, że w tym towarzystwie Bóg i
wiara były zwykłym tematem jak każdy inny – w końcu to część naszego życia jak
każda inna. W moim niebiegowym towarzystwie, które wywodzi się z Oazy temat
wiary i religii jest tematem tabu, a tu wśród ludzi z całej Polski, których w
sumie ledwie znam, a już na pewno nie znam ich poglądów religijnych, a nawet
wyznawanej wiary – religia okazała się zwykłym tematem. Fascynujące.
W niedzielę rano oczywiście
budzenie buziaczkiem. Udało się też mnie i Oli posiedzieć/poleżeć z Gabrysią i
pogawędzić – wspaniałe chwile. Pogoda dopisała na tyle by wyruszyć na wycieczkę
na Magurę. Po drodze większa część grupy gdzieś się zgubiła - albo my im. W
każdym bądź razie, kiedy ja z Olą, Julią, Ciutkiem i Jerzykiem na chwilę
pochyliliśmy się nad pysznymi jeżynami, oni gdzieś znikli. Kiedy nasyciliśmy
się jeżynami ruszyliśmy dalej drogą zapominając, że w pewnym momencie
powinniśmy z niej zboczyć. Kiedy się zorientowaliśmy, że reszta grupy się
gdzieś zgubiła ;) postanowiliśmy ich odnaleźć. Wyznaczyliśmy kierunek w którym
powinni się znajdować i ruszyliśmy. Przygoda fajna, szliśmy przez łąki, lasy i
jakieś lekko podmokłe tereny w międzyczasie wymieniliśmy z zagubionymi kilka
kontrolnych okrzyków i niemal idealnie do nich dotarliśmy. Potem już bez
przeszkód doszliśmy na szczyt. Tam zorganizowaliśmy odpoczynek i niedzielną
Mszę Św.
Przy okazji Mszy Świętych
odkryłem, że Piotrek ma spory pociąg do ministrantowania. Chyba przyjdzie go
zapisać do ministrantów jeśli te zainteresowania się utrzymają.
Po powrocie z wycieczki
upływającym pod znakiem rozmów i żartów nastąpiły tragiczne chwile. Nadszedł
czas pożegnań. Pomalutku się popakowaliśmy i z żalem ruszyliśmy do domu.
Jechaliśmy z Miłoszem rozmawiając o przeróżnych rzeczach.
Tak minął mi weekend,
którego do dziś nie odespałem, ale z którego jestem bardzo zadowolony. Bieg ku
Madonnie to może nie jest wielkie wydarzenie sportowe, ale towarzyskie na pewno
(przynajmniej dla mnie).
Dziękuję wszystkim za
przemiłe towarzystwo, a Gabrysi za zorganizowanie wspaniałego biegu.