Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Nie da się siebie streścić w kilku słowach. Gaduła z poczuciem humoru (ponoć). Inteligentna (tak twierdzą niektórzy). Ponoć niebrzydka (chociaż po tych 40 kilogramach więcej nie mogę na siebie patrzeć w lustro) . Wciąż pamiętam jeszcze tę energiczną, wesołą dziewczynę, dość pewną siebie, którą byłam te czterdzieści kilogramów wstecz. Na upływający czas nie mam wpływu, na wagę - wierzę, że mam. A przede wszystkim na zdrowie. Nie chcę być couch potato, czyli kanapowym kartoflem, czyli leniwą osobą, spędzająca czas na kanapie, oglądająca tv (czy siedząca przed komputerem) . Jeszcze mi nieco życia zostało. Chcę je spędzić w bardziej przyjemny sposób.A ten nadbagaż wyraźnie mi w tym przeszkadza.STOP. Zaczynam nowy styl życia. Ku zdrowiu.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 19531
Komentarzy: 84
Założony: 26 maja 2010
Ostatni wpis: 4 lutego 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
PluszowaKotka

kobieta, 54 lat, Poznań

164 cm, 99.80 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

18 czerwca 2010 , Komentarze (2)

Mam jaaakiś taki dzień.... nieco rozlazły... nieco mało zorganizowany... Wstałam później niż zwykle, bo wczoraj rodzinka wróciła z wyjazdu z opóźnieniem, no i jeszcze zagadaliśmy się, bo wrócili pełni wrażeń...No i dotarłam do domu z opóźnieniem.  Jakoś mnie ta dwudniówka poza domem wybiła z mojego naturalnego rytmu... Niby zrobiłam to co zaplanowałam na dzisiaj, dietki się trzymam, ale jakoś tak mi nie tak... Energii mi brak.... waga stoi jak zaklęta...

Właśnie się zbieram, żeby pojechać do tego mojego fitness klubu coby podreptać nieco na bieżni. Nieszczególnie mi się chce, ale wiem, ze wrócę podładowana energetycznie. Przez ostatnie dwa dni nie byłam ani razu, może ten brak energii to właśnie brak ruchu...

Właśnie mój M. zadzwonił, że na mieście ogromne korki, że muszę nastawić się na dłuższy dojazd i czy mi się na pewno chce pchać. No nie chce mi się.. ale się popcham... jak wielką puchatą kulę... Na przekór... na pohybel... samej sobie....

P.S. Lodówka rodziców została w prawie nienaruszonym stanie... zjedzone: biały ser, pomidory, puszka z tuńczykiem w sosie własnym, kalafior, 3 jogurty, no i jedno mniej kaloryczne: jeden lód na patyku... no nie wytrzymałam... ale taki sorbetowy... nie miał za wiele kalorii...

17 czerwca 2010 , Komentarze (5)

Na dwa dni wprowadziłam się do rodziców... Jako opiekunka do psa. Bo pies duży i w żaden sposób nie mogę wziąć go do swojego mieszkanka, w którym biedak miałby problem, żeby się obrócić... No i bestia rozpieszczona, nienawykła do pozostawiania w samotności...

M. został sam w domu, bo mu się nie opłaca dojeżdżać do pracy z drugiego końca miasta, tym bardziej, że i tak w tej chwili ma już 1,5 godziny do roboty. Został z naszą lodówką, wypełnioną pysznymi dietetycznymi serkami,  mlekiem odtłuszczonym, napchaną warzywami, z jedną półką mniej dietetyczną, bo mój M. nie na diecie, ale kiełbasa i inne pochodne i tak mnie nie kręcą.

Przed wyjezdnym Padre; "nie kupuj nic do jedzenia, bo lodówka pełna żarcia"... Nawet się pewnie nic nie zmieści, a na pewno już coś tam dietetycznego znajdziesz...
No to nie kupiłam... nie zabrałam... dobrej strategii nie zaplanowałam...

I mam za swoje...





Lodówka napchana.. samymi niezdrowotnościami: szyneczki wieprzowe, lody, salami, żółte serki, torciki, ciasteczka, galaretki w cukrze, majonezy, smalczyki, wędliny tłuste,  jakieś słodkie soczki, a nawet czekolada...  Co próbuję wyjąć z lodówki jakiś jogurcik albo pomidora, to coś mnie stamtąd kusi... napada... w oczy kłuje... uwodzi... podpowiada: a co ci tam...

Gdzieżeś moja lodówko, do której nie muszę skradać się z zamkniętymi oczami by wyszperać zza zwałów niezdrowej żywności, biały serek? Gdzieżeś moja lodówko, co nie wodzisz mnie na pokuszenie?

Dobrze, że to tylko dwa dni, a już dzisiaj wieczorem wracam na swoje bezpieczne włości...
Na dodatek waga moich rodziców jakaś pokrętna i wredna jest. Pokazuje mi kg więcej... wstrętna... obłudna małpa...

Tylko żarcie psa mnie nie kusi... choć pewnie dietetyczne, bo pies chory i ma specjalnie przyrządzaną karmę... suchą namoczoną i zmieloną... bleeee... Od razu mi się mniej chce jeść... Może to też jest metoda?

14 czerwca 2010 , Komentarze (5)

W końcu mam chwile czasu,żeby ze spokojem skrobnąć coś w pamiętniku.

W piątek już pojechaliśmy na działkę, po drodze zaliczając weekendowe zakupy w Tesco.
A co?! Przynajmniej 30-minutowy spacer był, co prawda nie po lesie, ale zawsze.

Sobota - krótki powrót do miasta - popędziłam na drzwi otwarte Archiwów, warsztaty z genealogii zaliczone, fajnie było też pomyszkować w miejscach, gdzie zwykły śmiertelnik rzadko ma okazję zajrzeć. Genealogia już od jakiegoś czasu mnie interesuje. Mam już odnalezionych prapradziadków, pora się zabrać za odtworzenie wcześniejszej historii rodziny.

Na rynku kupiłam trochę sadzonek, to też reszta soboty i niedziela minęła mi pod hasłem: sadzenie i pielenie. Rowerek też był, ale jednak na krótszej trasie. M. wykończony po tygodniu pracy, a samej nie za bardzo chciało mi się jechać.

Ogólnie lenistwo i rozpusta mnie ogarnęła w niedzielne popołudnie. Lenistwo - bo po posadzeniu majeranków, cząbrów, kolendr i raszponek na zielniku, goździków maści wszelakiej w miejscach "bardziej" kwiatowych, wykopaniu ostatnich tulipanów i cotygodniowym pieleniu, błogostan zmęczenie fizycznego mnie ogarnął i rowerek sobie odpuściłam. M. przyniósł z e sklepiku makaroniki i uległam rozpuście - zżarłam aż sztuk 3. Po powrocie do miasta, M. zapragnął pizzy i się złamałam- zamiast greckiej sałatki uległam total rozpuście.I niech na to zapadnie zasłona milczenia.

Poniedziałek. Awaria. Woda z pralki wybiła w wannie i na gwałt musiałam szukać hydraulika. M. w pracy - trzeba było znaleźć samej fachowca. M. się tylko podpytywał, czy był przystojny 

 Pan przyjechał, ale bez pomocnika (bo biedaczysko wylądował u dentysty), więc musiałam... zastąpić pomocnika. No to sobie pokręciłam spiralą. Nauczka na przyszłość: nie wlewać kreta, kiedy już rura zapchana - gwarancja zapcha się bardziej. Męczyliśmy się z panem hydraulikiem  pełne 3 godziny, ale rura została odetkana. Portfel niestety też... ale dostałam duży rabat za pomoc w trzymaniu spirali. Ciekawe ile to kalorii, bo lekko nie było. Zmęczyłam się gorzej niż na bieżni.
Po południu jeszcze zaliczony basen, o którym prawie zapomniałam po perypetiach z hydraulikiem. Będę chodzić w poniedziałki. Jutro w planach bieżnia i może roztopię się trochę w saunie.

Dietkowo już dzisiaj lepiej, po niedzielnych rozpustach, grzecznie i warzywnie. Na obiad indyczek, dwa młode ziemniaczki i dużo sałaty. 2 przekąseczki - suszone morele i  twarożek z koperkiem. Śniadanie i kolacja koktajle. Rano mleczny, wieczorem na jogurcie. Cieszę się, że tak w miarę bezproblemowo wróciłam na stare tory. Chociaż już wiem, jak cienka jest dla granica... No i waga stoi... Chyba nie przesunę suwaczka w tym tygodniu :(

11 czerwca 2010 , Komentarze (1)

W weekendy uciekam z miasta. Na działkę. Czekają na mnie roboty okołogródkowe.  Od tego też się chudnie podobno. W planach rower. I w końcu chyba odważę się na dłuższy wypad nad jezioro. Z moją kondycją na tyle kiepsko było, że na razie robiłam tylko kółka po działkowych alejkach. Chyba czas ruszyć "kochane cielsko" na leśne drogi.

Miłego weekendu Vitalijki :)

11 czerwca 2010 , Komentarze (3)

Jestem zła... jak osa, albo inny jadowity gad. Wczoraj miałam mieć tę wytęsknioną, wyczekaną wizytę u lekarza - specjalisty od chorób metabolicznych. Od tygodnia chodzę cała podekscytowana, bo przecież jak tak długo się naczekałam, to pewnie jakiś egzorcyzm nade mną odprawi i od razu 30 kg mniej, trójglicerydy spadną na łeb na szyję, cholesterol zaniknie...

No to pędzę wczoraj do tej poradni, trzymając w ręku skierowanie, skrzętnie przechowywane od miesięcy, jak jakiś najcenniejszy skarb, staje dumna i blada przed panią rejestratorką, podaję ten świstek papieru, legitymację ubezpieczeniową i.... słyszę "ale ja Pani nie mogę przyjąć... ma Pani inne skierowanie?... pomyliła Pani skierowania..."

Zgłupiałam i zaniemówiłam przez chwilę... Po chwili okazało się,  że mimo że skierowanie jest do Poradni Chorób Metabolicznych, to "zostałam" umówiona do endokrynologa, który też przyjmuje w tej samej przychodni. Na karteczce, którą miesiące temu przypięła mi pani rejestratorka miałam tylko  nazwisko lekarza, gabinet i datę wizyty. Przy rejestracji nawet mi na myśl nie przyszło, żeby sprawdzać, czy "pani z okienka" zapisała mnie do specjalistki od metabolizmu, endokrynologa, ginekologa, urologa, czy dentysty Uznałam, że jeśli mam skierowanie, to chyba w rejestracji wiedzą, który "lekarz jest od czego". Pierwszy i ostatni raz byłam u pani doktor w sierpniu ubiegłego roku, była to taka wstępna wizyta i już zapomniałam nawet nazwiska pani doktór, zresztą nawet na myśl mi nie przyszło, że pani rejestratorka mogła się pomylić.

O święta naiwności! Może skoro już tu jestem skorzystam i sobie odwiedzę bliżej nieznaną mi panią endokrynolog. Nawet miałam przy sobie stosunkowo świeży wynik TSH. "Nie, nie mogę, bo nie ma Pani skierowania". No to dobrze, proszę mnie zapisać na najbliższy możliwy termin do tego lekarza od metabolizmu: "W sierpniu Pani wyjeżdża? Czy może... być...?"- pani rejestratorka z anielskim głosem spojrzała na mnie. I chyba dostrzegła w moich opczach, że jestem bliska furii, zaraz przewrócę jej biurko, jej komputer wyrzucę przez okno, i zdemoluję jej zaciszny kącik pracy. Znalazł się termin na czerwiec. 22 czerwca. Tym razem poszłam specjalnie przyjrzeć się nazwiskom lekarzy na wielkiej korkowej tablicy... uff.. tak... tym razem nazwisko i profesja się zgadzają.

No to pojechałam sobie do klubu, pogibałam się na orbitreku, na bieżni zrobiłam blisko 8 km, pogrzałam się w saunie (kto to widział, żeby w upał 30C grzać się w saunie?) i pojechałam z wizytą do rodziców.

I tylko sobie tak myślę... Za chwilę moje BMI spadnie do (oby jak najszybciej) przyzwoitego poziomu, WHR będzie prawidłowe, i już nie będę otyła, tylko nadważona. A że dieta, to i trójglicerydy spadną i cholesterol się unormuje i te wszystkie ALATy i ASTATy się ułagodzą i nie będzie mi potrzebna żadna specjalistka od metabolizmu. A co !



10 czerwca 2010 , Komentarze (3)

Mam dzisiaj wizytę u lekarza, u specjalistki od chorób metabolicznych. Termin ustalałam w styczniu, myślałam, że się nie doczekam tej wizyty. W tym czasie przede wszystkim zatrzymałam przyrost wagi a nawet straciłam ponad 7 kg. Ni i dużo straconych centymetrów.

Jestem ciekawa, czy dowiem się coś nowego.

9 czerwca 2010 , Komentarze (1)

   Wczoraj miałam ostatnie spotkanie z grupą wsparcia, z którą odchudzałam się przez ostatnie tygodnie.Były nagrody dla tych, co stracili najwięcej (niestety nie załapałam się :( ), mnóstwo śmiechu, wspólne zdjęcia, mnóstwo zdrowego jedzonka, mnóstwo przytulasków i pożegnań.
Pewnie z niektórymi spotkam się na kolejnej edycji, ale z niektórymi pewnie już nie. Oczywiście były wymiany telefonów, maili, obietnice... Ale znam życie... I trochę mi smutno.

    Największy szok przeżyłam, kiedy oglądaliśmy nasze zdjęcia sprzed 12 tygodni. Szok -  jaka zmiana. I to nie tylko w kilogramach, ale w postawie, kształcie sylwetki, uśmiechu. Sama oczy zakryłam, jak siebie zobaczyłam. te 12 tygodni zmieniło mnie wewnętrznie, dało siłę i wiarę, ze można coś zmienić. Po chyba najważniejsze to po prostu przełamać, oswoić lęk i wstyd.

   Jakie dla mnie stresujące było pierwsze wyjście do klubu Fitness. Co taki wieloryb na siłowni? Przecież będą boki zrywać. W grupie było bezpieczniej... pewniej... A teraz sama śmigam do klubu, bo to przecież też miejsce dla mnie - dla tej która chce po prostu lepiej wyglądać i zadbać o swoje zdrowie.

   W grupie łatwiej przechodzi się rozterki... Przybyło mi 2 kg na samym początku. "Nie martw się może to woda, nigdy tyle nie piłaś, a może @ się zbliża, ja tak mam, a może to mięśnie, nie martw się, musi w końcu zacząć spadać..." Wsparcie grupy: bezcenne.

   Motywacja.Ważenie i mierzenie co tydzień, rozpiska diety do kontroli. Zanim jakiś pączek wylądował w moje buzi, to miałam wizję tej przeklętej wagi w sali, gdzie się spotykaliśmy.

No i bezcenne wiadomości z wykładów o zdrowym żywieniu... O błonniku, o tłuszczach, o białku, a aktywności fizycznej... Dobrze, że mam notatki... będzie do czego sięgnąć... a i w głowie pewnie coś zostało...

   Ech... dużo pisać... w grupie raźniej i łatwiej... Teraz we łbie się kołacze... czy sobie sama poradzę... przynajmniej do następnego "zgrupowania grubasków".  Pewnie tak... tylko tak... jakoś... smutno mi... pewnie dlatego, że coś się skończyło.



7 czerwca 2010 , Skomentuj

No i pogrzeszyłam sobie w ten weekend. Nie była to co prawda pizza wielkości latającego Ufo, ani cała blacha ciasta drożdżowego z rabarbarem i kruszonką, anie wielgachna porcja golonki z zasmażaną kapuchą, ani nawet jeden schabowy z ociekająca tłuszczem panierką, ale jakoś tak jadło mi się więcej. A to na śniadanko pszenny chlebek i to nie jedna kromeczka.... a to przekąseczka z suszonych owoców jakby ciut większa (przyznaje się bez bicia dwie garście), a i obiadek sowitszy niż zwykle... bo i zupka, i 3 krokieciki z kaszą gryczaną (no dobra ... ogromne krokiety), na podwieczorek dojadłam jeszcze dwa krokiety, a wieczorem to i zahaczyłam znów o chlebek pszenny z miodzikiem... A myślałam, że żołądek mi się skurczył... a tu... Wciąż potrafi pochłonąć ogrom przepastny jedzenia....
A dzisiaj mnie dręczy poczucie winy... ogromniaste... I co z tego, ze to wczoraj..., i co z tego... że od tego jednego dnia "wpadkowego" nie przytyję od razu 5 kg... I co z tego, że dzisiaj staram się jeść racjonalnie... Poczucie winy męczy mnie i tłamsi...


I pewnie znam przyczyny mego występku: jutro ostatnie spotkanie mojej grupy odchudzającej, już bez mierzenia, ważenia, zdawania raportu na piśmie... To i puściły mi moje skrywane zachcianki... Nikt nie widzi, nie zobaczy, nikt się nie dowie...

I niby wiem, że mam prawo do błędów, że błądzić rzeczą ludzką, że najlepszą metodą na to dławiące uczucie "bycia nie w porządku", to otrząsnąć się, wstać z klęczek, zadośćuczynić i nie grzeszyć już więcej...

Na pocieszenie wlazłam na wagę.. No przez weekend nie przybyło... ale i nie ubyło znacząco :(
Wymiary mnie pocieszają; znów ciut cieńsza w pasie, bioderkach i udzie, ale gdzieś ten mały potwór "mały głód" podszeptuje: no i zobacz, nic się nie stało... możesz tak częściej... A precz mały kusicielu! Idę pokutę odprawić... na bieżni...

31 maja 2010 , Komentarze (1)

No tak.... naszły mnie wody... Przynajmniej mam taką nadzieję... Bo waga jak na złość , wcale nie chce pokazać tej jedynki, tylko jednego dnia 3, wczoraj 4...Dzisiaj na szczęście przynajmniej wróciła jako tako do stanu sprzed tygodnia... Mam nadzieję, że to woda, bo przedwczoraj nogi mi spuchły w kostkach tak, że sandały przypominały kraty wrzynające się w me biedne stopy.

No wiem, że nie powinnam ważyć się codziennie... Wiem... że nie powinnam wpadać we frustrację z powodu iluś tam deko na wadze... ja to wszystko wiem... i znów włażę na wagę i znów sama sobie robię krzywdę... Czemu nie pociesza mnie to, że lecą mi centymetry w pasie, udach, pupie, pod biustem, powoli zanika fałda na plecach, a i buzia szczupleje a i szyja robi się smuklejsza... Czemu jestem niewolnicą głupiego urządzenia jakim jest JAŚNIE PANI WAGA  i od niej uzależniam swoje samopoczucie?

Może powinnam ją schować do szafy? Albo poprosić moje Słoneczko, żeby zaniósł to narzędzie mych tortur do piwnicy? Na sama myśl, żebym miała się jej pozbyć, aż mi się zimno robi. Uzależniłam się od niej. Jest wpisana w mój codzienny rytuał, jak mycie zębów. Poranny bieg do toalety, a potem do pokoju... Wyzerowanie jedną stópką, obie stopki... i już wiem,jaki humor dziś będę mieć.jaki humor dziś będę mieć.



No dobrze dziś w planach siłownia i przede wszystkim bieżnia. Nie wiem jak będzie dzisiaj z kondycją, bo uszkodziłam sobie w sobotę palec (poślizgnęłam się balkonie... ), ale zaraz będę go plastrować. Ile ujdę to ujdę. No i jak widzę, co za oknem to chybę wpełznę też do sauny, żeby się trochę wygrzać. Może trochę wypocę tych nadmiarów wody?

27 maja 2010 , Komentarze (1)

   Dzisiaj rano zerknęłam na wagę. (Wiem, wiem, ze nie powinnam, ale nie mogę się oprzeć temu codziennemu rytuałowi i zawsze sobie tłumaczę, że przecież to dodatkowy ruch ;) )

No i wlazłam na tę wagę , a tu 81,5 kg. Aż przetarłam oczy ze zdumienia. Do tej pory moje odchudzanie szło dość opornie, trochę do tyłu, trochę do przodu. Ja z tych "skokowych" jestem. Od półtora tygodnia waga nagle zdecydowanie idzie w dół. Może to zasługa większej ilości białka w diecie? A wczoraj przyznam się: mały grzeszek: torcik z galaretką z truskawkami. Mały kawałeczek, ale jak odmówić mamie w dniu jej święta?

Suwaczka na razie nie przesuwam, staram się trochę nie ulegać przedwczesnym zachwytom (bo może waga się zepsuła), choć to trudne, ale coraz bliżej mi przekroczenia tej makabrycznej 80. No... żebym nie zapeszyła. Jutro siłownia, trochę jeszcze spalę na bieżni. W weekend trochę pracy na działce i jak dopisze pogoda trochę pospalamy na rowerze.