Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Sheng2

mężczyzna, 48 lat, Katowice

174 cm, 95.10 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

7 lipca 2010 , Skomentuj

W ostatni weekend miałem okazję uczestniczyć we wspaniałej biegowej imprezie – Limanowa Forrest. W sumie nie planowałem brać udziału w niej, ale skoro dyrektor biegu zaprasza nie można odmówić. Tusik dopadł nas u Gaby, po Półmaratonie Jurajskim i napomknął o swoim biegu. Ola bardzo chętnie się zgodziła, co mnie zaskoczyło, ale byłem zadowolony, bo wiedziałem, że na pewno będzie fajnie.

Do Limanowej dotarliśmy w piątek późnym wieczorem. Chwila pogawędki z Gabrysią i jej ekipą i czas na spoczynek.

W sobotę bieg towarzyszący. Droga na start była długa, ale że autobusy przyzwoite, a i towarzystwo wyborne to czas szybko zleciał. W końcu dotarliśmy. Najpierw pomknęli rowerzyści, potem my. Nie planowałem pobijać rekordów. Wystartowaliśmy całą rodzinką i naszym celem było pokonanie trasy z dziećmi. Gabrysia i nowopoznana Ola wraz ze swoimi pociechami też miały podobny plan. Tak powstała ekipa nazwana przez Gabrysię ekipą „Pierwszej Szansy” (dla naszych dzieci). W końcu 18,5 km to nie jest mało dla dorosłego, a co dopiero dla naszych przedszkolaków.

Początek był trudny – szliśmy asfaltem, który bardzo wykańczał. Jedynie starszym chłopcom w tym Piotrkowi to nie przeszkadzało i pomknęli tak, że dłuższy czas ich nie widzieliśmy. W końcu to zaniepokoiło Olę i Piotrka od Gabrysi. Przy pomocy Tusika udało się ich zatrzymać by poczekali na nas. Dzieci ledwie się snuły asfaltową drogą w górę. Udało nam się dotrzeć do pierwszego punktu odżywczego. Ten punkt to mały sklepik w którym można było brać co się chciało ze szczególnym uwzględnieniem lodów. Dzieci zjadły po 3 lody i były szczęśliwe. Organizatorzy dostali od sponsorów dużo lodów w związku z tym cała dwudniowa impreza przebiegała pod znakiem dowolnej ilości darmowych lodów. Po 40 min. odpoczynku ruszyliśmy dalej.

Na dalszej trasie nie było już tak wspaniałych punktów odżywczych. Mieliśmy jednak dobrze zaopatrzone plecaki więc gdy dzieci już całkiem padały robiliśmy postój na małą przekąskę. Wycieczka była wspaniała. Dyrektor biegu – Tusik towarzyszył nam ile mógł – widać było, że zależy mu na naszej Ekipie Pierwszej Szansy. Dzięki temu mogliśmy liczyć, że kiedy byśmy nie dotarli do mety nie zostaniemy zdyskwalifikowani. Pod koniec trasy Julia zupełnie opadła z sił. Nic nie pomogło uruchamianie jej wyobraźni, wjeżdżanie na ambicje, zabawy itp. rzeczy. Porozmawialiśmy trochę na temat tego dlaczego się tak męczy i jak ja to widzę kiedy przeżywam takie męki pod koniec maratonu i jak wspaniała nagroda pokonania samego siebie czeka na mecie. Rozmawialiśmy o tym i o innych sprawach w akompaniamencie piosenek grupy Sabaton które puszczałem z mojej komórki wiedząc, że muzyka poprawia Julii nastrój. Kolejny zakręt to kolejne zawiedzione nadzieje Julii na spotkanie mamy i metę (Ola z resztą ekipy i Piotrkiem czekali na nas przy źródełku). W końcu przez muzykę lecącą z komórki usłyszeliśmy szalejących chłopaków. Julia dostała nowych sił. Zadowolona dotarła do reszty ekipy. Wszyscy pomału się zbierali byśmy mogli ruszyć dalej. Przedtem jednak Julia nie odmówiła sobie przyjemności zamoczenia nóg w źródełku. Chwila przerwy i ruszyliśmy dalej, już wszyscy razem. Julia już mocno zmęczona, ale dzielnie szła naprzód. W końcu zobaczyliśmy metę. Z Julią popędziliśmy. Finisz Julka miała zabójczy. Wyprzedziła mnie o kilka metrów i przede mną wpadła na metę, którą tworzyły wolontariuszki i Pan mierzący czas. Byliśmy bardzo miło zaskoczeni, że czekało na nas tylu wolontariuszy – mimo tego, że pewnie od kilku godzin nikt już nie przybiegał. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Dostaliśmy medale i wodę. Bieg ukończyliśmy – dzieci też. Jestem bardzo dumny z Julii za to, że pokonała swoje słabości i dotarła do mety. 18,5 km pokonaliśmy w ok. 8 h. Wspaniała wycieczka.
Odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy w dół do asfaltu. Tam z Piotrkiem pojechaliśmy po nasze auta i podjechaliśmy po nasze dzielne rodziny. Wróciliśmy na nocleg. Tam już rozpoczęła się impreza integracyjna. Zostaliśmy przywitani oklaskami. Nawet nie poszliśmy się odświeżyć zostaliśmy wchłonięci we wspaniałą imprezę. Dzieci szalały, my się integrowaliśmy. Było rewelacyjnie. Obiadajac się kiełbaskami z grilla i … lodami posiedzieliśmy chyba do 22.

W niedzielę był bieg główny. Startowałem w nim tylko ja. Było tylko 6,5 km tyle, że pod górę i spowrotem. Powiem szczerze nie byłem przygotowany do takiego biegu szczególnie, że słyszałem opinię o trudnych podbiegach i jeszcze gorszych zbiegach. Planowałem pokonać trasę w jakieś 2 h. Ruszyliśmy, początek biegłem – było dość łagodnie w górę. Planowałem biec ile się da, a potem maszerować. Kiedy zaczęło się ostro w górę przeszedłem do marszu. Równym tempem, uparcie szedłem naprzód. Sapiąc jak lokomotywa równym krokiem, czując jakby w głowie biło mi serce, pokonywałem kolejne metry wzniesienia. Powoli pokonywałem kolejnych biegaczy i nordików. Mimo, że ciężko, szło mi się fajnie – nawet się nie spostrzegłem (po pół godzinie wspinaczki) dotarłem na szczyt. Tam po złapaniu oddechu przeszedłem do truchtu, a jeśli trasa pozwalała do biegu. Grzbiet się jednak szybko skończył i przyszedł czas na zbieg. Truchtałem nim w dół powoli, asekuracyjnie – może zbyt asekuracyjnie, bo zaczęli mnie wyprzedzać ci których wyprzedałem na podbiegu. Ważniejsze były dla mnie jednak moje kolana niż wynik. Kiedy skończył się ostry zbieg wydłużyłem krok i przyspieszyłem. Znów to ja zacząłem wyprzedzać. Nieco ponad kilometr przed metą postanowiłem, że co jak co, ale pokonam gościa w czarnej koszulce, który biegł przede mną jakieś kilkaset metrów. Powoli go dochodziłem ale i tak kiedy zobaczyłem metę miałem do niego kilkanaście metrów. Przyspieszyłem więc przechodząc niemal do sprintu. Kilkadziesiąt metrów przed metą zrównałem się z nim. Nie chciał mi jednak oddać pierwszeństwa – przyspieszył, ja też. Przeszliśmy do regularnego sprintu, ledwie łapałem oddech – niewiem, ale ostatnie kilkanaście metrów chyba pokonałem na bezdechu. Wspaniały finisz. Był ode mnie szybszy. Podziękowaliśmy sobie. pokonałem trasę w 51 min. byłem zaskoczony swoim wynikiem. Poczekałem jeszcze na Gabrysię. Potem jeszcze rozmowy z Gabrysią i innymi znajomymi szybka kąpiel, rozdanie pucharów i ruszyliśmy do domu, po drodze zahaczając o Karczmę Rzym w Suchej Beskidzkiej. Diabeł mnie nie porwał. Ta karczma to już tradycyjne miejsce naszych postojów w trakcie wypraw na wschód.

To był wspaniały weekend. Gabrysiu, Piotrku, Tusiku dziękuję wam. Ola dopytuje gdzie i kiedy następny bieg – bardzo jej się spodobało.

1 lipca 2010 , Skomentuj

Wczoraj niestety nie ćwiczyłem ale jeszcze wychodzę z paskudnego przeziębienia. Dziś pewnie też nie poćwiczę bo wieczorem muszę się pakować. Jutro po pracy jadę z rodzinką na Limanowa Forrest. Dwa dni biegowej imprezy. Po niej od poniedziałku biorę się za solidny trening. Plan na ten rok poprawić wynik w półmaratonie no i oczywiście przygotować się do egzaminu z Ju Jitsu i Kobudo. 

Życzę wszystkim miłego dzionka

30 czerwca 2010 , Skomentuj

Dwa tygodnie temu byłem na stażu Kobudo w Oświęcimiu. Dwa dni - dziewięć godzin treningu. Wspaniałe przeżycie. Trenowaliśmy kijami, tonfami, sai i bokenem (drewnianym mieczem). Wszystko bardzo mi się podobało a szczególnie Iaido trenowane przy pomocy bokena - nagle trening zrobił się spokojny pełen koncentracji i skupienia. Zreszta trening z każdą bronią miał swoją specyfikę. Wszystkie one jednak wspaniale odprężały i wprowadzały swoisty spokój do umysłu gdyż trzeba było się skoncentrować na tym co się robi zapominając o troskach i kłopotach dnia codziennego. Już nie mogę się doczekać kolejnego stażu.

30 czerwca 2010 , Komentarze (1)

Witam. Dawno mnie tu nie było. Coś zaniedbałem ten portal ale wracam. Nie powiem  że zupełnie bezinteresownie. Mam nadzieję że znajdę tu osoby z Katowic i okolic zainteresowane trenowaniem samoobrony i/lub Kobudo (walka okinawską bronią białą taką jak kij, tonfa, sai). Myślę nad otwarciem grupy przeznaczonej tylko dla kobiet. Zajęcia byłyby dostosowane do kobiet i uwzględniały ich potrzeby. Jeśli postawiłyby na samoobronę to techniki tylko takie które słabszy może wykonać na silniejszym, jeśli na Kobudo to po prostu zabawa ciałem i bronią, ruch relaks i odprężenie. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie żeby połączyć jedne zajęcia z drugimi. Ciekaw jestem czy wogóle jest zapotrzebowanie na takie zajęcia. Jeśli któraś z miłych Pań byłaby czymś takim zainteresowana to piszcię proszę.

22 maja 2010 , Komentarze (2)

   Myślę, chcę coś napisać, bo dawno nie pisałem. Nie wiem co napisać. Nie żeby nie było o czym pisać – jest i to sporo, tylko od czego zacząć i co lepiej pominąć.

   W końcu to portal dla trenujących więc może coś o treningach. Sporo trenuję. Na treningach dzieci, z boczku rzeźbię sobie karate, przygotowując się do egzaminu. W domu męczę Kobudo, głównie walkę kijem, a ostatnio również tonfą (drewniana pałka policyjna). No i przede wszystkim trenuję Ju Jitsu z moją Sempai.

   Te treningi to cała historia – długa historia. W każdym razie pady zna już na tyle, że mogę nią w miarę swobodnie rzucać. Jeszcze tylko ona musi w to uwierzyć. Ona sama zaś rzuca wyśmienicie – czuję to na nerkach. Ostatnio dorzuciliśmy techniki z kijem, bo stwierdziła, że chciałaby je trenować. Idzie nam coraz lepiej i powoli zastanawiam się czy nie otworzyć sekcji samoobrony/Ju Jitsu od września.

   Jeśli uda się utrzymać salę i zebrać kilka osób, to może być super grupa treningowa. Myślę o stworzeniu jej na zasadzie grupy osób, które chcą się czegoś nauczyć wspólnie pracują nad technikami, ucząc się wzajemnie od siebie. Na początku pewnie ja będę uczył, ale potem to może się przerodzić w studiowanie sztuki i jej technik – wspólne odkrywanie ich i ich zastosowania. Chciałbym żeby to wypaliło – zobaczymy co z tego wyjdzie.
 
  Byłem też na zajęciach u moich Sensei od Ju Jitsu była konkretna merytoryczna praca. Tylko ja i dwaj Sensei. W domu i z Sempai dużo pracuję, żeby ich nie zawieść. Jeśli moja Sempai będzie mogła i chciała, a seminarium w czerwcu będzie dla początkujących a nie instruktorów to będę ją chciał wziąć, żeby zobaczyła jak wyglądają treningi w większej grupie. To seminarium czerwcowe to w ogóle może być ciekawe. Dopiero niedawno zajarzyłem, że jest ono na następny dzień po moim egzaminie karate. Ostatnio przeżyłem egzamin dość bezboleśnie, ale jak tym razem mi się oberwie to mogę nie za bardzo być w stanie trenować. Co tam, jak to mówią: „Kyokushin” i do boju :)

   Hmmm w sumie zastanawiałem się kiedyś na tym. Kyokushin znaczy prawda pochodząca ze wschodu – takie jest oficjalne tłumaczenie. Ja mam swoje. Moim zdaniem oznacza to metodę odkrywania prawdy o sobie, pochodzącą ze wschodu. W tym sensie okrzyk „Kyokushin” i ruszenie do wykonania niewykonalnego nabiera sensu i to moim zdaniem głębokiego.

8 kwietnia 2010 , Skomentuj

W pracy zaczął się sezon, więc mam mniej czasu na pisanie bloga. Do tego jeszcze kolega zaraził mnie koncepcją własnego interesu. Ciągle o nim myślę. Próbuję też znaleźć sale – póki co do indywidualnych ćwiczeń, a potem do prowadzenia grupy. Nie jest to takie proste jak się początkowo wydawało. Większość szkolnych sal ma popołudniami pełne obłożenie. Ciągle jednak pracuję nad problemem i myślę, że coś się uda załatwić. Ogólny obraz już mam – m.in. koncpecję logo i nazwy. Muszę to jeszcze dopracować.

Trudnym dla mnie jest odcięcie pępowiny od mojego macierzystego klubu. Wiąże się to z tym, że w karate jest sztywna hierarchia i pewne zasady, poza tym jestem do niego bardzo przywiązany. Niestety sytuacja rozwinęła się tak, że bez poczucia winy mogę zerwać więzy lojalności. W końcu lojalność wymaga nie tylko od tego, który jest lojalny, ale i od tego który oczekuje lojalności. Zobaczymy jak się to wszystko potoczy. Póki co jeszcze biję się z myślami na zasadzie: „chciałbym, a boję się”.

W niedzielę półmaraton w Dąbrowie. Nie jestem do niego przygotowany – jak dla mnie, to już powoli staje się normą. Tym razem jeszcze dorzuciłem sobie seminarium Chi Ryu i Kobudo. Tak więc w sobotę cały dzień treningu, a w niedzielę półmaraton. Życiówki to ja raczej nie poprawię :). Obym się chociaż załapał w limicie.

Pogoda się poprawia i to jest plus – duży plus, bo mimo tego wszystkiego co teraz się u mnie dzieje humor mam całkiem niezły. Na niedziele zapowiadają chłodek, to i myślę, że będzie się dobrze biegło bez obawy o przegrzanie.

Ostatnie dni spędziłem na treningach wieczorno-nocnych Ju Jitsu i Kobudo. Moje treningi biegowe ograniczają się, póki co, tylko do skakania na skakance – obecnie to jest 15 min dziennie. Ola nadal ze mną ćwiczy, ale chyba nie chce się uczyć, woli udostępniać się jako worek treningowy – szkoda – myślałem, że będzie się chciała uczyć. Mam nadzieję, że moja tajemnicza Sempai z którą planuję treningi nie rozmyśli się zanim znajdę salę do ćwiczeń. Wykazała sporo entuzjazmu co do ćwiczeń. Nie wiem czy go jeszcze ma, bo ostatnio mam z nią słaby kontakt.

Oby udało się znaleźć tą salę.

Kurcze sporo tych niewiadomych - chyba to mnie tak męczy i drażni.

30 marca 2010 , Komentarze (1)

15 km za mną. Jestem bardzo zadowolony z tego biegu. Mimo braku treningu udało mi się poprawić mój rekord na tej trasie o 2 minuty. Nie bez pomocy oczywiście. Pomógł mi pewien "Starszy Biegacz".

Na ostatnim kółku stwierdziłem, że się troszkę pościgam. Zacząłem delikatnie przyspieszać i wyprzedzać kogo się dało. Szło mi całkiem nieźle, aż do owego biegacza. Wyprzedziłem go, ale chyba nie był zbyt chętny oddać swojej pozycji. Długo biegliśmy razem, wyprzedzając się nawzajem o metr, dwa i podkręcając tempo. W końcu na którymś podbiegu dałem czadu i odstawiłem go trochę. Ciągle utrzymywałem tempo w obawie, żeby mnie nie dogonił. Dumny z siebie pędziłem sobie, goniąc następną osobę do pokonania. Czułem, że ten wyścig ze "Starszym Biegaczem" mnie wykończył, ale cieszyłem się, bo wycisnął ze mnie siódme poty i byłem mu wdzięczny, że chciało mu się ze mną ścigać. Sielanka była pełna, doganiałem następną osobę słonko świeciło, do mety zostało z 2 km. Biec nie umierać. Ten błogi stan zburzył dźwięk charakterystycznego szurania (już je rozpoznawałem) – to mój przeciwnik, którego pogrzebałem w odmętach przebiegniętych kilometrów wrócił i pokazał mi moje miejsce. Doszedł mnie i wyprzedził, a ja nic nie potrafiłem zrobić, nie potrafiłem się zmobilizować do szybszego biegu. Pokonał mnie z kretesem.

Bieg się jednak jeszcze nie skończył ciągle jeszcze biegłem. Kilkaset metrów do mety. Pędzący biegacze. Jeden z nich myślał, że łatwo mnie pokona. Nie dałem się. Nie wiem skąd wziąłem siły, ale sapiąc jak parowóz, gnałem na złamanie karku. Udało się. Nie dałem się wyprzedzić.

Przy napojach spotkałem mojego pogromcę. Uścisnąłem mu dłoń i podziękowałem. Chyba nie wiedział za co, nie miałem okazji z nim dłużej pogadać. Jestem mu wdzięczny za ten kilkukilometrowy wyścig i lekcję pokory jaką mi dał.

Kolejna sobota stała pod znakiem mojego kolejnego dziecka biegowego. Kasia jest szczupłą wysoką kobietą. Postanowiła biegać. Ja w sobotę biegałem rano natomiast Kasia miała biec z Olą popołudniu (taki mamy system biegania, ja rano biegam, a popołudniu Ola, a ja pilnuję dzieci). Biegły razem jedno kółeczko na Trzech Stawach – niecałe 5 km. Kasia nie wyglądała na zbyt zmęczoną i stwierdziła, że może biegać szybciej i więcej. Nie dziwię się – ma dziewczyna warunki. Mam nadzieję, że się nie zniechęci i już niedługo będzie startować w zawodach. Pewnie będzie lepsza ode mnie – to dobrze – będę miał do kogo równać.

W ostatnią sobotę zaś urodziło się kolejne dziecko biegowe. Tym razem Asia. Od dawna odgrażała się, że zacznie biegać. W końcu jej się udało. Zrobiliśmy razem dwa kółeczka. Miło mnie zaskoczyła – myślałem, że nie da rady zrobić biegiem ciągłym 8 km, a tu niespodzianka. Zrobiliśmy trasę gawędząc sobie luźno.

Bardzo jestem zadowolony z moich biegowych dzieci. Mam nadzieję, że będą się rozwijać i wytrwają w bieganiu jak najdłużej.

Zanim spotkałem w sobotę Asię zrobiłem sobie ostry trening – ok. 100 m sprintem pod górkę, potem powrót truchcikiem i znowu. Zrobiłem chyba z 10 - 15 powtórzeń. Potem jeszcze te dwa kółeczka z Asią i biegiem powrót do domu. Jak wróciłem łydki łupały mnie niemiłosiernie. Nawet po maratonie tak mnie nie bolały. Niezły wycisk sobie zrobiłem. Muszę częściej robić takie treningi, żeby się wzmocnić, no i może jeszcze kilometrowe albo dłuższe szybkie biegi, żeby poprawić ekonomię biegu i szybkość. Zobaczymy co z tego wyjdzie plan jest.

Acha – na Półmaratonie Żywieckim niestety nie byłem. Bardzo żałuję – może w przyszłym roku się uda. Teraz przede mną Półmaraton Dąbrowski. Jestem podbudowany wynikiem z 15 km i nieśmiało marzę o poprawie mojej półmaratońskiej życiówki. Może znów się znajdzie się jakiś „starszy biegacz” który zmobilizuje mnie do większego wysiłku.


Jeśli chodzi o sztuki walki, to codziennie poświęcam im co najmniej 1 h. Myślę, że przekonałem Olę, żeby udostępniła swoją osobę do treningu. Dziś ma być pierwszy nasz wspólny trening – zobaczymy co z tego wyjdzie.

Smutna wiadomość to taka, że od kwietnia nie prowadzę mojej grupy Karate. Szkoda, bo udało mi się wypracować całką sympatyczną ekipę. Cóż takie życie. Jakoś sobie poradzę.

Mimo to planuję w maju albo czerwcu zdawać na kolejny stopień. W sumie dobrze się składa, bo dzięki temu, że nie będę prowadził zajęć, będę miał więcej czasu na przygotowanie się do egzaminu.

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.

19 marca 2010 , Komentarze (2)

Od czego by tu zacząć? Wiele się ostatnio wydarzyło i ciągle się dzieje. Coelho wprowadził określenie własnej legendy, myślę, że coś takiego właśnie robię. Może tego na zewnątrz nie widać, ale czuję, że żyję, że coś robię. Już wiem dlaczego różni książkowi bohaterowie są bohaterami - po prostu robią coś mimo, że tego nie muszą. Wzbogacają swoje życie czynami i słowami, przez to stając się interesującymi dla czytelnika, wyróżniając się na tle otoczenia. Ja może się nie wyróżniam, ale na pytanie: "co tam u ciebie słychać?" poza standardowym: "stara bieda" mogę opowiadać długo, o treningach, o walce ze sobą i różnymi przeciwnościami - o to chyba chodzi w byciu wyjątkowym (nie koniecznie na skalę światową ale taką małą własną).

Biegowo jest nieźle, powoli rośnie moja ekipa biegowa – jak dobrze pójdzie, już niedługo będę mógł dopisać kolejne dwie osoby biegające z mojej winy – nota bene kobiety :). Może w klubie założymy sekcję joggingu – to taka luźna myśl.

Inna sprawa to sztuki walki, tu też się sporo dzieje. Jakby ktoś jeszcze nie wiedział, to jestem już instruktorem Ju Jitsu i od września mam prowadzić grupę o takim właśnie profilu. Drobny szczegół to fakt, że trenuję karate. W związku z powyższym muszę się podszkolić z Ju Jitsu, bo nie mam zamiaru uczyć czegoś czego sam nie umiem. Na szczęście mam kolegę, speca od Ju Jitsu i Kobudo, więc mnie podszkoli no i co najważniejsze, znalazłem partnerkę do treningów pomiędzy spotkaniami z kolegą. Z tego jestem niezmiernie zadowolony bo będę mógł szybciej i efektywniej podszlifować moje techniki Ju Jitsu. Mam jeszcze problem z salą ale przy tak sprzyjającej aurze, to póki co niewielki problem.

Samobójczyni, która się zdecydowała na trenowanie ze mną mocno mnie zmotywowała do pracy. Wprawdzie jeszcze nie mieliśmy wspólnego treningu, ale chyba jej wymagania są dość wysokie, więc w domu codziennie trenuję, aby sprostać jej oczekiwaniom przynajmniej kondycyjnie, a także technicznie, na ile to możliwe.

Swoją drogą, co kobiety potrafią zrobić z facetami. Dziewczyna co do której nie mam jakiś planów powiedzmy „osobistych”, potrafiła mnie zmotywować do takiej pracy mimo, że wcale nie wymaga tego ode mnie. Cóż, faceci chyba tak mają, że lubią imponować kobietom – szczególnie atrakcyjnym kobietom. Tą właśnie właściwość reakcji między kobietami i mężczyznami wykorzystałem, bo szczerze mówiąc nie miałem specjalnie silnej motywacji do treningów, a ta miła osóbka mi ją dała, sama pewnie o tym nie wiedząc (do teraz).

Jutro pierwszy trening z moim nowym dzieckiem biegowym, mam nadzieję, że jej się spodoba, a pojutrze mój pierwszy start w tym roku - 15 km w Katowicach – okaże się jak bardzo się zapuściłem przez nieprzetrenowaną zimę. Jest to o tyle istotne, że za tydzień planuję biec półmaraton w Żywcu. Trasa ponoć trudna, a limit czasu dość krótki. Wychodzę jednak z założenia, że półmaraton w Katowicach sprzed dwóch lat i zeszłoroczny Silesia Marathon były biegami górskimi i Żywiec mnie nie zaskoczy (Póki co tak się pocieszam).

Wracając do Ju Jitsu, bo to ostatnio wypełnia moje życie, to myślę czyby nie zacząć jeszcze gdzieś zajęć, od września. Może udałoby się wyżyć z tego i tylko tego. To takie moje małe marzenie. Myślę, że potraktuję je po maratońsku i pomalutku, acz nie ustępliwie, będę do niego dążył.





4 marca 2010 , Skomentuj

Nie – nie zamierzam przystąpić do stanu duchownego. Seminarium na którym byłem w sobotę, to seminarium szkoleniowe Chi Ryu Aiki Jitsu i Kobudo. Chi Ryu to szkoła walki oparta na tradycjach i umiejętnościach samurajskich.

Skoro mam być instruktorem Ju Jitsu, to wypadałoby by się w tym nieco podszkolić. To Ju Jitsu, to było zupełnie coś innego niż mieliśmy na kursie. Oczywiście zasady obowiązują te same, ale techniki są zupełnie inne. Na kursie przerabiamy Ju Jitsu sportowe – coś, co można by określić połączeniem Karate i Judo, natomiast na seminarium trenowaliśmy sztukę – techniki proste i zabójczo skuteczne, a jednocześnie pełne niuansów, pozwalających się nimi delektować przez lata, ciągle odkrywając coś nowego.

Techniki starego Ju Jitsu, zwanego Aiki Jitsu mogą dostarczyć wiele doznań estetycznych i zmysłowych z jednej strony, a z drugiej przygotowują do połamania przeciwnika, pozbawienia go chęci walki, przytomności, a nawet życia.

Ponieważ zajęcia prowadził były policjant – Sensei Przemek Wiśniewski, to z pól bitew średniowiecznych samurajów (gdzie powstawały i były testowane te techniki) przenosiliśmy się, od czasu do czasu, w ciemne zaułki Oświęcimia. Poza drobnymi modyfikacjami na początku techniki, tą samą techniką dało się obronić przed atakiem w stylu samurajskim, jak i w stylu łysola spod budki z piwem. Z braku samurajów i łysoli, musieliśmy sami sobie nawzajem służyć za przeciwników. Dzięki temu poznałem efekty dźwigni, trzymań i obaleń oraz pofruwałem sobie przy rzutach.

Ponieważ seminarium z małymi przerwami trwało 6 godzin, a ja parę kilo ważę, to musiałem nieźle się napracować przy amortyzowaniu upadków. Efekt? Mam pięknego, dużego siniaka na przedramieniu :) Nie spodziewałem się, że taki efekt może powstać przy wielu w miarę dobrze wykonywanych padach – całe życie się cżłowiek uczy.

W między czasie potrenowaliśmy też Kobudo, a konkretnie walkę kijem (Bo).

Seminarium było rewelacyjne i na pewno jeszcze na takie się wybiorę. Udało mi się poznać wielu ciekawych ludzi – bardzo symapatycznych i wesołych, a jednocześnie pracowitych i skupionych. Przede wszystkim zaś, zakręconych na punkcie sztuki walki którą uprawiają.

17 lutego 2010 , Komentarze (4)

Od przedwczoraj zacząłem regularne treningi. W poniedziałek było pół godziny machania kijem. Wczoraj 10 min. skakanki trochę ćwiczeń siłowych i techniki karate. Wycisk był niezły ale po takiej przerwie w ćwiczeniach to nic dziwnego. Zobaczymy jak długo uda mi się utrzymać regularność. Nie mam tak silnej woli jak Wy i zwykle dość szybko szybko regularność mi się załamuje a niestety nie mam dopingu żeby walczyć o regularność. Chociaż biorąc pod uwagę moje plany odnośnie sztuk walki i biegania to przez najbliższe kilka miesięcy nie mogę się obijać.