Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Sheng2

mężczyzna, 48 lat, Katowice

174 cm, 95.10 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

10 sierpnia 2010 , Skomentuj

Zgodnie z moimi nowymi planami treningowymi wczoraj miał być aerobik z ruchami opartymi o techniki sportów walki. Mam jedną płytkę z kilkoma 15 min. zestawami.

 

Plusem takich ćwiczeń aerobowych jest to, że dvd nie poczeka, aż łaskawie skończę dane ćwiczenie i nie zwolni, kiedy nie będę wyrabiał. Czasami czegoś takiego potrzeba by sobie za bardzo nie pobłażać – to miało być na rozgrzewkę. Zanim zacząłem ćwiczyć postanowiłem dobrać sobie odpowiedni zestaw. Na płycie są 4 zestawy o rosnącym stopniu intensywności.

 

Usiadłem więc w fotelu i zaczynam oglądać pierwszy poziom. Nie wytrzymałem – w końcu zacząłem się śmiać w głos. To co te panie na tym filmie wyprawiały przyprawiało mnie o olbrzymią wesołość i niemal łzy w oczach. Rozumie, że nie chodzi tu o skuteczność tylko o ruch, ale bez przesady. Takiego kaleczenia technik dawno nie widziałem. Musiałem wyłączyć. Jak można ludziom wciskać takie kity.

 

Ochłonąłem trochę i włączyłem drugi poziom. Technicznie nie było lepiej, ale już wiedziałem na co się nastawić. W pewnym momencie jednak też mnie to przerosło. Nie mogłem patrzeć na takie kaleczenie technik. Masakra.

 

Jak ruszę ze swoją sekcją dla kobiet to na rozgrzewkę też będę robił taki aerobik w oparciu o techniki sztuk walki, ale stanowczo bardziej przyłożę się do przynajmniej podstawowej poprawności technicznej. Naprawdę przerosło mnie to – drugi poziom też wyłączyłem

 

Wiecie co potem zrobiłem?

 

Ano zrobiłem miejsce w pokoju, włączyłem 2 poziom i zacząłem ćwiczyć. Dlaczego? Ponieważ plusy jakie dają ćwiczenia na płycie, a które opisałem wyżej są wystarczająco duże, poza tym nikt mi nie broni wykonywania tych samych ruchów, ale poprawnie technicznie (podejrzewam, że da to lepsze efekty aerobowe niż to udawanie które demonstrują panie).

 

15 min. szybko minęło i przyznam szczerze, pot ze mnie płynął strumieniami. Jest to zapewne zasługa ćwiczeń, ale i też mojej specyfiki. Ci co mnie znają od tej strony wiedzą, że na początku wysiłku spływam potem by potem już się pocić normalnie albo nawet trochę mniej.

 

Potem zafundowałem sobie jeszcze trening siłowy, a na końcu pomęczyłem Olę z rzutami. Na ostatnim treningu w Oświęcimiu dorzucono mi parę rzeczy do nauczenia się i zmodyfikowano kilka rzeczy których już się uczyłem. Trzeba to opanować zanim znów się zjawię w Oświęcimiu.

9 sierpnia 2010 , Komentarze (3)

Zasadniczo nie wypowiadam się na tematy polityczne (poza drażnieniem Szwagierki), ale tym razem chcę coś napisać. Ostatnio byłem na pielgrzymce. 

 

Tak słowem wyjaśnienia – jestem przeciwny awanturze, którą wywołała sprawa krzyża w Warszawie. Osobiście jestem za jego przeniesieniem, choć jego zostawienie tam też by mnie jakoś specjalnie nie uraziło. 

 

Byłem na tej pielgrzymce jako zwolennik przeniesienia krzyża i powiem Wam, że czasami głupio się czułem. Było kilka haseł odnośnie misji ewangelizacyjnej Radia Maryja i walki o krzyż, by kilka godzin później mówić o tym, że nie można nawracać na siłę. Ja jako katolik – może nie najlepszy, ale jednak – źle się czułem na pielgrzymce. To świadczy o tym jak bardzo Kościół wplątał się w bieżące rozgrywki. 

Najśmieszniejsze jest to, że nad tymi ludźmi pod krzyżem nikt nie panuje i nikogo nie posłuchają. Nie posłuchali księży podejrzewam, że nie posłuchaliby też Jarka gdyby chciał, żeby zrobili coś wbrew sobie. 

 

Jak do tego doszło, że Kościół tak się rozpadł i stracił autorytet? Zawsze myślałem, że kłótnie kłótniami, ale kiedy się razem idzie przez kilka dni do sanktuarium to nie ma różnic, wszyscy jesteśmy katolikami – błąd. 

 

Smutno mi, że takie rzeczy się dzieją, że ktoś kto nie ma w sumie jakiegoś określonego zdania na tematy aktualnie gorące czuje się źle wśród innych braci i sióstr w wierze. 

 

Inną sprawą jest to co się dzieje na Jasnej Górze. Tam nie ma warunków do modlitwy i kontemplacji, to jakiś diabelny kombinat, przerabiający tysiące ludzi dziennie. 

 

Porażka.

 

Za rok i tak pójdę na pielgrzymkę, bo bynajmniej nie idę tam dla: księży szukających sławy,  moherowych beretów nie patrzących na nikogo poza sobą i nie uznających za ludzi tych o odmiennych poglądach, miejsca świętego zamienionego w kombinat turystyczny. Pójdę tam pokontemplować swoje życie, pocierpieć powalczyć ze sobą, a potem gdzieś cichutko w konciku ofiaruje to wszystko za rodzinę i przyjaciół przed obliczem Czarnej Madonny.

2 sierpnia 2010 , Komentarze (6)

W weekend miał być egzamin. Miał być wg mnie. Chyba źle zrozumiałem, bo jak przyjechałem okazało się, że robimy trening przygotowujący do egzaminu i przy okazji machniemy Kobudo.

Dla mnie ekstra. Nieważne jaki trening – zawsze fajnie poćwiczyć. Na rozgrzewkę zrobiliśmy Kobudo – Bo i Sai. Potem już zaczęła się porządna robota. Na początek Nage no Kata potem rzuty, a na koniec obrona przed pałką w trzech wersjach: kontratak, kontratak z obezwładnieniem, kontratak z rzutem. Uwielbiam takie rzeczy. Różnie nam szło, raz lepiej, raz gorzej, ale była swoboda – mogliśmy sami wymyślać sposoby obrony i je szlifować.

Żeby nie było tak sielankowo to dodam, że po pewnym czasie coraz trudniej wstawało się z maty, kimono było przemoczone, a na mokrym od potu tatami nogi się ślizgały. Trzy godziny niezłego wycisku i kilka ton przerzuconych różnymi sposobami. Nie wspomnę już o nieocenionej wiedzy i doświadczeniu jakie udało mi się zdobyć.

Po treningu czułem się całkiem nieźle, za to dziś rano czuję wszystkie mięśnie. To takie miłe, choć czasami trochę bolesne uczucie. Wiem, że te wszystkie mięśnie solidnie popracowały i o to chodzi.

Przy okazji znów o kroczek posunęła się sprawa mojego dojo. Kilka spraw się wyjaśniło, kilka pojawiło – jak na razie wszystko idzie w dobrym kierunku. Mam nadzieje że sekcja dzieciaków w ramach klubu ruszy od września a kobiet najpóźniej od stycznia.

Tak, mam w planie otworzyć sekcję Ju Jitsu dla Kobiet, tylko mam obawy czy będą na to chętne – póki co przymuszę znajome :) jak im się spodoba to może przyciągną inne panie. Idea jest prosta. Panie zwykle wstydzą się lub krępują ćwiczyć takie rzeczy z facetami, no i trening dla mężczyzn jest trochę inny niż dla kobiet. W związku z tym kobiety zwykle rezygnują z treningów. Ja chcę zaoferować treningi tylko dla kobiet z technikami dostosowanymi dla kobiet czyli zakładającymi, że napadnięta osoba jest słabsza od napastnika i nie jest w stanie się siłą przeciwstawić napaści. Techniki już dostosowuję i trenuję z Olą. Idzie nam całkiem nieźle.
Zobaczymy co mi z tego wszystkiego wyjdzie.

28 lipca 2010 , Skomentuj

W końcu.

Wczoraj trenowałem (jak prawie codziennie) z Olą rzuty na egzamin. To był wyjątkowy trening. W końcu poczułem te rzuty, a trenuję je od dłuższego czasu – najpierw z Magdą teraz z Olą.

Zaczynają mi wychodzić, czuje je i ich moc. Ola jest trochę mniej zadowolona, bo mimo iż założenie jest, że jej nie rzucam, tylko zatrzymuję się po wejściu do rzutu, to jak mnie poniosło to i wylądowała na podłodze kilka razy. Cieszyłem się jak małe dziecko. Ola stwierdziła, że cieszę się jak Piotrek, kiedy dostaje nowe chłopki z Gwiezdnych Wojen. Może, ale sztuki walki dostarczają mi autentycznej radości i szczęścia, szczególnie, kiedy po miesiącach wysiłków, setkach nieudanych powtórzeń, techniki zaczynają mi wychodzić i zaczynam czuć to nie określone coś co uświadamia mi prawidłowość tego co robię. Oczywiście sobotni egzamin zweryfikuje moją euforię, ale póki co jestem bardzo zadowolony.

28 lipca 2010 , Komentarze (2)

W końcu przyszedł czas na napisanie podsumowania urlopu.

Zaczęło się interesująco – od telefonu mojego Sensei od Ju Jitsu. Poinformował mnie, że po urlopie mam przyjechać do Oświęcimia na egzamin. Zaskoczył mnie tym. Nie byłem przygotowany (nadal chyba nie jestem), ale to wyznaczyło kierunek mojego urlopu. Trzeba było się przygotować do egzaminu.

Sam urlop był sportowy, tak jak planowałem. Pomijając kwestię Grunwaldu, byliśmy jeszcze w Malborku, już na spokojnie, a poza tym ćwiczenia. Rano było bieganie, po nim albo Bo Jitsu, albo Ju Jitsu. Później to Jitsu, którego nie było rano, a wieczorem tenis z Olą. Było bardzo fajnie, aczkolwiek czułem już zmęczenie materiału. O ile na początku biegało mi się swobodnie po korcie, to pod koniec już mi się nie za bardzo chciało. Tenis to chyba najlepszy miernik, bo wymaga gwałtownych eksplozji energii na które pod koniec już nie miałem siły.

Powrót był już spokojniejszy. Wracając zahaczyliśmy jeszcze o moich rodziców, gdzie również było bardzo przyjemnie. Tak minął mój urlop w miarę tak jak planowałem.

Przy okazji tych wakacji Ola miała okazję zobaczyć (ponoć) obłęd w moich oczach. Było to na zamku w Malborku. Wiecie, historyk lubiący średniowiecze na zamku w Malborku – szaleństwo. Ponoć chodziłem jak nawiedzony rozglądając się wszędzie. Ja tylko wiem, że chłonąłem ten zamek i starałem się wyobrazić sobie jak to wyglądało i funkcjonowało w średniowieczu – faktycznie mogłem wtedy wyglądać na lekko obłąkanego, ale co mi tam, przecież po to się odwiedza takie miejsca – żeby coś przeżyć.

Jeszcze coś turystycznie. Polecam Warmię i Mazury – piękne okolice. Zachwycił mnie Olsztyn i oczywiście Malbork. Piękne są też krajobrazy i zabudowania. Wioski i miasteczka mają trochę inny, ciekawy charakter – przynajmniej dla mnie człowieka ze Śląska.

26 lipca 2010 , Komentarze (1)

Zostaliśmy pokonani.

Wprawdzie nie jestem Ślązakiem tylko Medolikorzem (gość spod Częstochowy), a moja rodzina wywodzi się z Wielkopolski, ale czuję się Ślązakiem. 600 lat temu w bitwie pod Tannenbergiem oddziały śląskie wspierały Zakon Najświętszej Marii Panny i przegrały. W sześćsetną rocznicę pojechałem tam z nadzieją, że może tym razem uda się wygrać :) – Nie udało się – ponoć.

Dlaczego ponoć? Otóż jadąc pod Grunwald ponieśliśmy sromotną klęskę. Krążyliśmy wokół Grunwaldu przez SZEŚĆ GODZIN i nie dotarliśmy. Pragnę nadmienić że nasza baza wypadowa znajduje się o niecałe 40 km od Grunwaldu. Krążyliśmy po całej okolicy, żeby jakimś sposobem dostać się na miejsce bitwy. Wszędzie były olbrzymie korki. Po prostu nie dało się dojechać. Kiedy nasz Wielki Mistrz konał przebijany ostrzami polskiego wojska, my nadal byliśmy 10 km od miejsca gdzie się to działo. Kiedy wszyscy widzowie zaczynali opuszczać pole bitwy tworząc korki w drugą stronę, my właśnie dojechaliśmy do parkingu przy polu bitwy. Wpakowaliśmy się w następny korek – w drugą stronę. Tym razem udało nam się znaleźć tajną drogę, dzięki czemu uniknęliśmy większości korków. Nie zmienia to jednak faktu, że na bitwę nie dotarliśmy. To była porażka – szczególnie, że czas i miejsce urlopu zostały specjalnie wybrane tak by właśnie zobaczyć tą bitwę.

Nie ma tak źle – dzień wcześniej wybraliśmy się na rekonesans, a więc mieliśmy okazję zobaczyć wspaniałe obozy rycerskie, jakby żywcem przeniesione ze średniowiecza. W okolicznych sklepach np. w Olsztynku też można było poczuć, że średniowiecze jest tuż tuż. Wśród zwykłych kupujących i turystów chodzili ludzie ubrani w średniowieczne stroje.

Wracając do obozu pod Grunwaldem to była to wspaniała lekcja historii. Można było zobaczyć jak wyglądało średniowiecze i przekonać się że nie było takie ciemne i bezbarwne jak to się funkcjonuje w ogólnej świadomości. Stroje choć nie były strojami dworskimi były kolorowe z wieloma oryginalnymi ozdobami. Było wiele różnych strojów – prawdziwa rewia mody mimo, że jak wspomniałem wcześniej były to stroje codzienne, a nie dworskie. Oczywiście główny punkt programu to uzbrojenie średniowieczne i tu też się okazało, że nie jest to tylko zbroja płytowa, miecz, tarcza i kopia. Wielość broni i zbroi była olbrzymia – różne wzory mieczy, toporów i broni drzewcowej. Różne wzory i kombinacje sprzętu ochronnego. Wspaniałe przeżycie nawet jeśli nie widzieliśmy samej bitwy.

Jest jednak rozwiązanie jak w przyszłym roku na pewno dotrzeć na Grunwald i przeżyć atmosferę tego rycerskiego święta – trzeba zostać jednym z nich. Rycerze mieli parking przy samym polu bitwy, tuż obok pole namiotowe i żyli średniowieczem przez 24 godziny na dobę. W związku z powyższym chyba zapiszę się do jakiegoś bractwa rycerskiego, skompletuję sobie i Piotrkowi średniowieczny strój codzienny i pojedziemy na bitwę za rok. Na broń i zbroję pewnie mnie nie będzie stać więc pewnie w bitwie nie będę uczestniczył, ale przynajmniej pooglądam sobie wszystko z bliska. Może uda mi się też namówić Olę i Julię do zabawy – wtedy zrobimy rodzinny wypad :). Grunwald przeszedł do historii – znów wygrały połączone siły polsko-litewskie.

Treningowy ten dzień był bardzo dobry: pół godziny biegu z Olą, godzina Kobudo i wieczorem godzina tenisa.

13 lipca 2010 , Skomentuj

Machanie kijkiem zaliczone. Bardzo jestem zadowolony z dzisiejszego dnia. Plan treningowy w pełni wykonany.


Tatsu leżał na pobojowisku czując jak umiera rozpadając się na malutkie kawałeczki. Ostatkiem sił zebrał myśli, a potem je wyciszył. Zapadł w głęboką medytację. Emocje znikły, myśli się uspokoiły. Poczuł, że umysł nabiera mocy. Skierował tą moc na swoje ciało – z olbrzymim wysiłkiem powstrzymał rozpadanie się ciała – odbudował je, nieco lepsze i silniejsze. Kiedy poczuł w sobie tą siłę która rozpierała jego ciało odetchnął głebiej i otwarł oczy.

Powoli usiadł, potem uklęknął na jedno kolano, po czym wstał z kataną w jednej ręce i mempo w drugiej. Schował katanę do saya. Rozejrzał się po okolicy. Nieopodal niego unosił się dym. Wiedział, że to demon umierał, pokonany przez młodego samuraja mentalnie. Samuraj pewnym wzrokiem rozejrzał się po pobojowisku, zobaczył ciężko rannego samuraja w szkarłatnej zbroi, którego pokonanie zbudziło w nim demona. Powoli podszedł. Zaproponował pomoc, w sercu będąc gotowy zaoferować swoją przyjaźń. Szkarłatny samuraj jednak odrzucił pomoc, wolał powoli się wykrwawiać niż przyjąć pomoc od kogoś kto pozwolił sobie na nie kontrolowanie swoich demonów.

Tatsu jeszcze raz z żalem popatrzył na niegdysiejszego przeciwnika – jeszcze raz zaproponował pomoc i opiekę – Szkarłatny samuraj odmówił. Młody samuraj wzruszył ramionami, posmutniał, założył mempo, otrzepał się z kurzu i nie spoglądając już na dogorywającego demona i ciężkorannego Szkarłatnego Samuraja ruszył swoją drogą z bólem i pytaniami w sercu. Bolało go to co się działo z pokonanym samurajem i to, że nie mógł w żaden sposób mu pomóc, bolał go również odrzucony dar serca. Uszanował jednak wolę pokonanego. Odszedł.

13 lipca 2010 , Komentarze (4)

Urlop uznaję za rozpoczęty. W prawdzie kierownik dzwonił zameldować co i jak w firmie zrobił ;) (nigdy nie zrozumię chyba tych bezsensownych, nic nie dających telefonów), ale też spędzam ten dzień tak jak prawie każdy dzień moich urlopów.

Otóż mam taką tradycję (tak to już chyba można nazwać), że urlop zamieniam w 2 lub 3 tygodniowy obóz treningowy. Zwykle rano jest bieganie, potem gdzieś tam w ciągu dnia jeszcze trochę machania kończynami (sztuki walki) i tak dzień w dzień.

Dziś o 10 wyruszyłem biegać - symptom szaleństwa :) Nie pękłem jednak przed Sol Invictis. Było ciężko. Po 2 km energia w mięśniach się skończyła, następne parę kilometrów było treningiem siły woli, a nie mięśni - te się wybitnie obijały. W gardle zaschło - śliny brakło. Łapałem każdy fragmencik cienia. W końcu po 5 km włączyły się mięśnie, ale z kolei czułem, że głowa już jest na granicy przegrzania. Nic to, w końcu ostatnio pisałem o pustyni - nie dam się :).

Plan był sprytny zrobić przynajmniej jedno kółeczko na 3 stawach z przerwą na trening karate. Niestety musiałem go nieco zmodyfikować, bo panowie robotnicy robili na części trasy. Więc przebiegłem do parkingu koło Francuskiej rozglądając się po drodze gdzieby tu sobie poćwiczyć kata.

Znalazłem dwa miejsca. Dobiegłem do parkingu i zawróciłem. Wracając zatrzymałem się koło jednego stawiku, wyłączyłem stoper, zeszłem z trasy i poszedłem na niewielką polankę pod sosną.

Pod wpływem wpisów Wiecha zdjąłem buty. Nie była to wyłącznie jego zasługa, ja po prostu lubię chodzić po trawie boso, szczególnie kiedy trenuję karate. Buty i czapeczka wylądowały na słoneczku (i tak po chwili dopadł je cień drzew) by nieco wyschły, a ja wziąłem się za kata.

Byłem jakiś taki spięty, mięśnie mnie nie chciały słuchać. Porozciągałem się nieco przy okazji wyrównując oddech. Potem tak na rozruch zrobiłem sobie Formę Tai Chi (tak się określa w chińskich sztukach walki to co w japońskich jest określane mianem "kata"). Ćwiczenie przyjemne, powolne delikatnie rozruszające mięśnie i ścięgna, wyciszające - medytacja w ruchu. Potem już kata karate. Tu techniki są bardziej dynamiczne i mocniej obciążają ciało. Planowałem ok. 30 min. karate - ten czas starcza na wykonanie raz lub dwa wszystkie znane mi kata karate kyokushin. Tak też zrobiłem - te, które mi jakoś słabo wyszły robiłem jeszcze raz, ale większość tylko raz i poszło po kolei:
Kihon Kata Sono Ichi
Kihon Kata Sono Ni
Juji Kihon Kata
Pinan Kata Sono Ichi
Pinan Kata Sono Ni
Pinan Kata Sono San
Pinan Kata Sono Yon
Pinan Kata Sono Go
Tsuki No Kata
Sanchin No Kata
Geksai Dai Kata

potem kata z Kobudo tyle, że bez kija :)
Sushi No Kon Kata

i na koniec ponownie Forma 24 Ruchów Tai Chi szkoły Yang.

Ubrałem buty i pomknąłem dalej do domu.
W ustach i gardle Sahara. Nogi słabo niosą, ale jednak niosą. Wpadły w jakiś rytm. Biegnę powoli, ale naprzód. Mimo upału i pragnienia, krok za krokiem do przodu - byle do tamtego drzewa, byle do zakrętu, jeszcze przemęczyć tą górkę, tam z górki będzie lepiej. Nareszcie koniec.

Doczłapałem do domu - pocałowałem klamkę. Nie miałem kluczy do domu. Jak przystało na Nikiszowską Rodzinę Sportowców Ola z dziećmi poszła na salę i na basen. Znalazłem ich na basanie. Ola już zdążyła wcześniej zaliczyć godzinkę tenisa, teraz szalała na basenie.

Wróciliśmy do domu, a teraz się nawadniam i piszę głupoty na Maratonach Polskich, a potem zakupy przed wyjazdem a wieczorem może jeszcze pomacham kijkiem.

Efekt treningu: 12 km w 82 min. i 30 min. treningu Karate

11 lipca 2010 , Komentarze (1)

Poniżej chcę przedstawić Wam jedno z moich opowiadań. Powstało ono w 2005 roku pod impulsem długich rozmów i dyskusji jakie przeprowadziłem z kolegą z którym skontaktowałem się przez gg po wielu latach od naszego ostatniego spotkania. Była to dyskusja na temat dróg życiowych jakie wybraliśmy. Opowiadanie to stało się pretekstem do serii opowiadań pisanych przez nas na przemian. Potem na ich podstawie kolega zaczął tworzyć świat fantasy. Dziś pierwsze opowiadanie - może kiedyś następne.

"Drogi Wojowników I"
Sheng

Dawno, dawno temu żyło sobie dwóch wojowników: Czarna Pantera i Zielony Smok. Obaj młodzi dzielni i gotowi do końca życia kroczyć drogą wojownika. Wiele walk stoczyli ramię przy ramieniu, pokonując różnych wrogów. Wiele też nocy razem przebiesiadowali. Nadszedł jednak czas, kiedy ich drogi się rozeszły. Wiele lat minęło, nie spotkali się ni razu, na wielu rozstajach wybierali różne drogi. Wiele bestii pokonali i sporo ran otrzymali.

 

Pantera był nieustępliwy, kroczył prosto ku wyznaczonemu celowi, wyrąbując sobie drogę wśród przeszkód swoim dwuręcznym toporem. Nic nie było w stanie go powstrzymać, z obranego kursu nigdy nie zbaczał, zdobywając sławę i potęgę. Jego drakkar na falach życia płynął zawsze z góry określonym kursem, wbrew wiatrom falom i wszelkim innym przeciwnościom.

 

Zaprzeczeniem Pantery był Smok.
Smok starał się omijać przeszkody, szukał słabych punktów bestii i potworów --- niezwykle rzadko atakował frontalnie. Założył rodzinę i wspólnie kroczyli naprzód. Siedząc wraz ze swą rodziną w niewielkiej łódce na falach życia płyneli zaledwie zgrubsza w kierunku, który obrał Smok. Często pozwalał się falom i wiatrom nieść w nieznane, ufny w mądrość dawnych mędrców i opiekę boską.

 

Wśród wielu przygód obaj znaleźli magiczne kamienie spotkania. Pozwalały one na kontakt między ich posiadaczami. Stało się tak iż któregoś razu nawiązali ze sobą kontakt. Uradowali się oboje. Mimo wielu lat i hektolitrów przelanej krwi pokonanych potworów, rozmawiali jakby ledwie dzień wcześniej skończyli wspólne biesiadowanie.

 

Poczęli się dzielić swoimi historiami życia i chwalić osiągnięciami. Pantera roztaczał przed Smokiem wizję długiego pasma zwycięstw, wolności i niezależności, sławy i bogactwa. Smok słuchał z uwagą, ciesząc się sukcesami przyjaciela. Jego osiągnięciami była żona i dzieci. Pantera nie potrafił tego zrozumieć. Uważał to za ograniczanie się i bezsens. Zarzucał Smokowi porzucenie drogi wojownika, osiedlenie się gdzieś na polance obok drogi wojowników i zaprzepaszczenie szansy na bycie kimś takim jak on - Pantera.

 

Smok jednak niczego nie żałował i uważał, że kroczy drogą wojownika bardziej niż kiedykolwiek. Rozumiał przyjaciela i jego drogę, nie potrafił jednak pojąć dlaczego Pantera nie rozumie drogi, którą on obrał. Dyskusje między przyjaciółmi trwały czasami godzinami, aż magiczne kamienie stawały się gorące. Smok rozumiał Panterę (choć sądził w duchu, że Pantera wybrał łatwiejszą drogę, a ten ostatni sądził, że Smok go nie rozumie), Pantera nie potrafił (albo nie chciał) zrozumieć Smoka.

 

Pewnego razu Pantera wyruszył przeciwko kolejnej bestii. Dokładnie skalkulował ryzyko, zebrał mnóstwo informacji na temat wroga i dobrał odpowiedni ekwipunek. Zawsze tak robił. Ruszył w góry, w ślad za bestią. W ślad za Panterą ruszyła gawiedź. Uwielbiali swego bohatera, a on uwielbiał ich. Wszystko szło zgodnie z planem spotkał bestię tam gdzie podejrzewał, że ją spotka. Walka była krótka. Bestia nie mogła niczym zaskoczyć Pantery - on miał przygotowaną odpowiedź na każdy manewr swojego wroga. Kilka uderzeń topora i bestia z rozłupanym łbem legła u stóp odzianego w błyszczącą zbroję, dzierżącego w rękach wspaniały topór dwuręczny Pantery. Jeszcze raz spojrzał na pokonaną bestię, poczym poszedł usiąść sobie na kamieniu, by chwilę odpocząć.

 

Uwielbiał te chwile tuż po walce, zadowolenie, poczucie spełnienia i oczekiwanie na wielbicieli, którzy powinni lada chwila się pojawić, by sławić jego czyny.
W między czasie postanowił popatrzeć na Dolinę Beznadzieji, gdzie tłumy ludzi szły naprzód owczym pędem, nie mając zupełnie pojęcia dokąd zmierzają, marząc o tym by stać się takimi jak Pantera, ale nie robiący zupełnie nic by to marzenie spełnić.

 

W pewnej chwili z gór po przeciwnej stronie doliny Pantera usłyszał ryk mrożący krew w żyłach. Szybko sięgnął po swoją magiczną lunetę. Niemal natychmiast zlokalizował demona, który ten ryk wydał, był wielki i okropny. Był to demon z którym Pantera miał nadzieję nigdy się nie mierzyć. Nie mieścił się w jego marginesie ryzyka, był zbyt potężny - bał się go. Potwór jednak był niespokojny mimo swojej niewątpliwej potęgi, jakby kogoś szukał. Pantera rozejrzał się po okolicy demona. w krzakach nad urwiskiem zobaczył czającą się postać.
Był to człowiek misiowatej postury, odziany w łachmany i uzbrojony w dębowy drąg.
- Cholerny kretyn samobójca - pomyślał.
On we wspaniałej zbroi i uzbrojony po zęby nie miałby odwagi stanąć przeciw demonowi, a tu taki patałach chciał się z nim mierzyć, dzierżąc tylko byle kij.
- idiota - pomyślał.

 

W dodatku to nie był potwór przeznaczony dla człowieka z kijem. Po wielu latach walk z różnymi bestiami, potrafił to rozpoznać --- ten demon miał rozerwać na strzępy kogoś innego. Potwory miały to do siebie, że każdy był dla kogoś przeznaczony, a tylko niewielka ilość potworów wędrownych nie miała swego przeznaczonego przeciwnika i była gotowa walczyć z każdym, kto był na tyle odważny by podjąć ich wyzwanie.

 

Tymczasem człowiek w łachmanach skradał się powoli. Jego twarz była pełna skupienia i determinacji. Zaszedł niepostrzeżenie demona z boku i wyskoczył uderzając go kijem pod kolanem obrzydliwej łapy. Cios ten najwyraźniej nie wywarł żadnego wrażenia na olbrzymiej bestii. Pantera patrzył z satysfakcją - jego przewidywania się sprawdzały.
Tymczasem demon chciał chwycić swojego napastnika. Łachmaniarz mimo wyglądu misia okazał się bardzo sprawny w unikaniu łapsk demona. Unikał i atakował. Ataki mężczyzny jednak nie przynosiły efektu za to demon już kilka razy zdołał drasnąć swoimi szponami szaleńca. Krew ciekła z rozoranego ciała. Łachmaniarz jednak nie dawał za wygraną. Ciąglę prowokował demona do walki jednocześnie atakując kijem w różne miejsca bestii, uciekając w las, by po chwili wrócić z okrzykiem, przemykając między nogami demona i atakując.

 

Ten szaleniec coraz bardziej intrygował Panterę. Walka trwała bardzo długo a Pantera patrzył na nią z coraz większym zdziwieniem.

 

Powoli demon poczynał się męczyć, szaleniec nie dawał mu jednak odpocząć krążąc wokół niego jak natrętna mucha. Widać było, że sam ma już dość, ale nie ustępował ciągle nękał bestię. W pewnej chwili wracając z kolejnej ucieczki do lasu mężczyna wskoczył na kolano demona, odbił się od niego i z wyskoku uderzył kijem bestię w łeb - bestia zaryczała wstrząsneła łbem ale nie padła.

 

Pantera nie podejrzewał, żeby kij był w stanie pokonać tak potężnego demona - dziwiło go, że szaleńcowi udawało się tak długo przeżyć w starciu z demonem. Mężczyzna jednak uważał inaczej.

 

Wylądował po wyskoku i kiedy demon chciał go złapać, niezbyt silnie pchnął go w tors, po czym odskoczył do tyłu. Kolano w które na początku walki demon dostał uderzenie ugięło się. Demon ze zdziwieniem popatrzył na niemoc swojej nogi. Potem kolejne części ciała bestii zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Demon padł kilka centymetrów od Łachmaniarza z kijem. Ten pogroził demonowi jak niegrzecznemu dziecku i uśmiechnął się. Oczy bestii zaszły mgłą.

 

Pantera był w szoku.
- Jak to się stało? dlaczego?
W tej chwili z pobliskich krzaków wybiegła kobieta i chłopiec z dziewczynką, wtulili się w mężczyznę ten westchnął głęboko, jego twarz się rozluźniła, przez moment wyglądała jak twarz 80-letniego mędrca, a potem stała się twarzą pogodnego papcia.

 

Pantera opuścił lunetę.
- Ten demon miał rozerwać na strzępy dziewczynkę!!! To był demon dziewczynki!!! - kołatało mu się po głowie
- To był jej demon!!!.

 

Zrozumiał


Smok po kolejnej walce poszedł do pobliskiego strumienia. Szybko opatrzył rany, zmył bitewny kurz i znój. Przebrał się i wrócił do rodziny, jakby przed chwilą był na spacerze, a nie toczył śmiertelnego pojedynku, którego wcale toczyć nie musiał i na który nie był przygotowany.

Razem z dziećmi bawił się i przystrajał gałązkami łeb pokonanej bestii. Jedyny ślad po tym co przed chwilą się wydarzyło był wyraz bólu przebiegający po jego twarzy przy gwałtowniejszych ruchach, podczas zabawy. Żona Smoka patrzyła na niego z miłością, gotowa podjąć się w każdej chwili podobnego wyzwania.


 

8 lipca 2010 , Skomentuj

Wczoraj miałem pierwszy trening z Olą. Pierwszy od dłuższego czasu. Kiedyś próbowaliśmy już trenowania sztuk walki, ale widać było, że Ola nie ma na to za bardzo ochoty, a bez serca nie ma sensu ćwiczyć sztuk walki. Wtedy znalazłem inną partnerkę do treningów – Magdę. Niestety Magda obecnie nie ma chyba czasu i ochoty na treningi, więc spróbowaliśmy z Olą po raz kolejny.

Tym razem ku mojemu zaskoczeniu Ola bardzo się przykładała i podobnie jak kiedyś Magda – chciała natychmiast umieć wszystko perfekcyjnie. Przetrwała jakoś rozgrzewkę i trening technik podstawowych.

Potem zaczęliśmy trenować samoobronę. Od razu się ożywiła – spodobały jej się kombinację. Pytała i trenowała. Ja musiałem trochę pokombinować i techniki dostosować tak, by mogła ją efektywnie wykonać osoba słabsza na osobie silniejszej (to pod planowaną grupę samoobrony kobiet).

Oli bardzo się podobało, że może się wyrwać z mojego uchwytu bez większego wysiłku i że po wyrwaniu jest w takiej pozycji, że aż się prosi żeby zrobić mi operację plastyczną twarzy, pięścią lub łokciem.

Potem przerabialiśmy obronę przed obchwytem z tyłu. Ola szybko przeszła od: „z tego to ja bym się nie wybroniła” do „ale fajnie” po tym jak zmasakrowałaby mi śródstopie i twarzoczaszkę bez większego wysiłku.

Jeszcze trochę pokombinowaliśmy, a potem ja poćwiczyłem swoje techniki. Mianowicie dwa rzuty, które muszę się nauczyć do egzaminu Ju Jitsu. Ola ich nie robiła, tylko ja – dla niej póki co chyba są zbyt zaawansowane i nie chcę jej mieszać w głowie – ma jeszcze czas. Potrenowałem kuzushi – wychylenia i wejścia do rzutu, bo całego rzutu nie mogłem wykonać – nie mieliśmy maty, a Ola nie umie padać. Mnie i tak właśnie chodziło o trening wychyleń i wejść więc jestem zadowolony. Oli też się chyba podobało.

Jutro planuję kolejny trening z Olą, a dziś chyba sam sobie pomacham kijkiem.