Raczej wszystkim bardzo dobrze znany. Najpierw z entuzjazmem trzymam się założeń jedzeniowych, jest fajnie, rozkręcam się, a potem "życiowy cuś" wszystko rozwala. I nie chodzi mi tutaj o sytuację, gdy wpadamy na pomysł dziwnej diety, że już od początku obiektywnie wiadomo, że to nie może się udać. Mówię, o tym, gdzie komponowanie posiłków przychodzi z łatwością, a wiedza i nawyki są już na wysokim poziomie.
Dlaczego więc zawsze to sobie robię? Za każdym razem gdy pojawia się stres, widmo dużej zmiany na horyzoncie, czy też inne tego typu życiowe atrakcje - nagle głupieję. Coś co było już niemalże rutyną, nagle staje się fizyką kwantową. I zamiast jeść jak do tej pory, zaczynam odkopywać stare przepisy i przyzwyczajenia.
Nie mam pojęcia dlaczego to robię. Czy te inne jedzenie pełni funkcję nagrody, rozweselacza, terapii, czy jeszcze czegoś innego? Ta niemożność postępowania "dla własnego dobra" jest tak przytłaczająca, że aż wstyd.
I nie, nie chodzi mi o to, że obawiam się przytycia, czy też zniwelowania dotychczasowych efektów. Raczej wkurza mnie ta bierność i niemożność podjęcia wysiłku co zmiany i poprawy. Przy całej świadomości, że to się dzieje. Jakoś tak pokornie akceptuję swój brak formy, a jednak nie jest to pozbawione też pewnej dozy irytacji...
Tak oto wyglądają moje ostatnie dni.
Ten rok z założenia miał być lekko stresowy przez przeprowadzkę. I raczej spodziewałam się, że pewnie wyskoczy coś jeszcze, ale chyba miałam nadzieję, że może dopiero pod koniec roku xD
Rzecz się tyczy zmiany stanowiska w pracy. Dużo rozmów z górą, przyszłych szkoleń, nauki i ogólnie pojętej reorganizacji. I nie, to nie jest awans. A jeszcze zdałoby się zgłosić do chirurga na kolejną kontrolę (powinnam to robić co pół roku i jeszcze się mieszczę w tym zakresie), a i pewnie czekają mnie kolejne badania okresowe, a już myślałam, że na dwa lata mam z tym spokój.
A z wolnego też nici... Ech...