Pamiętnik odchudzania użytkownika:
bozenka1604

kobieta, 60 lat, Sanok

158 cm, 59.90 kg więcej o mnie

bozenka1604 schudła na diecie: Dieta IgPro


Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

13 września 2016 , Komentarze (15)

Wtorek, 13 września 2016

I po weselu :) Chociaż nie obyło się bez niechcianych przygód. W piątek, jak wspominałam urwałam się szybciej do domu. Dokończyłam prasowanie, przygotowałam najmniejszy detal, uporządkowałam dom. Było dobrze po 20-tej. Już, już miałam wypoczywać, gdy na horyzoncie pojawił się dostawca pomidorów. Zamówiłam je kilka dni wcześniej. Dobre, pachnące, dojrzałe, z ekologicznej uprawy, takie idealne do słoiczków na zimę. Nie przypuszczałam, że dojadą jeszcze przed weselem. I zamiast odpoczynku była dodatkowa robota. Wprawdzie miałam pomysł na przecier pomidorowy, ale zabrakło czasu na babraninę. Umyte i pokrojone w ćwiartki, zasypane łyżeczką soli wylądowały w wyparzonych słoiczkach. Potem pasteryzacja w piekarniku i koniec roboty. Następna partia (już ta właściwa na przecier) ma być w późniejszym terminie.


W sobotni poranek obudziłam się dość wcześnie. Może emocje, choć mało wyczuwalne dawały o sobie znać. Na rozładowanie najlepszy ruch. Wskoczyłam w sportowe ciuszki i pobiegłam na kijki. Po przejściu ok. 3.5 km niepokojące bulgotanie w brzuchu napędziło mi nie lada strachu. Szybki telefon do męża z wielka prośbą, by mnie zgarniał czym prędzej. Do domu dotarłam w ostatniej chwili, by "zaprzyjaźnić" się z porcelanką aż do obiadu. Myślałam, ze skonam. Ból brzucha, obolałe jelita, co jest grane??? Jak wyjdę z domu, gdy przyjdzie pora ???


Wyszłam o czasie, łatwo nie było, ale jakoś dałam radę. Nie mogłam zawieść. Salę balową opuszczaliśmy  ostatni. Poniżej zamieszczam jedyne zdjęcie, jakim dysponuję. Reszta (ta profesjonalna) będzie na początku października.

                                     

Wesele było cudowne. Większość gości to młodzi ludzie, którzy potrafią się dobrze bawić. Rafał, nasz zaprzyjaźniony muzyk grał rewelacyjnie i bardzo różnorodnie. Mam nadzieję, że zadowolił wszystkie gusta. Przygotowane posiłki i ciasta ponoć pyszne - nie próbowałam, nie mogłam. Szklanka rosołu królewskiego musiała wystarczyć. Potem 2 kieliszki wódki - jeden z pieprzem, drugi już bez. Trochę pomogło. 


No i dlaczego taką piękną uroczystość musiało przyćmić coś tak paskudnego ???  Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło, a zaproszeni goście balowali do białego rana :)

9 września 2016 , Komentarze (9)

Piątek, 9 września 2016

Kończę pracę i za chwilkę wybywam do domu. Przed jutrzejszą uroczystością chcę jeszcze raz na spokojnie przejrzeć odzież i całą resztę, dopiąć wszystko na ostatni guzik. Wprawdzie ślub odbędzie się o godz. 15.30, ale już dzisiaj wszystko powinno być przygotowane na tip top. Jutro tylko przyjemności :) 


Odezwę się w przyszłym tygodniu :) Przesyłam buziaczki i do miłego następnego razu :) 

5 września 2016 , Komentarze (18)

Poniedziałek, 5 września 2016

Wpadam na moment, daję znak życia i wracam do niecodziennych obowiązków. Atrakcje mnie nie omijają, wciąż coś nowego się dzieje, a ja jak zawsze w biegu. W najbliższą sobotę Kasia i Wojtek legalizują swój związek. Ślub córki to wielkie wydarzenie i trzeba wyglądać;). Szukając ślubnej sukienki dla Kasi zupełnie nie myślałam o sobie. Przecież mam kilkadziesiąt sukienek, coś wybiorę. 


Przeglądając szafę miałam nadzieję, że w jej wnętrzu znajdę coś odpowiedniego. Schudło mi się ostatnimi czasy, więc moje ulubione kreacje wiszą jak na drągu. Trzeba było polatać po sklepach i znaleźć coś w odpowiednim rozmiarze. Nie znoszę takich zakupów, bo jak bardzo Ci zależy żeby kupić, to po prostu się nie trafia i już :<. Zamierzenia i plany zakupowe zupełnie odbiegają od efektu końcowego. Miała być sukienka jasna, klasyczna, elegancka, bez zbędnych wydziwianek. Jest mocno szafirowa, a może nawet wpadająca w granat, elegancka i z niechcianymi dodatkami. Do moich jasnych włosów i opalenizny wygląda ok, ale... No właśnie to "ale". Ech, życie....


Prawdę mówiąc mogłam kolejny raz dopasować którąś z szafy i byłoby po problemie, mnie jednak pokusiło na zakupy. Może trochę uległam otoczeniu, że niby na tak ważną uroczystość powinnam mieć coś nowego. Tylko, że ja tak nie lubię. Uwielbiam swoje ciuszki, te sprawdzone, dopasowane, kupione bez wysiłku i musu, niejednokrotnie za małe pieniądze. Kupuję je nie wtedy, gdy potrzebuję, lecz wtedy, gdy coś odpowiedniego się trafia. Wieszam z metką do szafy i mam pod ręką, gdy są potrzebne. Już dawno wyrosłam z zakupów typu "poszukiwania wymarzonego modelu". Nie mam na to ani czasu, ani siły (zwłaszcza tej psychicznej). Zakupy mają być przyjemnością, a nie orką.


Reasumując - kiecka kupiona, ale brakuje odpowiednich butów i torebki. Wymyśliłam dodatki w kolorze rozjaśniającym całość. I mam kolejne wyzwanie, bo w moim grajdole trudno o coś ładnego. Jestem zła jak osa. W tym całym galimatiasie doszły dodatkowe, nieplanowane sprawy.


W trakcie pisania postanowiłam, że wrzucę na luz i za chwilkę wybiorę się na zakupy. Pospaceruję w centrum i może coś uda mi się kupić. Pa, pa...




P.S. Jest 21.20, trochę późno, ale nie mogłam się oprzeć, żeby nie podzielić się z Wami dobrą energią i radością spowodowaną wyjściem "w miasto".

Jak obiecałam wrzuciłam na luz i wyszłam pospacerować po centrum. Odwiedziłam 3 sklepy obuwnicze, tak bez większego parcia na zakupy. W tym trzecim zapytałam o buty w złotym kolorze. Młodziutka ekspedientka, przesympatyczna osóbka podała mi parę ślicznych skórzanych czółenek. Wiedziałam, że moje poszukiwania tutaj znalazły kres. Obawiałam się tylko, czy znajdę odpowiednią torebkę. Obiecałam, że wrócę po buty, jeśli tylko uda mi się kupić w miarę podobną torebkę. 

                                       

Po drugiej stronie ulicy (dosłownie), w sklepie odzieżowym wisiała i czekała na mnie. Kilkadziesiąt metrów od czółenek. Idealnie pasująca kolorem i fakturą :) 

                                      

W niespełna godzinę znalazłam to, czego wydawało się nie znajdę w tydzień. Poniedziałek zaczynałam zła jak osa, a kończę w iście sielankowym nastroju. Niezmęczona bieganiną, zadowolona z zakupów, szczęśliwa. Odrobinkę tego szczęścia ślę w Waszą stronę kochane Dziewczynki. Miłego wieczorku i jeszcze piękniejszego poranka :)

24 sierpnia 2016 , Komentarze (1)

Środa, 24 sierpnia 2016

Za mną bardzo pracowity dzień. Odwaliłam wiele zaległych spraw. Tak naprawdę nie mam pojęcia skąd wzięłam na to wszystko i chęci i siły. W ciągu dnia pracowałam z wielką przyjemnością, nie zmuszana przez nic i nikogo. Po pracy wciąż napakowana niespożytą energią wsiadłam na rower i troszeczkę pojeździłam po okolicznych górkach. Te, które na kijkach pokonuję dość szybkim tempem okazały się całkiem strome, gdy wspinam się na nie rowerem. A że nie lubię maniany, nie wrzucam najmniejszego biegu. Staram się na 6, czasem na 5 wskoczyć na wzniesienie. No, bo cóż jest warta jazda, gdy nie masz możliwości porządnie się spocić. Wróciłam do domku, spojrzałam na endomondo. Całkiem nieźle. Czas 1.25 g, dystans 25.45 km, średnia prędkość 17.85 km/h, spalone kalorie 676 (trochę mało). Zważywszy, że było to bardzo późne popołudnie, po intensywnej pracy, a również i to, że ostatnie kilometry pokonywałam już po zmroku czuję się wyjątkowo dobrze. Mokra z potu, pozytywnie zmęczona oddalam się na wieczorną toaletę i do łóżeczka. Jutro też jest dzień. Pa, pa... :) 


P.S. Iwonka to chyba Twoja zasługa :)))) 

23 sierpnia 2016 , Komentarze (15)

Wtorek, 23 sierpnia 2016

Poruszałam się troszeczkę ostatnimi czasy. Polatałam z kijkami, "zaliczyłam" też Orle Skałki. Na Skałkach nie byłam kilkadziesiąt lat. Pamiętam, gdy byłam nastolatką, w towarzystwie podwórkowych kolegów i koleżanek wychodziliśmy do pobliskiego lasu, a potem szlakiem do Skałek. Od strony, gdzie kiedyś mieszkałam było blisko. Tym razem postanowiliśmy przejść dłuższą trasą rozpoczynającą się przy królewskiej studzience. Legenda głosi, że podczas przejażdżki królowej Bony, matki Zygmunta Augusta po okolicy, jej koń kopnąwszy kopytem w ziemię odkrył źródełko. Zdziwiło mnie, że to miejsce jest zapomniane i bardzo zaniedbane. Kiedyś wypływająca czyściutka woda dawała ochłodę turystom i spacerującym ziomkom. Teraz wygląda jak wyschnięte bajoro. Ogrodzona paskudną siatką z drutu, bez żadnej informacji. Szkoda :( 


Orle Skałki nazywane też Orlim Kamieniem to niezbyt wysokie pasmo górskie zadziwiające urokiem. Pomysł na odwiedzenie tego miejsca zrodził się w sobotni poranek. Po pracy z mężem, siostrą i jej psem przemaszerowaliśmy ok. 10 km. Na nowo odkryłam piękno swojej okolicy. Zadziwiające powietrze, pachnący igliwiem las, półcień drzew sprawiły, że szliśmy z wielką przyjemnością, pomimo panującego upału.

                                             

Po wyjściu na szczyt zobaczyłam część swojego miasta otulonego piękną zielenią. Czyż nie warto zadać sobie odrobinkę trudu, by zobaczyć taki widok? Co ja piszę, jakiego trudu? Toż to duża dawka przyjemności ! 

                     

I jeszcze cel naszej wędrówki Orli Kamień. Zdjęcie zaczerpnięte z internetu, nie jestem jego autorką. Szkoda, że przechodząc obok nie zrobiłam zdjęcia. Zobaczyłybyście jego wysokość w porównaniu z moim wzrostem :) 

                         

Pozdrawiam cieplutko, wracam do pracy. Dzisiaj naprawdę mam co robić. BUZIAKI NA DOBRY DZIEŃ :)

20 sierpnia 2016 , Komentarze (24)

Sobota, 20 sierpnia 2016

Wszystko co dobre, co przyjemne, co niecodzienne szybko się kończy. Moi goście już rozjechali się do swoich domostw. Rano przywitała mnie głucha cisza. Nie znoszę jej. Lubię, gdy w domu coś się dzieje. Wtedy wiem, że żyję.


Basia z mężem przyjechała w ubiegły piątek. Następnego dnia zaliczyliśmy tańce na wolnym powietrzu. Świetnie się bawiliśmy. W niedzielę solidnie przygotowani wyskoczyliśmy na Połoninę Wetlińską. Piękna pogoda, cudne słoneczko zachęcało do ruchu. Wychodząc na wysokość 1255 m npm, widząc już szczyt połoniny poczuliśmy przeraźliwy chłód. Temperatura przy wierzchołku była niższa o ok. 10 st. C. W górach to normalne, nawet tych bieszczadzkich, niesłusznie nazywanych przez niektórych "papierowymi górkami". Kiedy opuszczaliśmy teren zalesiony, na wysokości ok. 1000 m silny wiatr jeszcze bardziej dawał odczuć nieprzyjemne zimno. W ruch poszły bluzy i kurtki przeciwwiatrowe. Jak dobrze, że mieliśmy je w plecaczkach. Setki ludzi przemierzało górskie szlaki. Wśród nich byli doświadczeni turyści, odpowiednio przygotowani, ale byli i tacy, którzy nie mieli pojęcia o górskich zagrożeniach. Mamy i tatusiowie prowadzili swoje małe pociechy w koszulkach na szeleczkach, w krótkich spodenkach i w sandałkach. Jak to zacne towarzystwo wytrzyma na szczycie? Na choroby, przeziębienia i anginy szkoda wakacji. Ech, ludziska kochane...

                                      


Jak zwyczaj każe przysiedliśmy na chwilkę pod Chatką Puchatka, zjedliśmy po kanapce, niektórzy wypili ciepłe piwko (fuj) i powoli schodziliśmy na parking. Z góry wyglądał jak mała plamka.                          

                             

W drodze powrotnej przeżyliśmy prawdziwy horror. Będąc już w samochodzie złapała nas potworna ulewa, tak intensywna, że nie dało się jechać. Sznury samochodów stały po obu stronach drogi. Nikt nie odważył się ruszyć. Wycieraczki na szybie nie miały szans. Zjechaliśmy do przydrożnego zajazdu na obiad i przeczekanie ulewy. Martwiłam się o tych, którzy zostali na górze, żeby chociaż bezpiecznie zeszli. Kilka dni później, od dyżurującego w placówce GOPR-u zięcia dowiedziałam się, że nic złego się nie stało. Nikt nie ucierpiał w górach tego dnia. Na szczęście :)


Basia i jej mąż Janek wyjechali w poniedziałek, a już we wtorek powitałam Iwonkę. Nasze spotkanie przypadło dokładnie w 2 rocznicę poznania. Chciałam zaprosić moje szanowne towarzystwo na jeden termin, byłoby wesoło w większej grupie. Niestety z powodu rożnych okoliczności nie dało się zsynchronizować terminów. Ale co się odwlecze, to nie uciecze :) 


Iwonka już przeżyła górską inicjację. 2 lata temu weszła na Połoninę Wetlińską, dlatego postanowiłyśmy, że tym razem zwiedzimy sanocki skansen. Trafiła nam się przewodniczka z prawdziwego zdarzenia. Kobieta o dużej wiedzy, z wielką kulturą osobistą, mówiąca tak ciekawie, że naprawdę chciało się jej słuchać. Po przekroczeniu bramy skansenu weszliśmy do galicyjskiego miasteczka. Wybrukowany rynek ze studnią na środku, a wokół 25 drewnianych budynków. To repliki karczmy, apteki, urzędu pocztowego, zakładu stolarskiego, krawieckiego, fryzjerskiego i inne. Ciekawostką jest to, że całe wyposażenie domów pochodzi z tamtych czasów (19 i początek 20 wieku) i jest w 100% oryginalne. Zwiedzając wnętrza masz wrażenie, jakby mieszkający tu ludzie przed momentem opuścili swoje domostwa. 

Miasteczko galicyjskie pokazuje życie mieszczan, tych biednych i tych nieprzyzwoicie bogatych. Różnice klasowe i majątkowe są bardzo widoczne. Ale gdy porównamy życie mieszczan do mieszkańców wsi włosy jeżą się na głowie.


Po obejrzeniu miasteczka weszliśmy w część ukazującą życie chłopów. Życie ciężkie, biedne, bez żadnych wygód. Pracowali Ci nasi przodkowie w pocie czoła każdego dnia. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie życie bez elektryczności, noszenie wody przy pomocy koromysła, pranie na tarach, mielenie ziaren w żarnach, ciężką pracę w polu bez specjalistycznego sprzętu, zamieszkiwanie w okresie zimy z małymi zwierzątkami przygarniętymi ze stajni. W skansenowych ogródkach przydomowych pasące się kozy jeszcze bardziej przybliżają dawne czasy. Warto tutaj zajrzeć, by poznać swoje korzenie i uświadomić sobie jak dzisiaj jest nam dobrze i wygodnie. 

Poniżej Iwonka i Jaś wchodzą do chłopskiej chałupy kurnej. Chałupa nie ma komina. Cały dym z palącej się kuchni utrzymywał się pod sufitem. Ewolucja wiejskiego budownictwa to temat rzeka. Może kiedyś o tym napiszę :)

           

A tutaj zmęczeni turyści odpoczywają na ławach. Piękne zdobienie wnętrza domu było możliwe po tym, jak w chałupie zamontowano komin. Gryzący dym przestał kopcić ściany i sufit. Pobielone wapnem ściany rozjaśniły wnętrze.Okna chałupy ozdabiano wyciętymi z papieru firankami. Zamiast żyrandoli wieszano ozdobne pająki wykonane własnoręcznie z kolorowej bibuły. Każdy na swój sposób i dawniej i dzisiaj próbuje urządzić się po swojemu, a potem ładnie mieszkać :) 

                         

I dla porównania wiejski luksus. Wnętrze dworu właściciela ziemskiego. Kapiące bogactwem i przepychem daleko odbiega od sąsiadującej chłopskiej chałupy. Iwonka i Jaś weszli do sieni dworu :) Woskowane podłogi, malowane sufity i ściany, trofea polującego pana, a zwłaszcza elektryczność zadziwiają. Jak musiał czuć się chłop widząc wtedy te cuda? 

                       

Poniżej sekretarzyk pana w pokoju myśliwskim,

                                  

część pokoju dziennego, 

                           

sypialnia małżeńska dziedziczki i dziedzica, 

                                 

fragment kuchni dworskiej z pięknymi mosiężnymi i miedzianymi garnkami, gdy w tym czasie chłop miał do dyspozycji żeliwo i glinę. 

                           

Kuchenny piec kaflowy, na którym Iwonka zauważyła gofrownicę. Żyło się panockom, oj żyło :)

                            

I na koniec pokój dla dzieci, piękny i obszerny, większy niż izba w wiejskiej chałupie służąca wieloosobowej rodzinie. Zabawki, meble, łóżka, ozdoby wyłącznie do użytku milusińskich, gdy tymczasem wiejskiemu dziecku musiała wystarczyć początkowo zawieszona u powały drewniana kołyska, a potem kawałek twardej ławy pod ścianą izby. 

                          

Bardzo lubię polską kulturę, bo zadziwia różnorodnością :) Chapeau bas dla tych, którzy uratowali od zapomnienia kawał naszej historii. Cóż bylibyśmy warci nie znając swoich korzeni. To tak jak pień drzewa odcięty od reszty. Usycha powalony w samotności. Serdecznie zachęcam do odwiedzenia moich stron, to prawdziwy tygiel kulturowy. 


Nagłe sprawy skróciły pobyt Iwonki o całe 2 dni. Jestem niepocieszona i już tęsknię za następnym spotkaniem. Iwona to wyjątkowa osoba, przy której inaczej oddycham. Co ona w sobie ma ??? 


Pięknej soboty i jeszcze piękniejszej niedzieli życzę wytrwałym czytelniczkom. Dziękuję za uwagę i cierpliwość :) Pozdrawiam słonecznie :)


5 sierpnia 2016 , Komentarze (7)

Piątek, 5 sierpnia 2016

Spodziewamy się gości (impreza). W domu pełna mobilizacja i dużo chęci do pracy. Jesienią wprowadzaliśmy się do nowego domu na złamanie karku, pamiętacie ??? Wiele spraw nie zostało dokończonych, zabrakło czasu. Potem zima i lenistwo (czyt. odpoczynek) po wielu miesiącach prawdziwej harówki. Trudno było zabrać się za to wszystko na wiosnę, brakło chęci i nastroju. Zmusiłam się jedynie do wysiania trawnika przed domem i przekopania dwóch sporych kawałków na rabatki. Potem sanatorium i znowu nicnierobienie aż do teraz. 


Od jakiegoś czasu planowałam zaproszenie Przyjaciół, u których bywałam, korzystałam z gościnności nie dając nic w zamian. Pomieszkując czasowo w wynajętym mieszkanku nie miałam możliwości goszczenia ich u siebie. Teraz już są i warunki i ogromne chęci na spotkanie.


Pierwszego kopa do działania dostałam, gdy Jurek wyjechał na kilka dni. Lubię mu robić niespodzianki. We wcześniejszym wpisie napisałam co udało mi się zrobić z zaległych spraw. Poniżej wklejam zdjęcia komódek. Ta pierwsza z surowego sosnowego drewna nie jest moja, posłużyłam się zdjęciem z internetu, by przybliżyć jej wygląd przed malowaniem. Moja komoda jest wyższa i ma 5 szufladek. Dodatkowo miała na rattanie brzydkie szaro - sine plamy.

                                                

Tak wygląda komoda po malowaniu. Ustawiłam ją pod galerią z rodzinnymi fotografiami. Mam ogromną satysfakcję, że odświeżyłam ją własnoręcznie :) W realu prezentuje się zdecydowanie lepiej. Zdjęcie nie oddaje jej uroku. 

                                       

Drugi kop przyszedł, gdy moi Przyjaciele potwierdzili przyjazd. Zdradzę tylko, że wśród nich jest nasza kochana Vitalijka Iwonka, którą poznałam osobiście jakiś czas temu ;). Więcej na ten temat innym razem. Idąc za ciosem weny do roboty zajęłam się starym biurkiem. Przez 3 dni chemią i szlifierką zdzierałam łuszczącą się powłokę lakieru. Tak wyglądało biurko po czyszczeniu :) 

                                 

                                  

Wczoraj po raz pierwszy nałożyłam bejcę. Nie schła tak szybko, jakbym chciała, dlatego zajęłam się innymi sprawami. Dopiero dzisiaj o 6 rano mogłam nałożyć drugą warstwę bejcy. Wieczorem, jak będzie sucha pomaluję i zabezpieczę lakierem. Obiecuję pokazać gotowe biurko po skończeniu prac. 


I tym oto optymistycznym akcentem kończę dzisiejsze wypocinki. Oddalam się do obowiązków wykonywanych nadzwyczaj chętnie, bo w asyście oczekiwania na tych, których nie mogę się doczekać :D.

                                    Buziaki na dobry dzień :)

2 sierpnia 2016 , Komentarze (26)

Wtorek, 2 sierpnia 2016

Znowu złapałam wiatr w żagle :D. Nareszcie, bo już myślałam, że nigdy to nie nastąpi. W ostatni weekend zostałam sama w domu. Jurek wyjechał na kilka dni do Krynicy, a ja postanowiłam zrobić mu niespodziankę. Kupiłam nową szafę i kanapę. Zorganizowałam dwóch panów do składania na piątkowy wieczór. Szybko uwinęli się panowie w składaniu elementów. Widać, że mieli pojęcie o robocie. Czterodrzwiową szafę i kanapę złożyli w 1.5 godziny. Ekspresowo i bardzo starannie. 


Resztą zajęłam się sama. W sobotni poranek odnowiłam dwie dość duże komody. Nie miałam pojęcia co z nimi zrobić, miałam ochotę je wyrzucić lub wystawić na strych. Sosnowe, jasne nijak nie pasowały do mojego domu. Rattan na drzwiach komód odbarwił się paskudnie, nie wiadomo skąd wyszły jakieś szare plamy. Chwilę pomyślałam, podumałam i wpadłam na pomysł, że pomaluję je bejcą, która została po malowaniu stopni schodów. Piękne wyszły, jak z desy. Wieczorem znalazły swoje miejsce w domu, a ja cieszę się jak dziecko, że są takie piękne. Bardzo żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia przed renowacją. W sobotnie popołudnie zabrałam się za reorganizację domu. Rozpakowałam (w końcu) ostatnie kartony piętrzące się w garderobie, z zawartością, na którą nie miałam miejsca i pomysłu. Układałam w szafach, szafkach, komodach. Do 1 po północy starczyło sił, potem zaległam obolała. W niedzielę już o 6 byłam na nogach. W tym dniu Jurek wracał do domu i nie mógł zastać wszechobecnego bałaganu. Należało dokończyć, co niedokończone. O 15 było po wszystkim, a ja szczęśliwa padałam ze zmęczenia. Ciekawe, co powie mój luby, po powrocie do domu?


Jakiś czas temu kolega stolarz przerobił moje wielkie, stare dębowe biurko. Teraz jest dużo zgrabniejsze. Czeka na malowanie. Już wiem, jak to zrobię. Mam nadzieję, że będzie równie piękne, jak komody. 


Oj, całował Jurcyś żonkę po powrocie do lśniącego domku. Jak Ty to wszystko zrobiłaś, skąd tyle siły i samozaparcia? - pytał. Wraca do mnie dobre życie, oby trwało wiecznie:D.


Dzisiaj urosły mi skrzydła i skaczę z radości. Umówiłam się na spotkanie z Przyjaciółką od serca. Jeszcze dwa tygodnie i zasiądziemy do wspólnej kawki i plotek. Cudownie jest mieć przyjaciół <3.

27 lipca 2016 , Komentarze (14)

Środa, 27 lipca 2016

Pisałam dzisiaj list do jednej z moich vitalijnych koleżanek i podczas pisania przypomniałam sobie o artykule, który jakiś czas temu czytałam. Artykuł dotyczy dodawania do pieczywa spulchniacza produkowanego z ludzkich włosów. To najtańszy i najlepiej spulchniający dodatek E920 (L-cysteina). W Polsce zakazane jest dodawanie tego obrzydliwego specyfiku do ciast, ale nie ma przeszkód, by importować do Polski ciasto głęboko mrożone z dodatkiem E920. Najczęściej po takie ciasto głęboko mrożone sięgają duże sieci, które w swoich sklepach wypiekają te pachnące, świeżutkie, cieplutkie i chrupiące bułeczki kajzerki. Mamy kupują je w dużych ilościach, bo ich pociechy ze smakiem zjadają kanapeczki na cieplutkich bułeczkach. Oj, gdyby te wszystkie mamusie wiedziały, co dają swoim pociechom w życiu nie spojrzałyby w stronę marketowych półek z pseudo pieczywem. Chcecie wiedzieć więcej na ten temat ? Bardzo proszę, podaję link  http://calkiemzdrowo.pl/szokujaca-prawda-o-swiezym-pieczywie-z/


Jestem maniaczką czytania etykiet. Nie raz włos jeży się na głowie, gdy okazuje się, że w herbatniczkach polecanych małym dzieciom jest syrop glukozowo - fruktozowy, olej palmowy, sztuczny barwnik i polepszacz smaku. Gdzie podziała się w tym wariackim świecie etyka producentów? No, jak to gdzie? Zasłoniła ją wielka góra kasy zarobiona na oszustwie i mamieniu ludzi agresywnymi reklamami. Nie dajmy się ogłupiać, mamy tyle możliwości na zdobycie informacji. Wiem, że w tym wielkim sklepowym gąszczu trudno jest czytać skład każdego produktu, zwłaszcza wtedy, gdy po pracy pędzimy do domu, a do sklepu wpadamy na szybkie zakupy. Jest i na to sposób. Wiele stron internetowych napiętnuje nieuczciwych producentów wskazując, co jest nie tak w ich produktach. Bardzo lubię stronę na Facebook'u pod nazwą "Czytam Skład". Polecam do polubienia, bo naprawdę warto. Dowiecie się jakie produkty warto kupować, a których zwyczajnie unikać. 


Do mojej głowy dawno wdrukowałam listę dodatków, które powoli, dzień po dniu skutecznie nas zabijają. Nie kupuję produktów, w których składzie są: - glutaminian sodu, - tłuszcze utwardzone, - olej palmowy, - syrop glukozowo - fruktozowy, - maltodekstryna, - sztuczne wypełniacze, - zagęszczacze, - sztuczne barwniki, - sztuczne aromaty, - skrobia modyfikowana, - jaja w proszku,  - ekstrakt drożdżowy,  - azotan potasu (namiętnie dodawany do żółtych serów). Wymieniać by bez liku. Jednakże w całym tym wariackim świecie są jeszcze produkty wolne od tych wszystkich "uprzykrzaczy życia". Warto znaleźć je w swoich lokalnych sklepach. 


Przyglądajcie się szczególnie produktom dedykowanym dzieciom. Pianki i żelki uwielbiane przez maluchy to bomba atomowa. Lody w dużych opakowaniach, nawet te najlepszych producentów, to paskudztwo nadające się do śmietnika. A czekolada? Kto by pomyślał, że i w tym produkcie czai się zło? Dodatek do czekolady oznaczany jako E476 to emulgator, który powoduje, że masa na czekoladę jest gładka i nie psuje się szybko. Żeby nie przekroczyć bezpiecznej dziennej dawki tego chemicznego specyfiku dorosły może zjeść nie więcej niż 1 tabliczkę dziennie, pod warunkiem, że waży ok. 65 kg. Jeśli jest chudszy musi tę dawkę czekolady zmniejszyć. Ktoś powie: a kto zjada na raz całą tabliczkę? Uwierzcie mi, że osobiście znam kilka takich osób, ba osób - nie osób, a dzieci, nad którymi rodzice nie mają kontroli. A tymczasem dziecko ważące ok. 15 kg może zjeść tylko 1-2 kostki. Wówczas zjada dozwoloną dzienną dawkę E476. Ile jeszcze innych produktów zawierających E476 nieświadomi "wchłaniamy" w ciągu dnia. Emulgatory są wszędzie, w majonezach, sosach, dżemach, wędlinach i innych (oznaczone od E400 do E495). Nasz świat zwariował! 


Tyle umoralniania, każdy ma prawo żyć tak, jak chce. Pozostaję jednak w nadziei, że mój wpis nie jest zrobiony nadaremnie.

majonezach, sosach, dżemach, wędlinach i przetworach mięsnych.

http://bonavita.pl/emulgatory-i-zagestniki-w-zywno...

                         Pięknego letniego popołudnia życzę z serca :)

25 lipca 2016 , Komentarze (10)

Poniedziałek, 25 lipca 2016

Wróciłam do domu. Nareszcie !!! W sanatorium nie byłam po raz pierwszy, dlatego wiem, że mogło być inaczej. Bardzo na to liczyłam, zwłaszcza po "burzliwym" okresie życia. Chciałam odreagować, naładować akumulatory, złapać dystans. Chciałam...


Wstawałam bladym świtem, tak jak lubię i maszerowałam z kijkami po bezdrożach okolicy. W ciągu 2 tygodni przeszłam blisko 100 km. Wyjeżdżając do sanatorium zabrałam 2 komplety kijków, kilka końcówek i 2 pary sportowych butów. Wcześniej je odświeżyłam piorąc w pralce. Nie zauważyłam, że  w jednej parze butów podszewka pękła w okolicy pięt odsłaniając plastikowe usztywnienie. Pierwszego dnia podczas kijkowania zafundowałam sobie dwa potężne pęcherze i głębokie, krwawiące pęknięcia, które towarzyszyły mi do końca pobytu. W aptece zaopatrzyłam się w plastry, zaklejałam chore pięty i łaziłam. Tak bardzo tego potrzebowałam, że nawet ból nie mógł mi w tym przeszkodzić. W bardziej kryzysowych momentach wsiadałam na rower i pędziłam przed siebie. 


Totalna zmiana jedzenia i wszechobecny stres skutecznie zablokowały moje potrzeby fizjologiczne na całe 3 tygodnie. Pomagałam sobie farmaceutykami, ale na niewiele się to zdało. Wszystko wróciło do normy po powrocie do domu. Nie narzekam absolutnie na sanatoryjne jedzenie. Było bardzo smaczne i urozmaicone, jednakże nie takie jak w domu. Ziemniaki, białe pieczywo, biały ryż, makaron, kluski śląskie, kopytka, zawiesiste sosy od dawna są poza moim zasięgiem. Trudno się dziwić i wymagać w miejscu zbiorowego żywienia. Jak tylko mogłam korygowałam swój talerz. Kupowałam warzywa, owoce i pieczywo razowe i dało się wytrzymać.


Fajne towarzystwo umilało czas. Miałam szczęście, że mieszkałam w pokoju z Niną. Dogadywałyśmy się na każdej płaszczyźnie, choć tak bardzo się od siebie różnimy. Ona umysł ścisły, nauczycielka fizyki i chemii, zorganizowana, obowiązkowa, dobra dusza. Ja zupełnie inna, zdeklarowana humanistka, trochę szalona, nie potrafiąca usiedzieć w miejscu. Razem było nam dobrze. Wspomnę jeszcze o Halince, którą bardzo polubiłam. Pracuje w domu opieki, jej praca to ciężki kawałek chleba, a ona mimo wszystko potrafi się uśmiechać. Egzotyczna Małgosia dostarczała wyjątkowych emocji, a jej towarzyszka z pokoju Mariola to koleżanka nr 1 do spotkań w klubie pod trzema brzozami. Tak nazywałyśmy ławeczkę dla palaczy na tyłach sanatoryjnego budynku. Najgorzej było podczas deszczu, stałyśmy pod parasolkami jak zmoczone kury. Trudno, za nałogi trzeba płacić, chociaż czasami czułyśmy się mocno dyskryminowane. Zwykły parasol ogrodowy załatwiłby problem, ale nie było dobrej woli "sanatoryjnych władz". 


Teraz wrzucam szósty bieg i oddaję się pracy. Muszę nadrobić zaległości i zająć głowę ważnymi sprawami. Może te błahe odrobinę zbledną i dadzą żyć. Bardzo na to liczę. 


P.S. Wrzucam jedyną fotkę, jaką przywiozłam z sanatorium. Od lewej ja (zmieniłam kolor włosów), potem Nina i Halinka. Jesteśmy na wieczorze góralskim, który tak naprawdę nic wspólnego z góralami nie miał. A miałyśmy tyle nadziei na dobrze spędzony wieczór. W dwóch pojemnikach przygotowane przeze mnie przekąski na imprezę - krojone jabłka i marchewka. Marchewka okazała się wyjątkowym zbawieniem i ukojeniem wściekłości, którą kierowałam do organizatorów. Zamiast ich, gryzłam marchewkę. Przygotowaną przez organizatorów kiełbaskę oddałyśmy głodnym kundlom (czyt. wylądowała w worku ze śmieciami). Początkowo chcieliśmy rozkręcić imprezę, bo to jedna z bardzo nielicznych atrakcji miejsca, w którym byłyśmy. Kiedy organizator (czyt. stary ramol) zmuszał nas do śpiewania piosenek typu "Gdy strumyk płynie z wolna..." itp. próbowaliśmy wygłupiać się i żartować, ale to nie podobało się organizatorowi i uciszał nas jak niegrzeczne dzieci w przedszkolu. Potem przyszedł czas na "Chusteczkę haftowaną". Trzy panie zostały poproszone do kółeczka. Dostały wyraźną instrukcję, że mogą zapraszać do całowania tylko panów i odwrotnie. Zapytałam więc, czy tak samo powinny postępować osoby o odmiennej orientacji seksualnej? Towarzystwo ryknęło śmiechem, a ja zostałam skarcona głośnym CICHO!!! Miało być wesoło, a było jak zwykle. Dlaczego na świecie są jeszcze takie miejsca i tacy ludzie? 

       

Ściskam Was wszystkie moje kochane Dziewczynki i życzę pięknego dnia :)