5) Wpieprzanie pożywienia zamiast smakowania i delektowania się.
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 119530 |
Komentarzy: | 6026 |
Założony: | 14 marca 2012 |
Ostatni wpis: | 4 lipca 2025 |
Postępy w odchudzaniu
Minęło 10 tygodni od mojego powrotu na vitalię. To, co tu wyprawiam, to nauka nowych zdrowych nawyków. Co to w ogóle znaczy? Chodzi o to (docelowo), żebym mogła żyć, jeść i sięgać po pokarm automatycznie, jednocześnie nie tyjąc, nie mając zaburzeń odżywiania, nie głodując, czując się komfortowo, zdrowo i silnie.
Oczywiście, zanim uda mi się osiągnąć ten cel, muszę ZROZUMIEĆ dlaczego miałam złe nawyki, dotrzeć do ich przyczyn i podziałać u podstaw. Zatem moja droga jest zdeterminowana przez moje własne powody błędów żywieniowych i o ile ktoś nie ma identycznych powodów swoich zmagań z wagą, czy utratą kontroli nad jedzeniem, to nie jest to droga dla niego. To bardzo indywidualna sprawa.
Zatem, co powodowało moje huśtawki wagi? Czemu tyłam?
1) diety. Nie bez powodu stawiam ten powód na pierwszym miejscu. Stosowanie diet, od wczesnej młodości, rozwaliło mój stosunek do jedzenia. Ja się po prostu BAŁAM jeść. Nie jadłam normalnie. Posiłków - obiadów, śniadań. Potrafiłam nie jeść nic przez cały dzień, żeby nadrobić z nawiązką wieczorami. Karałam się jedzeniem lub brakiem jedzenia. Nagradzałam się jedzeniem. Miałam zakodowane, że mam jeść mało, jak najmniej. Bo jedzenie to zło, które doprowadza mnie do nadwagi i otyłości. Kiedy byłam syta, czułam się źle. Kiedy byłam głodna, też czułam się źle. W zasadzie dobrze czułam się tylko wtedy, kiedy olewałam wszystko i jadłam co bądź. Oczywiście, instynktownie sięgałam po proste węgle, bo były szybkie i powszechnie dostępne.
2) za mało picia. Niby nic, ale ważne. Myliłam pragnienie z głodem. Będąc odwodniona zajadałam to.
3) jedzenie emocjonalne. Właśnie, te wieczory... Kiedy cała rodzina już posnęła, ja wyciągałam moje jedzonko. Jadłam, bo wreszcie miałam SWÓJ CZAS. Wiele osób cierpi z powodu samotności. Ja cierpiałam z powodu braku samotności. Po prostu chciałam tę chwilę dla siebie, ten czas tylko mój. Spokój, cisza, ja i żarełko.
Nie jestem człowiekiem żyjącym w stresie. Mam wywalone na problemy dnia codziennego. Na pracę, na przyszłość. Wręcz jestem flegmatykiem, który pod wpływem problemów zaczyna działać normalnie i racjonalnie. Na co dzień, kiedy jest spokój, usypiam, hibernuję się. Więc problem stresu mnie nie dotyczy. Ale wiem, że stres jest powodem tycia wielu ludzi. Mnie nie. Mnie tuczy...
4) nuda. Czym by tu zapełnić czas? Aaaa... zjem coś dobrego.
Dobra. Mam tę moją czwórkę. Teraz trzeba sięgnąć po alchemię i przerobić te żaby w złoto. Jak? Ano przeanalizować emocje, które starałam się zaspokajać tymi działaniami i odnaleźć inne źródła tych samych emocji. Poćwiczyć i przyswoić. A potem działać.
Zatem idę się z tym przespać.
PS. Bardzo ważne jest to, żeby nie porywać się z motyką na słońce. Nie ważne kiedy schudnę. To nie schudnięcie jest celem. Celem jest zmiana. A ona jest procesem. Będą błędy. Będą upadki. Ale tu musi być wszystko czyste i szczere. Bez żadnych ściem, wymuszeń, oszustw.
Masa ciała sobie spada, ale nie wpisuję, bo ta waga, którą obecnie dysponuję jest bardziej zabawką, niż przyrządem pomiarowym.
Efekty uboczne zaszczypawkowania minęły, jeszcze leciutenieczko czuję mięsień ręki, ale to już nie ból nawet. W skali od 0 do 10 to jakieś 0,2.
Nie spisuję i nie podliczam żarcia, chociaż planowałam, bo mi się najnormalniej nie chce. Jem, jak jestem głodna i...
I jem normalne, zdrowe rzeczy! Właśnie wkosiłam twarożek z rzodkiewkami. Tłusty, pyszny. I wiem, że po takim wikcie nie będę tyć, bo zatka mnie na kilka ładnych godzin. Warzywa bez limitu. Jakieś owoce na szybko. Gotowce - szejki białkowe. Jak akurat mam, bo chłop upoluje, to moje ukochane piętki 8-ziaren (ciężko dostać - ja akceptuję TYLKO piętki i TYLKO z tego chleba! Innego pieczywa po prostu nie lubię) z czymś tam, albo same. Bo pyszne.
Na śniadanie najczęściej coś słodkiego. Pudding chia z mango i masłem orzechowym, albo deserek z kaszy jaglanej z odżywką białkową i karmelem nerkowcowo-daktylowym, albo jabłka w cieście, kaszka manna lub jogurt skyr z owocami, płatkami zbożowymi i syropem klonowym.
No i raz dziennie coś ciepłego. Gołąbki się skończyły, więc nagotowałam wielki gar zupy jarzynowej z mlekiem kokosowym. A na zmianę makaron groszkowy/ soczewicowy/ cieciorkowy z gotowym sosem eko-bio-wege i tartą mozarellą. Albo jeszcze coś innego. I tak sobie jem i dobrze mi z tym. No a czekolada gorzka z orzechami laskowymi dopełnia dzieła. Nie zamiast. Po posiłku. Kawałek na smaczek. Albo lizak chupa-chups w kinie. Tak chcę żyć do końca świata 😊.
Zaczipowanie nie okazało tragiczne. W nocy miałam bardzo niespokojne i roztrzęsione sny. Temperatura rosła, ale szybko stygłam. Wieczorem już nie było nawet stanu podgorączkowego. Lekko boli lewe ramię. Cały dzień odpoczywałam. Lekki spacerek do sklepu. Nie musiałam, ale chciałam się rozruszać. No a potem trening obwodowy, ale taki na ćwierć gwizdka. Jakieś 75 kcal mi zegarek zmierzył, więc to było naprawdę baaardzo spokojne i nieobciążające.
Jedzenia zjadłam niewiele - wielka micha sałatki na bazie miksu sałat, pomidorków koktajlowych i surowego kalafiora, z sosem vinegret i do tego 2 piętki chleba wieloziarnistego z żółtym serem. A na kolację gołąbki z dzikim ryżem, soczewicą i pieczarkami z sosem pomidorowym. Najadłam się, ale nie przejadłam. Myślę, że to dobra ilość jedzenia na dziś.
Mąż kupił nowe odżywki białkowe - o smaku migdałowym i tiramisu. I kupił mi jogurty i batony proteinowe "f**king delicious". Dobry chłop. Wezmę sobie jutro do pracy szejk białkowy. I spróbuję w przerwie lekko pobiegać. Może marszobieg jakiś taki delikatny. Pogoda taka piękna ❤
W weekend idę z dziećmi do kina i pojedziemy do Energylandii. Muszę zużyć wreszcie bon turystyczny.
Zaszczepiłam się. Od początku zawroty głowy. Ledwo doszłam do domu. Gorączki nie mam, ale czuję się osłabiona. Jem normalnie, apetyt mam. Albo będę się dobrze czuć i ruszać, albo będę się źle czuć i wtedy albo nie będę mieć apetytu i nie będę jeść, albo zawieszę odchudzanie na ten dzień lub dwa.
Dzisiejsze ważenie pokazało 1,7 kg na minusie w okresie 2 tygodni od poprzedniego! Bez liczenia kalorii, bez przepisów, bez żadnej kontroli i restrykcji.
Jadłam intuicyjnie, wtedy, gdy byłam głodna, tyle, ile mi było potrzebne, żeby zaspokoić ten głód.
Robiłam sobie zupy jarzynowe na mleku kokosowym, curry z dyni hokkaido z cierciorką i ziemniakami (dużo ziemniaczków!), jadłam łyżeczkami masło orzechowe (z nerkowców lub migdałów, bo arachidowego nie lubię), jadłam tonami śliwki węgierki, sporadycznie kanapki z żółtym serem, biały ser z rzodkiewkami, pudding chia (bo uwielbiam) z mango i masłem orzechowym, sałatki w barze sałatkowym, duuuuże zestawy, z kalafiorem z bulką tartą i smażonymi panierowanymi warzywami, czasem jogurt pitny z odżywką białkową, kilka razy na szybko baton proteinowy. Na zawodach 2 galaretki w czekoladzie, izotonik do picia, taki prawdziwy, z cukrem, banany, potem jeszcxe czekoladka tiki-taki i 2 jabłka. Jedzenie w różnych porach i ilościach. Bez żadnego harmonogramu.
Zdarzały się słodycze (lizaki chupa chups i mentosy oraz czekolada, nie licząc już owoców i zdrowych słodkich posiłków).
Kilka razy - i to uważam za największy błąd - zdarzało mi się jeść mimo braku głodu, racjonalnie, na wyrost. Bo wiedziałam, że długo nie będę mogła nic zjeść, a było jeszcze za wcześnie na śniadanie lub obiad. Albo jadłam po treningu, kiedy naturalnie nie chce się jeść. Dlaczego to błąd? Bo mój organizm nie czuł się po tym dobrze. To jedzenie zalegało, nie trawiło się tak, jak powinno. Więc nad tym popracuję i nie będę racjonalna. Lepiej już wziąć papu na drogę.
Podsumowując 2 tygodnie na autopilocie - eksperyment zakończył się sukcesem.
Teraz mam w planie spisywać co jem co jakiś czas (np. raz na tydzień), żeby kontrolować, czy nie jem za mało białka. Bo wydaje mi się, że to trochę u mnie kuleje, mimo, że staram się gdzieś zawsze to białko wcisnąć. Zresztą chce mi się białka :)
A to wykres mojej wagi od początku mojego powrotu tu. Ten ostatni odcinek to czas autopilota i widać, że spadek nie różni się od wcześniejszego, gdy stosowałam ścisłą kontrolę.
Ciało jest mądrzejsze od głowy. Wydawałoby się, że to bzdura, ale nie.
Zobaczmy jak to wygląda.
Głowa
Jestem gruba. Muszę schudnąć. Mam więc dietę. Muszę jeść mało i dużo się ruszać. Muszę ujarzmić to głupie ciało, które chciałoby tylko żreć ciastka i czipsy. Trudno, spasłam się jak świnia, więc muszę odpokutować. Będę jeść te cholerne sałatki, szejki, czy inne gó...no. Im mniej tym szybciej skończy się ta gehenna. I treningi. Jak najwięcej, bo to pali kalorie. Codziennie, kosztem czasu z rodziną, kosztem pracy, trening rzecz święta. Ciało trzeba zmęczyć, zmusztrować. Ma boleć. Żarcia jak najmniej, ruchu jak najwięcej. To motto odchudzania. Tylko tak schudnę.
Dziś trzymam się planu. Trening zrobiony. Jedzenia mało. Mniej niż było w planach. To dobrze. Schudnę szybciej.
Trach.
Nie wytrzymam dłużej tej presji. Jest wieczór, noc. Umieram z głodu. A, zjem kawałek czekolady. Zasłużyłam. Poszła cała tabliczka. I paczka delicji. I zjadłam wszystkie słodzone płatki dzieciom. Cały żółty ser, paluszki i pół butelki likieru. Bo więcej nie było. Walić to. Jestem beznadziejna. Olewam to głupie odchudzanie. Nigdy nie schudnę. To nie dla mnie. Albo zacznę od poniedziałku od nowa. I znowu...
Ciało
Przez długi czas organizm był niedożywiany. Jadł śmieci i tył. Ja naprawdę nie potrzebuję wiele. Potrzebuję tylko paliwa dobrej jakości. Kiedy wtłaczano we mnie kolejną drozdżówkę, batona czy kebaba nie żywiąc mnie, a tylko zapychając, włączałem alarm. Głód. A oni zamiast dać mi jeść, pchali kolejne trociny. Więc gromadziłem tłuszcz, no bo co z tym wszystkim zrobić? Teraz coś się zmieniło. Nie dają nawet tych śmieci. Za to żądają dużych wysiłków. Spalam ten magazyn, ale to mnie nie odżywia. Chcę jeść!Jestem głodny!Nakarm mnie, cholera, głoduję!!!
No i mamy konflikt. W przeciwieństwie do głowy, ciało jest racjonalne, logiczne i dba o dobro człowieka. Tak zostało zaprogramowane.
Całą tajemnicą skutecznego odchudzania, ba, zdrowego szczęśliwego życia, jest dać jeść ciału. Przestanie wrzeszczeć. Zadowoli się.
Tylko musi to być zdrowe, treściwe i przede wszystkim pyszne jedzenie. Wtedy będzie współpraca.
Tym miłym akcentem kończę i czekam na weekendowe ważenie po dwóch tygodniach słuchania ciała z totalnym wyłączeniem głowy. Pa.
Mój zegarek ma funkcję analizy snu! Odkryłam to przypadkiem, kiedy założyłam metalowy pasek z Alliexpresu, którego nie umiałam rozpiąć, więc spałam z zegarkiem. Haha.
Zobaczyłam potem, że w garmin connect jest wykres mojego snu. Coś fantastycznego. Od tego czasu świadomie chodzę spać z zegarkiem.
Przede wszystkim śpię za krótko (to wiem, bo kładę się bardzo późno, a wcześnie muszę budzić Młodą do szkoły, w czwartki wychodzę do roboty zaraz po obudzeniu jej, więc żeby się wyzbierać sama muszę wstać jeszcze wcześniej). No więc długość snu to około 6 godzin.
Zasypiam od razu. Wchodzę w płytki sen i bardzo szybko w głęboki. Po około godzinie głębokiego snu mam naprzemienne fazy płytkiego i REM. Gdzieś tam jeszcze jeden malutki odcinek snu głębokiego. W sumie REMu mam od godziny do 2 godzin, w zależności od nocy i bywa, że te odcinki są równe, ale też bywają długie fazy REM.
Rzeczywiście sprawdza się to, że wybudzenie podczas fazy REM (budzik!) sprawia, że pamiętam dokładnie, co mi się śniło.
W nocy nie budzę się wcale, ewentualnie raz, ale od razu zasypiam.
Jestem podekscytowana tymi analizami. Będę się w to wgłębiać, bo przyznam, że szalenie mnie to zainteresowało.
Przebiegłam. W tempie poniżej 6 min/km. Całe 21.096 km. Jestem zmęczona, ale szczęśliwa.
Spalone na to około 1400 kcal. Ale na beztlenie, więc dług tlenowy spowoduje, że będę palić dodatkowe kalorie nawet leżąc na kanapie lub śpiąc.
Teraz regeneracja i w sobotę lub niedzielę zobaczymy, co pokaże waga. W zasadzie jestem gotowa na wszystko.
Kalorie spalane podczas treningu
Od pewnego czasu intrygowała mnie pewna sprawa. Otóż mam takie treningi grupowe, 3 razy w tygodniu po 45-50 minut razem (trening właściwy z rozgrzewką i rozciąganiem). No i laski porównują swoje spalone kalorie. To się oczywiście waha w zależności od treningu, ale u nich to jest 180-250 kcal/ trening. A u mnie dramatycznie mniej. Na przykład wczoraj, siódme poty z siebie lałam. Ile spaliłam? 125 kcal. Trenerka mówi, że to niemożliwe. No a ja uważałam, że OK, bo podczas niedzielnego biegu - 30 minut na pełnej szpuli, wręcz "do porzygu" zegarek wyświetla mi 300 kcal. Więcej nie i koniec. Więc 45 - 50 minut takiego treningu, z czego połowa to prawie odpoczynek, nie powinno spalić więcej niż te 125 kcal. Ale jednak inni mają więcej. Czemu?
Głowiłam się nad tym. Rozważałam, że coś nie halo z kontaktem (że niby za luźny pasek), ale tętno pokazuje OK, takie jak czuję, zresztą, mogę to sprawdzić z palcem na tętnicy. Więc może moje stosunkowo niskie tętno spoczynkowe? Ale on te kalorie też na masę liczy, a ja jestem kloc, więc powinnam więcej palić. Może za zimno mam w pokoju? Ale skąd zegarek o tym miałby wiedzieć? Zresztą, ćwicząc jest mi ciepło/
No i wreszcie pojęłam ideę mojego czasomierza!
Sprawdzałam sobie dzień po dniu co on mi w tych kaloriach wpisał. No i mam odpowiedź. On dzieli kalorie na spoczynkowe i wysiłkowe. Jeśli włączę trening, a pójdę spać, to choćby trening trwał 5 godzin, naliczy mi ZERO kalorii. Bo kalorie z treningu traktuje tylko jako wysiłkowe. Czyli dodatkowe. A więc, mam wyliczone dokładnie 1683 kcal jako moje PPM. Każdy trening daje kalorie wysiłkowe, które dodaję do PPM i nie muszę już uwzględniać czasu. Bo przecież podczas treningu też żyję, oddycham, krew mi krąży, serce i inne narządy pracują. Więc na dobrą sprawę PODCZAS 50-minutowego treningu spalam te moje 125 kcal PLUS (1683/24)*(5/6)= 58,5 kcal. Czyli w sumie 183,5 kcal. Czyli mniej więcej tyle, co inne laski.
Czemu tak liczy? Bo jest mądrym zegarkiem. Od kiedy skojarzyłam garmina z MyFittnessPal jego logika jest taka: Mam PPM = 1683 kcal. Więc tygodniowy wydatek z samego faktu życia wynosi 1683 kcal * 7 = 11 781 kcal. Jeśli chcę schudnąć na przykład pół kilograma na tydzień, to powinnam jeść mniej o 3 500 kcal. Co on odejmuje od PPM, czyli leżąc i pachnąć będę chudła jedząc 8281 kcal/ tydzień, co daje 1183 kcal dziennie. Oczywiście to byłoby zbrodnią. Ale do tego dochodzą aktywności, wszystkie, włącznie w krokami do kibla czy przewracaniem się na drugi bok. I o tyle więcej mogę i powinnam zjeść, ile spalę aktywnie. Czasem to nawet dochodzi do 3000 kcal/dzień.
Ale że od tygodnia nie liczę spożywanych kalorii, to nie wiem, jak wychodzi bilans. Sprawdzę za jakiś tydzień, jak się zważę.