Wkuwam intensywnie.
Wstałam po 7, od ponad godziny ogarniam magisterkę.
Mój promotor napisał o ostatnim rozdziale pracy: "bardzo dobra pod względem merytorycznym".
Ciekawe, bo ja zupełnie tego nie czuję.
Wydaje mi się, że piszę zbyt prosto, banalnie, jakoś tak nie czuję satysfakcji.
Dieta idzie świetnie.
Po prostu nad wszystkim panuję.
Wszystkim odmawiam.
Nie skusiłam się ani na chipsy, ani na ciastka, ani paluszki.
Było tego u mnie pełno przez weekend, bo wpadli znajomi z ich filmem z wesela i przywieźli tonę niezdrowego żarcia (ach, kobieca solidarność! I. wiedziała, że jestem na diecie).
Ale za to ja przyjęłam gości dietetyczną sałatką z brokuła, grzankami z pomidorami i bazylią i koktajlami arbuzowymi.
Na filmie byliśmy często z moim T. ujęci na parkiecie, całkiem nieźle nam te tańce idą (uwielbiam z Nim tańczyć, ale dotąd wydawało mi się, że przyjemność z tego płynie tylko dla mnie, a postronni obserwatorzy raczej cierpią na ten widok;)).
Jedyne co mi się nie podobało, to ja.
A właściwie moje grube nogi.
Cała reszta była nawet ok.
I choć byłam zażenowana swoim wyglądem, to cieszyłam się, że jestem już szczuplejsza o kilka kilogramów, niż wtedy, w grudniu.
A będzie jeszcze lepiej!:)
Aha, i postanowiłam, że już nie będę oszczędzać na ubraniach na takie okazje- gdybym miała lepiej dobraną sukienkę i żakiet, a nie jakieś stare z dna szafy- prezentowałabym się pewnie choć trochę lepiej.
A tak, potomni będą mnie oglądać właśnie taką- z grubymi nogami, okropnymi kolanami...
W ogóle marzy mi się, żeby zacząć kompletować sobie ładną bieliznę.
I pidżamkę do spania też jakąś bardziej seksi.
Nie codziennie trzeba spać w wyciągniętym t- shirtcie, prawda?