Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Hej! Jestem nieco nieśmiałą osóbką. Do odchudzania skłoniły mnie cyferki na pewnym doskonale wszystkim znanym urządzeniu(czytaj waga):-) i mój wygląd, który nie do końca mi pasuje.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 15355
Komentarzy: 67
Założony: 13 kwietnia 2010
Ostatni wpis: 14 maja 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
kasia8921

kobieta, 35 lat, Gniezno

170 cm, 61.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

16 listopada 2014 , Skomentuj

Hej!

To mój drugi wpis w tym tygodniu, ale co tam. Widocznie lubię  czasem coś skrobnąć. J

Dziś zgodnie z planem udałam się, by oddać krew. Tym razem, wybrał się ze mną mój brat. No z jednej strony sam oddawał, a z drugiej też pewnie dla mojego bezpieczeństwa. Pamiętacie, jak pisałam o mojej ostatniej „porażce” podczas oddawania krwi? Dla niewtajemniczonych – po prostu zasłabłam pod sam koniec. No więc dziś udałam się do punktu krwiodawstwa z lekką obawą, czy lekarz nie dopuści mnie do oddania krwi, albo, ze będzie za niska hemoglobina. No, ale nic – co ma być, to będzie. Byłam trzecia w kolejce (tuż za moim bratem), wypełniłam ankietę, no i później to pobieranie próbki krwi do wstępnych badań. Troszkę trzeba było czekać na wynik poziomu hemoglobiny, więc odrobinę się zdenerwowałam. I tu miła niespodzianka – wyszło mi 13,9g/dl. No, takiego poziomu hemoglobiny to chyba w życiu nie miałam. Na badaniu lekarskim dostałam nawet od lekarki za to gratulacje, jak tylko porównała mój wynik z poprzedniej donacji z tym dzisiejszym (poprzedni 12,8g/dl). Najwidoczniej tabletki z żelazem na mnie zadziałały jak  też oczywiście zadbanie o dietę „żelazową”. Jednakże musiało być jakieś „ale”. Znowu wyszło mi jakieś niebotycznie wysokie ciśnienie krwi i puls. Aż nie mogłam w to uwierzyć – ja, zwykle mająca ciśnienie/puls „książkowe”, dziś miałam 178/74, a puls 92! Musiałam widocznie bardzo się denerwować. Dostałam zalecenie, by przez tydzień mierzyć ciśnienie i usłyszałam, że nie powinnam się tym martwić, skoro zawsze w domu mam prawidłowe (bo powiedziałam o tym). Poza tym dostałam „opr” za to, że jestem słabo nawodniona. Wyszło od tego, że musiałam się wytłumaczyć, co to było za zasłabnięcie. Na co zaraz pytanie, ile wypiłam płynów (2 kubki wody) i zaraz był ten „opr”. I jeszcze słowa do mojego brata: „Proszę pilnować, żeby siostra następnym razem nie zapomniała o nawodnieniu się” :) Przed samym oddaniem dostałam jeszcze kubek wody, jak i w trakcie oddawania kolejny. I oczywiście co chwilę pytania, czy dobrze się czuję. No, ale rozumiem, była pewnie obawa, że znów „odlecę”. Na szczęście wszystko odbyło się bez problemów, po oddaniu krwi zostałam jeszcze z 10 minut dla pewności, że wszystko ze mną w porządku, odbiór czekolad, wafelka i soczku i koniec. Później jeszcze zostawiłam karteczkę – los z moim imieniem, nazwiskiem i nr telefonu, bo będzie o 15 jakieś losowanie nagród. Ja tam na nic nie liczę, nie po to oddaję krew, ale jakby coś wygrała, to byłoby miło. I wreszcie poznałam swoją grupę krwi. Zastanawiacie się, co to ma wspólnego z tematem wpisu? Otóż wyjaśniam. Mi stale w punkcie krwiodawstwa pielęgniarki mówiły co chwilę: "Co pani taka spięta? Proszę się rozluźnić, spokojnie.” Jak opowiedziałam o tym w domu, to mama z bratem stwierdzili, że jestem jak agrafka – taka spięta. No i tak chyba zostanie. :) Zdążyłam się też wymienić z bratem niektórymi czekoladami – brat oddał mi gorzkie, których nie lubi (za to ja uwielbiam), na to ja mu przekazałam białe czekolady (których nie cierpię, za to mój brat za nimi przepada). Cóż, w tym tygodniu i następnym chyba sobie odpuszczę post „słodyczowy”. W końcu za to oddanie krwi coś mi się należy. :D

Dietowo i ćwiczeniowo ten tydzień wypadłam wzorowo. Ćwiczyłam dzielnie od poniedziałku do piątku. Co do diety, trzymałam się pięciu w miarę zdrowych posiłków, coś słodkiego (w postaci kawałka gorzkiej czekolady zjadłam do śniadania przed oddaniem krwi. No, ale w kolejnym tygodniu odpuszczę sobie ćwiczenia z 2-3 dni dla bezpieczeństwa, a o czekoladzie nawet nie wspomnę.

Pozdrawiam Was Wszystkich. Miłego i przede wszystkim ciepłego tygodnia.    :)

10 listopada 2014 , Skomentuj


Hej!

Dziś piszę nietypowo, bo w poniedziałek (a zwykle przeznaczam na to koniec tygodnia, najczęściej niedzielę). Choć w sumie chciałam w niedzielę zrobić wpis, ale byłam tak padnięta i zmęczona po całym tygodniu, że już nie miałam sił, by cokolwiek napisać. Wczoraj mieliśmy gości – rodzinę narzeczonej mojego brata, sześć osób. Spotkanie było zaplanowane, także jakiś tydzień „przed” były wielkie porządki. Sprzątanie, wycieranie kurzy, prasowanie na bieżąco itp. W piątek i sobotę zajęłam się wypiekami. I zaczął się wtedy dla mnie mały „dramat” jak to nazywam - biszkopt do jednego ciasta wyszedł mi jakiś suchy i płaski; dno kompletne. Wyszło, że chyba trochę za długo je piekłam. Bałam się po prostu, że będzie niedopieczone, bo ten nasz piekarnik nieco kiepsko działa nieraz, dlatego trochę przedłużyłam czas pieczenia. No i widocznie za bardzo, bo wyszedł masakrycznie. Już to mnie wyprowadziło z równowagi. Następnego dnia upiekłam jeszcze raz (ten wczorajszy biszkopt wykorzystam chyba do zrobienia ciasta z galaretką na następną niedzielę) i tym razem wyszedł idealny. Później zabrałam się za szarlotkę. Niedawno znalazłam świetnym przepis na taką z pianką i kruszonką. Po prostu cudo. Raz już ją robiłam według tego przepisu i była rewelacyjna. Teraz niestety znów czekała mnie niemiła niespodzianka. Podpiekłam spód razem z masą jabłkową (wg przepisu), nałożyłam ubitą wcześniej pianę z białek i cukru pudru, a na koniec kruszonkę z części pozostałego ciasta, no i ponownie do piekarnika. Wg przepisu trzeba było piec jeszcze jakieś 15 minut. No to ok, czekam aż się upiecze, wyjmuję, sprawdzam. O nie, wyszło za blade. Sobie myślę, no cóż może trochę trzeba dłużej piec, nic nastawiam minutnik na następne jakieś 10 minut. Po tym czasie znów sprawdzam, szarlotka nadal  nie taka, jaka powinna być. Zaczynam się denerwować. Piekę następne 10 minut, wyszła odrobinę lepsza, ale nadal wierzch nie jest taki złocisty. Wkurzyłam się i już ją wyjęłam, miałam naprawdę tego dość. Po czym zabrałam się za drugi placek – ambasador (placek z 2 masami: jedna budyniowa z brzoskwiniami i likierem kawowym, druga z kakao, bakaliami i również likierem kawowym). Nakładając masy na biszkopt powstała obawa, że będą się na nim „rozjeżdżać”. I chyba to wykrakałam,  bo istotnie następnego dnia tak było (choć ciasto w smaku było ponoć pyszne). Ukazało się, ze szarlotka podobno (wg mojej mamy) wyszła niedopieczona, a dokładniej spód i wierzch. I że za dużo nałożyłam masy jabłkowej, dlatego się nie dopiekła. No myślałam, ze zaraz zapadnę się ze wstydu. Tyle razy już piekłam masę wypieków i pierwszy raz (poza początkami w pieczeniu) zdarzyła mi się taka wpadka. Załamałam się totalnie. Najprostszych placków nie byłam w stanie  właściwie upiec. Następnym razem musi wypaść lepiej. No, ale spotkanie wypadło udało się i to fantastycznie. Miła atmosfera w niemalże rodzinnym gronie. No naprawdę, wyszło to bardzo zadowalająco. Po wyjściu gości zaraz zabrałam się za zmywanie naczyń, ogólne ogarnięcie mieszkania (nie mogłabym usnąć, jeśli byłby najmniejszy nieład) i wczorajsza niedziela jakoś minęła.

Ostatni tydzień oczywiście nie zapomniałam o ćwiczeniach. Udało mi się  5 razy po 2 godziny (oczywiście z rozgrzewką i rozciąganiem). Natomiast dziś na nowy tydzień znów nieco zmieniłam plan treningowy – poza oczywiście ćwiczeniami na brzuch z Mel B jeden program z zumbą zastąpiłam nowym, z którym dałam sobie radę chyba dość dobrze. Za to dziś podczas moich ćwiczeń tak się stało, że moje zmagania obserwowała mama. Po jakimś czasie tak chyba od niechcenia zapytała się mnie ile tak na serio ważę, bo podobno wyglądam strasznie szczupło. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą i zaczęło się, że na pewno się mylę, i ze na bank ważę dużo mniej, bo jestem taka szczupła. Dodała przy tym, że dała by mi góra 60 kg, a pewnie i nawet mniej. Nie powiem, zrobiło mi bardzo przyjemnie. :) No i mam nadzieję, że to było szczere.

Dietowo również całkiem nieźle wypadłam. 5 posiłków dziennie, w miarę zdrowych. Oczywiście poza drobnym wyjątkiem w niedzielę, kiedy to zjadłam po kawałku szarlotki, placka „ambasadora” i 2 łyżek galaretki truskawkowej z truskawkami, bitą śmietaną i czekoladą. Kolacja również tego dnia miała wyjść bardziej „obfita”, nawet planowałam zjeść wszystkiego po trochu. No i sobie wyobraźcie, ze nie dałam rady. Zdołałam zjeść 3 łyżki sałatki kalafiorowej, klopsa z pieczarkami polanego keczupem i z 5 rybek po grecku. Więcej naprawdę nie dałam radę zjeść. Dopiero dziś spróbowałam resztę pozostałych pyszności, które razem z mamą przygotowałyśmy. Mój plan „słodyczowy” przebiega zgodnie z planem – raz w tygodniu, bez żadnych odstępstw. No i wcale po tygodniu unikania słodkiego, nie rzucam się na nie. Chyba słodycze straciły dla mnie jakieś większe znaczenie, nie mam po prostu na nie jakieś większej ochoty.

W najbliższą niedzielę zamierzam wybrać się, by oddać krew (w mojej miejscowości będzie tego dnia punkt krwiodawstwa). Wiem, ostatnio jak oddawałam, zasłabłam, ale może miałam wtedy słabszy dzień. Wtedy to tak przeżywałam, ale to przecież każdemu może się przydarzyć. Choć przypuszczam, że to moje zasłabnięcie pewnie zostało odnotowane w rejestrze i nie wiem, czy lekarz dopuści mnie do oddania krwi. No i mam nadzieję, że nie będę miała zbyt niskiej hemoglobiny. Przez ostatnie 3 miesiące brałam żelazo w tabletkach (Biofer Folik), no i przede wszystkim zadbałam o dietę. Nie zapominałam o łączeniu produktów bogatych w żelazo z witaminą C, nie piłam kawy (w ogóle jej nie pijam, zatem żaden problem) i herbaty (co najwyżej dziennie jedną bardzo słabą), generalnie bardzo się starałam. Tylko jakoś nie mogłam się przemóc, by zjeść wątróbkę. Mimo że ma sporo żelaza, smakuje naprawdę dla mnie ohydnie i nie byłam w stanie jej przełknąć. No cóż, może moje wysiłki opłaciły się, dowiem się tego w niedzielę. Przede wszystkim nie mogę się denerwować, bo mam zaraz jakieś „zawirowania” z ciśnieniem. Zadbam o to by być wyspaną, odpowiednio nawodnioną i oczywiście w dniu oddania odpowiednie śniadanie, mam jeszcze odrobinę czekolady, także przed oddaniem sobie również zjem. No i też w sumie wychodzi na to, że chyba po oddaniu mój „słodyczowy post” nie sprawdzi się, pewnie jest wręcz obowiązek, by zjeść te otrzymane czekolady. Moja mama tak stwierdziła, że te czekolady to jest niemal „lekarstwo” po oddaniu krwi. :)

Dobra, już nie będę Was dręczyć moją pisaniną. Życzę miłego i ciepłego tygodnia. J

2 listopada 2014 , Skomentuj

Hej Wszystkim!

Znowu nie dotrzymałam słowa i nie napisałam w poprzednim tygodniu, za co bardzo przepraszam. No, teraz postaram się to nadrobić. Generalnie te 2 tygodnie znów bardzo szybko zleciały. Pogoda się robi coraz bardziej kapryśna – a to nieraz jest nawet dość ładnie, a to znów popsuje się. Ale nic na to nie poradzimy – w końcu jesień pełną parą.

Poza tym w środę byłam na małych zakupach. Kupiłam sobie naprawdę rewelacyjne spodnie jeansowe, uwaga - ocieplane. Swoją drogą nie wiedziałam, że takie można kupić. I to w takim małym, niepozornym sklepiku, do którego wchodziłam z wątpliwością, czy cokolwiek fajnego znajdę. No, ale świetnie trafiłam. Dla mnie wiecznego zmarzlucha są po prostu świetne, przydadzą się na te chłodniejsze już dni.  Jeszcze zrobiło mi się naprawdę przyjemnie, gdy sprzedawczyni zlustrowawszy mnie, stwierdziła, że na mnie to jakiś mały rozmiar będzie pasował. Dodatkowo zakupiłam trochę produktów żywnościowych, których ostatnio mi brakowało w diecie: pestki dyni i słonecznika oraz orzechy laskowe (które wprost uwielbiam).

Ostatnio coś mnie strasznie zdenerwowało. To „coś” to okropne wypryski, które ni stąd, ni z owąd wyskoczyły mi w okolicach podbródka. Jeszcze żeby były mało widoczne, ale gdzie tam. Trudno nie zauważyć na mojej twarzy 2 większych czerwonych wyprysków i kilka mniejszych. W dodatku na czole mam jakieś drobne, malutkie białe „punkciki”. Normalnie ich jakoś specjalnie nie widać, ale pod światło już są bardziej widoczne. Te czerwone są najbardziej wkurzające. A przecież uważam na dietę. Ograniczyłam ostre przyprawy, które uwielbiam, a które nie służą mojej cerze. Zrezygnowałam prawie ze słodyczy (za wyjątkiem tego jednego dnia w tygodniu), a tu taki numer. Choć też tak myślę, że może mi wyskoczyły tak przed @, bo niedługo mogę ją dostać. Zwłaszcza, że ostatnio cos mnie pobolewa lekko brzuch, chodzę ciągle rozdrażniona, podenerwowana, były sytuacje, gdy dosłownie ryczeć mi się chciało. A teraz jeszcze te wypryski. Na początku wyglądały naprawdę okropnie, teraz już są mniejsze i mam nadzieję, że za jakiś czas mi znikną.

W kwestii słodyczy i słodkiego nie zmieniłam zdania. Dawkuję je sobie raz w tygodniu w niezbyt dużych ilościach i to mi całkowicie wystarczy. Nawet jak coś piekę, to nie kusi mnie, by to spróbować po upieczeniu. W zeszłym tygodniu piekłam przepyszne mini serniczki. Z tego co pamiętam, w niedzielę zjadłam takie 3 sztuki plus 4 czekoladki z bombonierki, którą dostała moja mama na imieniny oraz 2 kostki czekolady. W tym tygodniu natomiast była mała zmiana planów – słodkie nie w niedzielę, tylko w sobotę. Wczoraj mieliśmy gości i wypadało coś upiec z tej okazji. Tym razem „wyprodukowałam” sernik cytrynowy z polewą z masy krówkowej i płatków migdałów oraz placek orzechowy z PricePolo i masą karpatkową. Zjadłam po naprawdę malutkim kawałeczku każdego z nich, dodatkowo 5 herbatników z masą krówkową (trochę jej się zostało) i 2 czekoladki z bombonierki. No i tyle mi spokojnie wystarczy do następnego tygodnia. Słodkie kompletnie już mnie tak specjalnie nie kusi. I bardzo dobrze. :)

Jeśli chodzi o moje ćwiczenia, to muszę stwierdzić, że zumba całkowicie mnie wciągnęła. Ciągle poszukuję w necie różnych programów zumbowych i zaraz czuję, ze muszę je wypróbować. Ostatnio trochę zmieniłam plan treningowy i zamiast jednego takiego programu (dla początkujących) zaczęłam robić ćwiczenia na brzuch z Mel B. W każdym razie staram się ćwiczyć tak ok. 4-5 razy w tygodniu po 2 godziny i jak na razie udaje mi się ten plan realizować.

Dobra kończę już, bo zaraz was zanudzę.

Pozdrawiam i życzę miłego, pogodnego tygodnia. :)

19 października 2014 , Skomentuj

Jak to z tym słodkim bywa

Hej Wszystkim!

Jesień za oknem jest już widoczna, po wyjściu z domu też się ją czuje. No i pogoda niekiedy jest do bani. U mnie przez 2 dni porządnie padał deszcz. Na szczęście nie jest jeszcze zbyt zimno, jakoś wytrzymuje tą temperaturę panującą na zewnątrz.

Kolejny tydzień znów minął zaskakująco szybko (albo mi się tak wydaje). Może przez to, że przechodzę teraz odzwyczajanie się od słodkiego smaku. Wspominałam zresztą o tym w poprzednim wpisie. No i pragnę podzielić się swoimi spostrzeżeniami. O ile jakieś pierwsze 3 dni minęły mi bez słodkiego całkiem w porządku, to w czwartek zaczęły się problemy. Chodziłam cały dzień rozdrażniona, bolała mnie głowa, nie miałam na nic kompletnie ochoty. Dodatkowo jeszcze w ten nieszczęsny czwartek piekłam 2 placki na imieniny mamy – jeden jakiś z masą budyniową, śmietaną i polewą, drugi z masą z serków mascarpone i śmietaną (już wcześniej obiecałam, że upiekę). Wszystko mi szło zgodnie z planem (przynajmniej tak i się zdawało). Jeden biszkopt do placka – ok, wyszedł bez problemu. Z drugim natomiast zaczął się ambaras – za nic nie dało się go przekroić wzdłuż na 2 części. Po nieudanej próbie, normalnie czułam się poirytowana, że głupi biszkopt mi nie wyszedł, chciało mi się płakać i stwierdziłam, że nie umiem piec, ze jestem do niczego itp. Ostatecznie stanęło na tym, że trzeba było upiec drugi biszkopt  wg tego samego przepisu. Masy do ciast na szczęście mi wyszły, wszystko ładnie, pięknie, ale…Nie wiem, jestem jakaś dziwna, zachciało mi się płakać podczas robienia tych placków.( zaznaczam, że nie jestem przed @, miałam już ją jakiś tydzień wcześniej). Chodzi o to, ze zawsze jak robiłam jakieś wypieki, próbowałam a to masy, a to ciasta, czy są np. wystarczająco słodkie, czy mają właściwy smak. A teraz nic nie próbowałam, ani trochę (nie chciałam złamać się już czwartego dnia). I myślałam, ze zaraz zwariuję, piekąc te placki. W piątek i w sobotę już trochę lepiej się czułam.  Zgodnie z planem pozwoliłam sobie na słodkie dopiero dzisiaj i miałam okazję spróbować tych moich wypieków. I wiecie co, to, czego się bałam, nie nastąpiło. Chodzi mi o to, ze nie rzuciłam się na słodkie . Zjadłam z 2 kawałki placków (jeszcze specjalnie sobie odkroiłam mniejsze kawałki niż zwykle), 1 ptasie mleczko, 1 rafaello i 2 herbatniki z masą krówkową. Jakoś nie poczułam tego tzw. błogostanu po zjedzeniu tych słodkości. W ogóle mogłam patrzeć na nie, leżące na talerzu i wcale mnie nie kusiło, by jeszcze zjeść. Co więcej, ten słodki smak zaczął mi przeszkadzać w ustach, musiałam od razu umyć zęby, zrobiło mi się nawet trochę niedobrze i trochę sennie. Nadmienię, że wiele razy na dość długi czas potrafiłam rezygnować ze słodyczy i wtedy nigdy coś takiego mi się nie zdarzało. Po prostu wtedy jak powracałam do jedzenia słodkiego, to już na dobre jadłam. W ciągu tygodnia w niewielkich ilościach (na zasadzie, ciastka leżą, zjadałam 2-3 między posiłkami, nie że chciałam mieć coś słodkiego w ustach, ale żeby coś przegryźć, a słodkości można było szybko wziąć) za to w niedzielę pozwalałam sobie na więcej. W normalnych okolicznościach, w niedzielę  pewnie zjadłabym więcej, a dziś to było znacznie mniej niż wcześniej. Ja wiem, że po pewnym czasie odzwyczajania się od słodkiego nie ma się już na nie takiej  ochoty, ale żeby to zaczęło już działać po tygodniu? Jakoś w to nie wierzę. Bo rozumiem, że te wcześniejsze moje bóle głowy, rozdrażnienie, poirytowanie są reakcją organizmu na dość drastyczne odstawienie słodkiego? Tym bardziej, że nie tylko przestałam jeść słodkie w rozumieniu słodycze, ale także zaczęłam ograniczać spożywanie cukru np. o wiele mniej zaczęłam jeść dodatków w postaci keczupu, musztardy, produktów wysokowęglowodanowych typu makaron, ziemniaki, mniej jem bardzo słodkich owoców (bananów, winogron), nie piję soków/napojów owocowych, przestałam podjadać między posiłkami (co wcześniej mi się czasami zdarzało.  Przy tym zaznaczę, ze jem węglowodany złożone np. płatki owsiane, chleb pełnoziarnisty, otręby zbożowe jako dodatek do jogurtu, dość sporo warzyw, trochę mniej owoców. Poza tym jem też nabiał – biały ser (za żółtym nie przepadam), mleko do owsianki, jogurty tylko naturalne (zwracam uwagę, by zawierały jak najmniej cukru), no i oczywiście mięso. Jeśli chodzi o tłuszcz, to staram się go jeść nie za dużo np. jak mleko to tylko z 1,5% tłuszczu, jogurty też z jak najmniejszą jego ilością, dodaję może z 2 łyżki oleju do surówki na obiad, z rzeczy zawierających tłuszcze jem także pestki dyni i słonecznika jako dodatek do jogurtu. Nie jem nic smażonego, już mi nie smakuje w ogóle . Nie lubię też słonego smaku – i to nie tylko w produktach tak oczywistych jak paluszki, precelki, chipsy, czy inne tego typu przekąski. Ziemniaków najchętniej wcale bym nie soliła (ale rodzinka protestuje), wyczuwam bardzo wyraźnie sól w zupach, jeśli były zrobione na kostkach rosołowych, vegecie, czy też z ziarenkami smaku, praktycznie niczego nie solę. Wcześniej dość sporo soliłam, tylko dość szybko się od tego odzwyczaiłam. A teraz naszło mnie, by trochę odzwyczaić się od słodkiego smaku. Jak widać, na razie są całkiem niezłe efekty, ale boję się jednego. Tego wiecznego tłumaczenia się najbliższym, dlaczego nie jem słodkości, ze przecież to takie dobre, dlaczego rezygnuję z takiej przyjemności. Wkurza mnie to strasznie. Wcześniej to czasem się łamałam i dla świętego spokoju zjadałam na różnych rodzinnych imprezach nieco słodkiego. Teraz, gdy zrezygnuję niemal całkowicie ze słodkiego, zacznie się gadanie najbliższych, że jestem dziwna, że wymyślam znowu jakieś głupoty. Wiem jak to jest bo podobnie było w przypadku, że nie piję prawie w ogóle alkoholu (ale nie dlatego, że celowo odmawiam spożywania, po prostu nie lubię i już). Cóż, rodzina będzie musiała przyzwyczaić się do mojego, nowego dziwactwa. Dodatkowo w najbliższym czasie będziemy mieć 2 spędy rodzinne, wtedy to dopiero, będą mieli o czym mówić.

Dobra, dosyć o tym słodkim. Teraz dla odmiany napiszę o mojej aktywności fizycznej. Niestety ostatnio przez to moje kiepskie samopoczucie mało, co w tym tygodniu ćwiczyłam. Właściwie to dałam radę ćwiczyć te „dywanówki” w czwartek i piątek. Reszta dni nic, totalnie nic. Strasznie mi wstyd z tego powodu. Nie wiem, czy dam radę powrócić do biegania, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Za to teraz ćwiczenia w domu chcę zmienić na nieco bardziej intensywne. Z tym chyba dam radę.

Pozdrawiam Wszystkich, do zobaczenia za jakiś tydzień. :)

12 października 2014 , Skomentuj

Hej!

Kolejny tydzień minął mi trochę niefortunnie. Po pierwsze znowu byłam okropnie przeziębiona. Katar, kaszel, zatkany nos, ból głowy na szczęście w mniejszym stopniu, ale mimo to okropne uczucie. Czułam się totalnie rozbita i nikomu tego nie życzę. Niestety sezon na przeziębienia, grypy i inne choróbska otwarty, cóż na to poradzić. Do tego zaczęłam już spać w ciepłych skarpetach. Śmieszne, co? Nie dla mnie, to moja okropna przypadłość, jestem strasznym zmarzluchem, w okresie jesienno-zimowym marzną mi ręce i stopy; niekiedy dosłownie palce są całe sztywne i sine od zimna! Na razie jest w miarę ok, ale nie wiem, co to będzie później. Po drugie przez własną głupotę nabawiłam się czegoś bardzo nieprzyjemnego. Wspominałam wam we wcześniejszym wpisie, że dorobiłam się „pięknego” pęcherza na palcu stopu. No, ale przez ten tydzień ładnie mi się zmniejszał, także miałam nadzieję, że szybko mi zginie. No i nie przeszkadzał mi podczas biegania, nic nie uciskał, nie uwierał, więc było nieźle. Aż do wtorku, kiedy rano spiesząc na autobus chwyciłam buty, które są lekko ciasnawe jak na moje stopy. Zaznaczam, że wcześniej jakoś tego nie zauważałam, ale teraz to się na mnie zemściło. Po paru godzinach chodzenia w nich, już czułam, że jest coś nie tak. Wróciłam do domu, zdjęłam buty i skarpetę z tej stopy, gdzie miałam pęcherz. Moim oczom ukazał się ogromny pęcherz, cały zaczerwieniony, co ja piszę, cały czerwony, palec w tych miejscach napuchnięty, no masakra jakaś. Jeszcze mnie to tak strasznie bolało. Zwyczajnie przestraszyłam się, że może być z tego jakaś infekcja i tego samego dnia poszłam do lekarza. Przepisał mi jakiś płyn do przemywania i maść z antybiotykiem. Nie powiem, efekty są niezłe. Już po dwóch dniach zniknęło całkowicie to zaczerwienienie, a dziś po prostu rewelacja – tak jakby już nie było tego pęcherza. Dostałam solidną nauczkę. Nigdy więcej ciasnych butów.

Te dwa przykrości spowodowały u mnie chwilowe zawieszenie w bieganiu. Powrócę do niego w przyszłym tygodniu może. Ostatni bieg zaliczyłam w poniedziałek. Z całkiem niezłym wynikiem – w godzinę przebiegłam nieco ponad 11km. Po powrocie raczej nie osiągnę takiego rezultatu, nie czaruję się. Ale jakoś polubiłam biegać i dopóki jest w miarę przyzwoita pogoda, to raczej będę biegać. Ćwiczeń jednak w tym tygodniu nie odpuściłam i przez 4 dni w tygodniu sumiennie ćwiczyłam w domu. Odrobinę wydłużyłam czas ćwiczeń i zmieniłam trochę program, by nie ćwiczyć ciągle tego samego. Stwierdziłam, że zumba to świetna sprawa. Na razie wzięłam takie układy dla początkujących, ale zamierzam powoli przejść do nieco trudniejszych.

Teraz trochę o diecie. Tutaj sprawa nieco gorsza, bo zdarzyły mi się małe słabości. Słodki smak naprawdę uzależnia. Niby nie zjadłam tych słodkości w dużych ilościach, ale jednak prawie codziennie było coś. Często między posiłkami. Kurczę, chcę pozbyć się tego głupiego nawyku, bo może być zgubny niestety. No i pewnie przez to nie widzę większych efektów w moim poprawianiu sylwetki. Ale koniec z tym. Postanawiam, że od przyszłego tygodnia (tak, od poniedziałku :) ) ograniczam słodycze w znacznym stopniu. Zostawiam sobie tylko jeden dzień w którym mogę zjeść coś słodkiego – będzie to niedziela. Pewnie dla niektórych z was to dość ciężkie wyrzeczenie. Podobno trzeba aż 3 miesięcy, by odzwyczaić się od cukru i słodkiego smaku, więc czemu nie miałabym spróbować. Oczywiście pewnie będzie trochę ciężko na początku, ale postaram się dotrzymać słowa. Może uda mi się zmienić własne upodobania smakowe – nie ukrywam, że lubię słodkie. Może nie do szaleństwa, ale jednak. Na ten moment bez problemu zrezygnowałam ze słodzenia herbaty (herbatę praktycznie rzadko kiedy piję), unikam jedzenia słodyczy ze sklepu – wolę jakieś domowej roboty niż takie, co do ich składu nie mam pewności. No i napojów  słodzonych w ogóle nie piję, bo nie lubię. Jednakże to, co teraz postanawiam zrobić, to dość drastyczny krok, ale spróbuję, co mi szkodzi. Chciałabym się też odzwyczaić od dużej ilości mącznych potraw. Kurczę, je też uwielbiam – makaron, pierogi, naleśniki. Postaram się jeść bardziej regularniej, unikać cukrów prostych, głownie węglowodany złożone (pieczywo pełnoziarniste, płatki owsiane), warzywa, nieco mniej owoców. „Słodki” dzień będzie, jak wspomniałam, w niedzielę (ale będę uważać, by nie przesadzić). Najwyżej jak będzie zbyt ciężko, to będą dwa takie dni. Najgorzej będzie z rodzinką, która pewnie nie zrozumie mojej decyzji. Trudno, przy okazji przećwiczę swoją asertywność. :D Trzymajcie proszę za mnie kciuki

Miłego tygodnia Wam życzę. :)

4 października 2014 , Komentarze (2)

Hej Wszystkim

Tym razem piszę jeszcze później niż zwykle, bo zwyczajnie zapomniałam. Innego tłumaczenia nie mam.

Te prawie 2 tygodnie od ostatniego wpisu minęły mi jako tako. W zeszłym niestety miałam mniej ruchu, bo złapałam ;jak to o tej porze bywa; paskudne przeziębienie. I to tak nagle. Na początku dnia wszystko ładnie, świetnie, pod koniec dnia kaszel, zapchany nos, ból głowy i chyba lekki stan podgorączkowy (temperatury niestety nie mierzyłam, bo niechcący roztrzaskałam termometr). I tak funkcjonowałam przez jakieś 2 dni. Wzięłam polopirynę s i jakoś mi to przeziębienie przeszło. Tak, czy owak musiało przejść, bo w zeszły piątek miałam dzień pieczenia na urodziny mojego brata. Były 3 placki: jego ulubiona karpatka, sernik z brzoskwiniami i placek kawowy. Wszystkie wyszły mi pięknie, gościom smakowało. W tamten tydzień ruch miałam tylko przez 2 dni –w poniedziałek i wtorek moje ukochane „dywanówki” i dodatkowo w poniedziałek bieganie. Stwierdziłam, ze czas wypróbować tak popularną dziś zumbę. Wobec tego przeszukałam trochę Internet i znalazłam taką 16-minutową zumbę dla poczatkujących. Co prawda na początku trochę kiepsko mi szło, trochę myliłam kroki, ale i tak bardzo mi się to spodobało. W ostatnim tygodniu znalazłam jeszcze jeden fajny filmik. Ten ostatni tydzień był o wiele lepszy ćwiczeniowo. Od poniedziałku do piątku ćwiczyłam zarówno zumbę plus jeszcze jakieś inne ćwiczenia przez prawie 2 godziny i jeszcze udało mi się 3 razy w tygodniu (poniedziałek, środa, piątek) pobiegać. Chyba uzależniłam się od wysiłku fizycznego, zwłaszcza biegania. :) W ciągu 55 minut jestem w stanie przebiec ponad 10 km. W piątek zrobiłam sobie bueg interwałowy. Coś mi się pomyliło i zamiast tego co wcześniej ćwiczyłam – 6 interwałów, 1 minuta szybkiego biegu, 3 minuty wolnego, zrobiłam trochę intensywniejszy bieg (skróciłam bieg wolny do 2 minut). W rezultacie sam trening trwał 18 minut. Doliczając jeszcze małą rozgrzewkę biegową przed i bieg do domu, wyszło mi jakieś 30 minut treningu. Ale wierzcie mi, ze to był naprawdę intensywny bieg, byłam po nim zmęczona mniej więcej tak samo, lub trochę bardziej, jak po zwykłym 55 minutowym biegu. Czuję się świetnie po tych biegach, naprawdę to polubiłam. No, ale ostatnio dorobiłam się 2 pęcherzy na palcu stopy. I co gorsza jednego niechcący przebiłam, bo niechcący musiałam się w coś uderzyć. Pewnie dlatego mi się zrobił, bo bardzo mocno sznuruję buty do biegania, nie sądzę, że mam za małe, bo pęcherze mam na jednej stopie. Mam nadzieję, że niedługo mi znikną.

Dzisiejszy dzień minął mi na pieczeniu muffinków. U nas w domu to tradycja, że na niedzielę musi być coś słodkiego. :D Stwierdziłam, ze lepiej zrobić samej jakąś słodkość, niż kupować w sklepie. No więc  upiekłam 12 muffinków czekoladowych z kawałkami gorzkiej czekolady i 16 muffinków owsiano – bananowych. Te pierwsze trochę mi za bardzo wyrosły, bo chyba za dużo włożyłam ciasta do foremek, a te drugie już wyszły fantastycznie. I teraz te cudowne pyszności stoją na stole  u mnie w pokoju i aż mam ochotę, by już spróbować. :DMam chyba jakiś dryg do pieczenia. Niedługo moja siostra ma urodziny i pewnie znowu będę musiała coś upiec. Moje wypieki już są znane i lubiane w rodzinie. :)

Dzisiejszy dzień minął mi też na porządkach. Dom cały wysprzątany, podłogi umyte. Jeszcze tylko zostało mi prasowanie jak dam radę dziś. No i mogę odpoczywać. Zaraz chyba zrobię sobie kolację bo już zgłodniałam.

Pozdrawiam Was. Miłej niedzieli i nadchodzącego tygodnia. :)

21 września 2014 , Komentarze (1)

Hej Wszystkim!

Pogoda coś się u mnie psuje, totalnie leniwa niedziela, ale co tam, napiszę choć parę słów, bo jest trochę o czym pisać.:)

Wiedziałam, że mój brat potrafi naszą rodzinkę zaskoczyć, ale to co ostatnio nam zafundował, przeszło nasze największe oczekiwania. Otóż w piątek wróciwszy z Poznania na weekend (bo ma już na studiach jakieś dodatkowe zajęcia z matematyki) ze swoją dziewczyną radośnie oznajmili nam, że się zaręczyli.:) No i teraz wyobraźcie sobie naszą reakcję. Mamę aż zatkało, nawet już pomyślała, że pewnie zaliczyli "wpadkę". (bo mi o tym mówiła). No i na sobotę zostaliśmy zaproszeni na małą imprezę rodzinną, gdzie brat oficjalnie poprosił rodziców dziewczyny o zgodę, no i odbyły się oficjalne zaręczyny. Wcześniej oczywiście uspokoił mamę, że już się teraz zaręczyli (są przecież bardzo młodzi - brat ma 19 lat, jego dziewczyna o rok młodsza), żeby mieć pewność, że będą już zawsze razem. No, po prostu nie wierzę - mój "mały " braciszek się zaręczył.:DChyba myślą poważnie o swoim związku. Jego dziewczyna jest bardzo sympatyczna i chyba ma na mojego brata dobry wpływ.:)

No i pewnie domyślacie się, ze dietowo troszkę nawaliłam. Głównie chodzi mi o sobotę, bo troszkę zaszałałam. Na podwieczorek zjadłam kawałek jabłecznika i jakiegoś placka z serkiem mascarpone i masą bezową oraz rogalika z malinami. Byłą też kolacja, na której zjadłam 3 łyżki sałatki, małego dewolaja z pieczarkami, 1 klopskika i trochę sałaty z sosem vinegret. Aż tak tragicznie nie było, ale nie ma sie czym szczególnie chwalić. Tym bardziej, że ostatnio miałam odrobinę mniej ruchu. W poniedziałek rano nie ćwiczyłam, bo miałam kolejną jazdę, a wieczorem pogoda się popsuła, no i trochę głowa mnie rozbolała, więc odpuściła sobie bieganie. Tak to, w resztę dni ćwiczyłam i 2 razy w tym tygodniu biegałam. Podczas środowego biegu w ciagu 55 minut zabrakło mi jakieś      400 m do przebiegniecia 10 km, za to w piątek przekroczyłam tą "magiczną" odległość, takze jestem z siebie dość zadowolona.

A propos jazd, ta ostatnia poszła mi całkiem nieźle, instruktor był raczej zadowolony. No i zapisałam się już na egzamin, mam go niedługo. Jesli chodzi o testy to jakoś specjalnie się nie boję, testy wałkuję bez końca, w kółko czytam teorię z ksiażki z kursu, nie mam z tym problemów. Co do części praktycznej, zobaczymy. Nie chcę się nastawiać zbytnio, że muszę zdać, właściwie oprócz mnie tylko 2 osoby wiedzą o moim egzaminie (im mniej osób wie, tym lepiej, mniejszy stres). Oczywiście będę się starać, żeby zdać, ale jak się nie uda, to nie będzie koniec świata przecież. Tyle już miałam tych egzaminów, tyle się nadenerwowałam, że po prostu już mi szkoda tych moich nerwów i zdrowia. Jak zdam, to będzie super, jak nie, to trudno. Pewnie będę wtedy nieco zdołowana, zła, smutna, ale są w życiu poważniejsze problemy i zmartwienia. Wzięłam sobie jeszcze jedną jazdę przed egzaminem, takie przypomnienie łuku i wszystkich pozostałych manewrów. Mam nadzieję, że będzie dobrze.

Pozdrawiam i do zobaczenia za jakiś tydzień.:)

14 września 2014 , Skomentuj

WItam Wszystkich

No i kolejny tydzień znowu minął i to aż za szybko. Niestety robi się coraz zimniej, nie chcę myśleć, co to będzie, gdy nadejdzie jesień, nie mówiąc (raczej pisząc) o zimie. Na szczęście w ten weekend było dość ładnie i oby taka pogoda trwała jak najdłużej.

Ćwiczeniowo plan wykonałam całkowicie, choć inaczej był rozłożony w tygodniu. Musiałam przesunąć sobie bieganie z środy na czwartek, bo miałam kolejną jazdę i wróciłam dość późno. W skutek tego w ostatni tydzień biegałam w poniedziałek, czwartek i piątek. Nie bardzo lubię biegać dzień po dniu, ale nie miałam wyjścia. W sumie była jeszcze sobota i niedziela, ale je przeważnie zostawiam wolne od ćwiczeń. Nieco mniejszy kilometraż mi wyszedł, ale to nic; ważne, że biegam i lubię to robić. Zostałam już przez wielu bliskich i znajomych nazwana "biegaczką". :) "Dywanówki" też ćwiczę, ale znów nieco je zmodyfikowałam, zeby nie ćwiczyć ciągle tego samego.

Dietowo też całkiem nieźle się trzymam. Ostatnio miałam straszną ochotę na gorzką czekoladę, więc co zrobiła mama? Kupiła mi ową czekoladę.:D Ale spokojnie, dawkuję ją sobie w rozsądnych ilosciach. Dodatkowo na dzisiejszą niedzielę znów musiałam "coś" upiec. Tym "czymś" były przepyszne mini serniczki z polewą z gorzkiej czekolady, przepis wyszperałam gdzieś w necie. Są one po prostu obłędne w smaku, za 2 tygodnie też je będę piec (tym razem podwójną porcję), bo przyjeżdża do nas bliska rodzinka. Wciągnęłam dziś 2 takie mini serniczki, 2 kostki czekolady gorzkiej i 2 rogaliki z jabłkami. To tyle z szaleńst dietetycznych, a raczej mało dietetycznych:)

Od kilku dni ciągle powtarzam teorię z prawa jazdy, ćwiczę testy i chyba całkiem niexle mi idzie. Na ostatniej jeździe w środę ćwiczyłam łuk. No i muszę wam napisać, że dość szybko zalapałam nowy sposób jego wykonania. Na początku było trochę trudno, ale w końcu zaczęło mi wychodzić. Instruktor był raczej zadowolony z mojej jazdy, powiedział, że przed samym egzaminem warto by było, zebymbrat poprosił mnie, bym mu wzięła godzinkę jazdy po łuku i moim zdaniem to całkiem sensowny pomysł. Jeśli chodzi o moją naukę jazdy, w czwartek z bratem poszłam poćwiczyć parkowanie równoległe, któe kompletnie mi wcześniej nie wychodziło. I nagle okazało się, że umiejętnosć wykonywania łuku, a dokłądniej sposób jego pokonania przydaje się przy parkowaniu, które zaczęło mi wychodzić.:)Dodatkowo w sobotę brat poprosił mnie, bym mu przeparkowała samochód na podwórku. Było już dość ciemno i trochę się bałam, ale dałam radę bez problemu. Jutro mam dłuższą jazdę z instruktorem, bo po mieście, w którym będę zdawać egzamin, więc trzymajcie za mnie kciuki.:)

Pozdrawiam Was Serdecznie. Miłego tygodnie życzę.;)

7 września 2014 , Skomentuj

Hej Wszystkim!

Dziś za wiele nie napiszę, bo jakoś opuściła mnie wena. :)Jednak jest trochę do opowiedzenia. Jeśli chodzi o dietę w miarę możliwości trzymam się  zdrowo. No może prawie, bo trochę słodkości ostatnio niestety wpadło. Ale nie za dużo, także się tym jakoś specjalnie nie martwię. Z kolei, jeśli chodzi o ćwiczenia to jak najbardziej na plus. Poza moimi „dywanówkami”, bieganie idzie mi napiszę nieskromnie, po prostu świetnie. Wydłużyłam bieg do 55 minut, niby niewiele, ale po prostu tak jest dla mnie wygodnie tak stopniowo. W tym czasie przebiegam już ponad 10 km, także to jest coś. Oczywiście na te 3 biegi w tygodniu ten jeden jest interwałem. Bardzo dobrze mi się biega, nawet trochę się od tego uzależniłam, oczywiście w sensie pozytywnym. :)

W wydarzeń nieco bardziej spektakularnych, byłam wczoraj z rodzinką na imieninach małej córeczki mojej kuzynki. Imprezka była naprawdę świetna. Jako, że kuzynka mnie poprosiła, to upiekłam w piątek z tej okazji dwa placki – sernik, taki najbardziej tradycyjny, z rodzynkami i szarlotkę z pianką i kruszonką (nigdy w życiu nie wyszła mi taka wysoka). No i muszę się pochwalić, że wszystkim smakowały moje wypieki. Sernik ponoć był przepyszny, a dziś dzwoniła do mnie kuzynka, żeby jeszcze raz podziękować za to, że upiekłam tak pyszne placki. Miło jest zostać docenionym, nawet z takiego powodu. No, a dodatkowo w rozmowie z moją mamą kuzynka dodała, że jej mężowi bardzo smakowała moja szarlotka, powiedział podobno, ze jeszcze nie jadł tak dobrej. I jak się dowiedział, ze to ja upiekłam dodał, że to aż dziwne, że jeszcze się uchowała taka dziewczyna bez chłopaka. :D A propos wczorajszej imprezki, ze słodkiego zjadłam tylko kawałek szarlotki i kruszańca, no i podjadłam trochę paluszków, 2 cukierki i jedną czekoladkę. Muszę przyznać, że niestety paluszki wciągają tak, że o mało bym się zapomniała. Z obiadem i kolacją nie szalałam, spróbowałam prawie wszystkiego po trochu, w niewielkich ilościach.

Wczoraj, można powiedzieć, że w nocy przeżyłam nieco stresu i to z jakiego powodu. Widocznie mam w sobie jakąś taką obawę o najbliższych. No, ale przejdę do rzeczy. Otóż wczoraj do mojego brata dzwonił kolega o 1.30 w nocy, wracając do domu samochodem (kolega), miał wypadek, jakiś kierowca z naprzeciwka go oślepił (to chyba częsty przypadek na polskich drogach i nie tylko) i wjechał do rowu. No i  tu nastąpiła prośba do mojego brata, czy by do niego podjechał i pomógł mu (wiadomo, o co chodzi), na co brat bez wahania się zgodził. Wiecie, jaki stres przeżyłyśmy z mamą, gdy długo nie wracał? Z jednej strony te nerwy, z drugiej myśl, że może po prostu wolniej jedzie. A wrócił po 3. Brat odkąd zrobił prawko, ciągle gdzieś jeździ,  w sumie to dobrze, bo nabiera wprawy. No, ale z drugiej strony ma prawko dopiero od jakiś dwóch miesięcy, więc jest początkującym kierowcą. Kurczę, nieraz zdarza się, że są między nami kłótnie, ale mimo to martwiłam się o niego i nie mogłam usnąć, aż nie wrócił. Choć muszę przyznać, że już całkiem nieźle jeździ, przy okazji doucza mnie z parkowania równoległego, bo wracam do zdawania prawka po długiej przerwie i to parkowanie idzie mi masakrycznie. Ale mam nadzieję, że będzie coraz lepiej. No i podziwiam go, że jest taki odważny, ja jakbym zdała, to pewnie minęłoby sporo czasu, zanim zdecydowałabym się na taką nocną przejażdżkę.

Kończę już, bo muszę jeszcze obcykać nowe ćwiczenia na jutro. Pozdrawiam wszystkich i życzę miłego tygodnia. :)

31 sierpnia 2014 , Skomentuj

Hej Wszystkim!

W ostatnim tygodniu dopadła mnie chyba jakaś mania porządkowania. :) Ale w sensie pozytywnym. Nie jestem jakąś taką straszną pedantką, ale nie da się ukryć, że lubię porządek. Tak by wszystko miało swoje miejsce, by nie trzeba było szukać rzeczy, która w danym momencie jest mi potrzebna. Głównie to były  porządki w szafie i komodzie z ciuchami. Wiem, że jakieś chyba kilka miesięcy temu robiłam tam porządki, jednak poupychana szafa i komoda utwierdziły mnie w przekonaniu, że ponowne porządkowanie, by się przydało. Do 3 już stojących toreb z ubraniami, których już w życiu nie założę, dołączyła jeszcze jedna. Jeszcze nie wiem, co z nimi zrobię, chyba postaram się je sprzedać, na jakichś aukcjach internetowych, czy coś w tym stylu. W każdym razie znów mam wszystko poukładane jak należy. Po raz kolejny obiecuję sobie, że nie będzie więcej tam bałaganu. Co z tego wyjdzie zobaczymy.

Jakbym miała napisać coś o mojej aktywności fizycznej, to stwierdzam,  że jest chyba na całkiem niezłym poziomie. Jakieś 5 razy w tygodniu „dywanówki” (oczywiście co jakiś czas zmieniam na nowe, zawsze się coś w necie znajdzie. J , a co drugi dzień bieganie. A 2 dni w tygodniu robię sobie przerwę od ćwiczeń.  I muszę się pochwalić, że jeśli chodzi o bieganie, to ostatnimi czasy coraz lepiej i sprawniej biegam. Oznacza to tyle, że więcej przebiegnę podczas określonego czasu, a po biegu nie czuję się jakaś taka padnięta jak to wcześniej bywało. W poniedziałek pobiłam swój rekord – w 0 minut przebiegłam 9 km 140m, jeśli wierzyć  Endomondo.:) Czyli przebiegłam o prawie kilometr więcej niż wcześniej. Dietetycznie trzymam się całkiem nieźle, no może nie licząc tych przepysznych czekolad, otrzymanych za ostatnie oddanie krwi. Na szczęście mam rodzinkę, która szybko pomogła mi w pozbyciu się tych słodkości. J A propos słodyczy, jako że jest dziś niedziela znowu musiałam na życzenie rodzinki upiec „coś pysznego”. I tym  „czymś pysznym”, co wczoraj piekłam były muffinki czekoladowe z kawałkami gorzkiej czekolady. „Wyprodukowałam” ich sztuk 29, ale znając możliwości moich bliskich, znikną one na pewno szybko. :D

Kurczę, śmieję się, że mam już jakąś renomę, jeśli chodzi o pieczenie (przynajmniej wśród bliskich i znajomych). Jak mamy jakieś uroczystości, to obowiązkowo musi znaleźć się na stole jakiś mój wypiek. Ostatnio nawet kuzynka poprosiła mnie, czy bym nie mogła upiec na imieniny jej małej córeczki  2 ciasta, konkretnie sernik i szarlotkę. Powiedziała mi, że mam wycenić moją pracę i wszystkie użyte składniki i że mi zapłaci. No, ale chyba nie przyjmę żadnej kasy, jakoś mi tak głupio, wiadomo rodzina.

Od niedawna mam małe problemy z cerą. Mianowicie krótko przed ostatnią @ pojawiły się na mojej twarzy ,konkretnie brodzie, wypryski. No po prostu jakaś masakra. Na szczęście zaczęłam bardziej dbać o cerę, poza peelingami, maseczkami przecieram twarz naparem z pokrzywy (który również piję), No i chyba trochę pomogło, bo jest jakby mniej tych wyprysków i są mniejsze. Zastanawia mnie to, czy to, że tak często pojawiają mi się wypryski w okolicach brody to tylko przypadek, czy to o czymś świadczy. Sama już nie wiem, co o tym myśleć.

W kwestii powrotu do zdawania na prawo jazdy. MIałam już kilka jazd z tym bardzo wymagającym instruktorem i wygląda to dość obiecująco. Do solidnego poćwiczenia mam łuk i parkowanie równoległe, reszta dość dobrze mi idzie. Mam nadzieję, że za jakiś czas będę gotowa na zdawanie egzaminu.

Pozdrawiam wszystkich. Miłego tygodnia. :)