to choroba.
Nieco nawiązując do poprzedniego
wpisu - niestety, to nie były
mięśnie. Od jakiegoś czasu jestem w szpitalu. I jeszcze trochę tutaj posiedzę. Pomińmy z czym, bo mam w sobie ogromny żal, że dopiero za czwartym razem na przestrzeni kilkunastu lat trafił się specjalista, który zaordynował jakiekolwiek badania, które właśnie położyły mnie do szpitalnego łóżka. A mogło to być wykryte znacznie wcześniej. I nie dobrnąć do tak zaawansowanych skutków...
Co chciałam napisać - dieta z oczywistych względów przerwana. Biorąc pod uwagę miesiąc z hakiem ograniczania węglowodanów i późniejszy brak apetytu, na liczniku minus 8 kg. Teraz staram się jeść rozsądkowo, żeby nie zaburzać diagnostyki. A powiem Wam, że wbrew krążącym opiniom na temat szpitalnego żarcia, tutejsze porcje są ogromne, niedoprzejedzenia i całkiem smaczne.
Mam szczerą nadzieję, że po wyjściu wskoczę w kontynuację diety. Moje życie bardzo się zmieni. Czeka mnie długie leczenie i dalsza diagnostyka. Mój styl życia też będzie musiał się zmienić.
Teraz jak nigdy dotąd widzę jak głupie wymówki może mieć człowiek, jak mu się zwyczajnie nie chce. Totalnie zapominamy, że przecież tu idzie o nasze zdrowie i... życie.
Pozdrawiam Wszystkich! Trzymajcie za mnie kciuki, ślicznie proszę ;)