Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Mama, mężatka, poszukująca swojego przepisu na życie...

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 51642
Komentarzy: 897
Założony: 2 grudnia 2016
Ostatni wpis: 31 grudnia 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
SzczesliwaByc

kobieta, 37 lat, Wer

158 cm, 75.90 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

21 kwietnia 2017 , Komentarze (19)

Zaczynam od nowa. Odliczanie - nie odchudzanie. 

Doszłam ostatnio do wniosku, że jeśli będę odliczać do wesela czerwcowego, to będę dążyła do jak najniższej wagi. Założę sobie za duży cel - nawet jeśli o tym tu nie napiszę, to będę to miała w głowie - i będą mi przychodziły do głowy głupie pomysły jak głodówki i inne takie, żeby to osiągnąć. 

Odliczam więc do sierpniowego wesela. Tam będę świadkową, mam 120 dni. Chciałabym spadać 1 kg na 10 dni, a wtedy za 120 dni mogłabym być lżejsza o 12 kg. I to byłoby już niezłe. Czy się uda? Oby.
A wesele czerwcowe? No cóż - zrobię wszystko, żeby wyglądać na nim lepiej niż teraz. 

Niektórzy mówią mi, czy muszę sobie wyznaczać konkretną datę? Czy to oznacza, że będę się odchudzać do tej daty a później wrócę do dawnych nawyków i znów zacznę tyć? No cóż - poniekąd po tej dacie chciałabym zacząć lekko przybierać - ale ciążowo. Dlatego odliczanie do sierpnia będzie dla mnie lepsze, bo nie dość, że wesele to jeszcze chciałabym wtedy zacząć starania o drugą dzidzię. Pierwszą ciążę zaczęłam ze znaczną nadwagą - 72 kg, skończyłam z wagą 75 kg a później zeszło mi aż do 61 kg. Teraz przy dobrym scenariuszu, gdybym zaczęła ciążę z wagą 55 kg miałabym aż 20 kg zapasu, żeby nie przytyć więcej niż w 1. ciąży. Oczywiście mam nadzieję, że bym do tego nie dobiła, ale czułabym się bardziej komfortowo, gdybym tych 75 kg z pierwszej ciąży nie przekroczyła. 

W każdym razie.. Nie potrafię zrezygnować z jedzenia, ze słodkości... Więc tym razem spróbuję odchudzać się zwiększając swoją aktywność fizyczną
Przyznam się Wam, że po świętach zobaczyłam wagę 67 kg. Przed bylo 66,6, więc przybrałam TYLKO 0,4 kg. To naprawdę niezły wynik biorąc pod uwagę, jak sobie "próbowałam" różnych dań ;-)
Po świętach jem normalnie, nawet słodycze się zdarzają. Ba... wczoraj np dwie gałki lodów i kamyczki, a waga dalej 67 kg. Ale ćwiczę. Co 2. dzień. Może to jest sposób? Liczę, że jak teraz trochę obetnę dodatkowo kalorię to zacznie spadać. Mam nadzieję, że się nie mylę. Ale tym razem nie zrobię głupoty zaczynając od 1300... 

Dzień 0. Dzień na psychiczne przygotowanie. 
Jutro dzień 1. Zobaczymy jak będzie. 
W dalszym ciągu muszę pić więcej wody, bo niestety tego nie poprawiłam. 
Zaczynam również pracę nie tylko nad ciałem, ale i nad włosami, paznokciami, bo mam je naprawdę w kiepskiej kondycji. 

I walczę. Dalej. Mam nadzieję, że kolejne 4 miesiące przyniosą mi większy sukces niż pierwsze 4. Od stycznia jestem lżejsza o zaledwie 3 kg, miało być min 7-8. Ale to już przeszłość. Teraz już się nie liczy. Liczy się to co teraz i w przyszłości. I oby było lepiej.

START: 67 KG

13 kwietnia 2017 , Komentarze (6)

Wciąż jestem na etapie, gdzie moje nastroje się wahają od zmotywowanej, walczącej do upragnione sylwetki kobiety do zrezygnowanej, żrącej grubaski. I tak ciągle i ciągle.

Moje założenia z dnia 1. nie były złe. Szkoda tylko, że jeden grzech rozpędza lawinę kolejnych...

Kilka dni temu - dnia 5. zobaczyłam na wadzę 65,9 kg i się ucieszyłam, bo przecież taki był cel na dzień 10. No więc walka trwała.

W niedzielę - dnia 8. poszłam na siłownię i siostra namówiła mnie na zmierzenie się ich sprzętem. Nie chciałam. Ostatnio ważyłam się na koniec stycznia, a z powodów zdrowotnych w ciągu tych niecałych 3 miesięcy prawie nie ćwiczyłam, ciągle startowałam z dietą i ją odkładałam.. Bałam się, że mój wiek metaboliczny będzie jeszcze wyższy (przypomnienie: w styczniu 40 lat, a sama za kilka miesięcy kończę 30). No ale się zmierzyłam. Rewelacji nie było jak na taki okres, ale jednak: 1,5 kg mniej. 1 kg mniej tłuszczu. 2 lata młodsza - czyli już 38-latka. Dało powera - super.

We wtorek - dzień 10 - zważyłam się. Na wadze dalej 65,9. Ech, liczyłam na jakiś spadek, a tu od kilku dni waga znów stoi. A później się walnęłam po głowie i mówię: gdybym się nie zważyła w międzyczasie, to dziś, wchodząc na wagę byłabym zadowolona - w końcu osiągnęłam cel na pierwsze 10 dni. No i trochę ciśnienie zeszło. A później - hmmm. a później się nażar... najadłam. Za bardzo... Z myślą, że muszę mieć siłę na wieczorną siłownię. A na wieczornej siłowni lipa.. poszłyśmy z siostrą na inną i... no nie poćwiczyłyśmy. Nie dało się na tych maszynach, miałam wrażenie, że rozlecą się pod moim tyłkiem. Po 20-30 minutach max odpuściłyśmy. No i okazało się, że moje najedzenie się na zapas było bez sensu, bo nawet nie miałam jak spalić...

Środa - dzień 11. Znów weszłam na wagę. Po wtorkowym obżarstwie. Błąd. Zobaczyłam początkowe 66,6... A później przyjechała mama. Przywiozła rafaello. No i załamana wynikami zjadłam całe.. Całe, caluteńkie. Do dupy, całkowicie.


Czwartek - dzień dzisiejszy - nie weszłam na wagę. Za bardzo się bałam. I z jednej strony czuję, że muszę zawalczyć. Patrzę na zdjęcia fit i szczupłych gwiazd i się motywuję. A później patrzę na lodówkę i mam ochotę zajrzeć. Targają mną dwie zupełnie przeciwne emocje. Nie wiem, której się poddam...

5 kwietnia 2017 , Komentarze (13)

Trudno się trzymać planu i schematu, kiedy zachcianki i chwilę słabości nami rządzą. Ale nie od razu Rzym zbudowano. 
Przede wszystkim popełniłam zasadniczy błąd - kupiłam masło orzechowe. Z myślą, że codziennie mogę sobie pozwolić na jedną łyżeczkę. Cóż... nie kończy się na jednej :/ 
Co do wody - na razie kiepsko, wczoraj było tylko 1,5 szklanki plus szklanka kawy. Przedwczoraj szklanka więcej. Dzisiaj - dzisiaj będzie więcej, bo w planach mam wieczorną siłownię. Oby wyszło, bo dzień zapowiada mi się ciężki - moje dziecię ciągle wrzeszczy a ja mam już dość. A jeszcze cały dzień przede mną.

Przeczytałam gdzieś, że śniadanie jest najważniejszym posiłkiem dnia i powinno być najbardziej kaloryczne. Wczoraj i dzisiaj zrobiłam więc sobie jajko z warzywkami. Dodatkowo wrzuciłam plasterek sera żółtego - co niestety zwiększa kaloryczność, ale i smakuje dużo lepiej. Po raz pierwszy wrzucam zdjęcie swojego posiłku :)

Wczoraj na obiad zrobiłam pieczone ziemniaki i steka. Na wieczór sałatkę - głównie bazującą na jogurcie ale i odrobina majonezu była. No i w międzyczasie jakieś masło orzechowe. I mimo obietnicy, że zważę się dopiero 10 dnia, to weszłam dzisiaj na wagę. Kontrolnie. Żeby sprawdzić ile przybrałam ale łaskawa waga powiedziała, że wcale nie przytyłam. Ba... spadła poniżej 66 kg ;-) Nie traktuję tego jako schudnięcia, bo tak na prawdę ona stoi ciągle gdzieś na poziomie między 65,5-66... Po prostu to 66,6 było jakimś skokiem po weekendowych lodach ;-)

W każdym razie nie ukrywam, że pozytywnie mnie to nastroiło na cały dzień. 
Na dzisiaj pomysłu na obiad nie mam, a przydałoby się coś porządniejszego, bo w końcu siłownia wieczorem i też trzeba mieć na to siły.

Miłego dnia :)

3 kwietnia 2017 , Komentarze (10)

Zaczynam.
Wczoraj był wpis z założeniami początkowymi, dzisiaj podaję wagę i wymiary. 

Waga iście diabelska: 66,6 ;-) 
Wymiary:

Biceps 34
Biust 100
Talia 82
Brzuch 96
Biodra 103
Udo 63

Kolejne ważenie dnia 11 ;-) Czyli 12.04.
Do tego czasu NIE WEJDĘ na wagę - to postanowienie nr 1 ;-) 

Założenia na pierwsze 10 dni

- zacząć pić więcej wody lub herbat - stopniowo, co 2 dni zwiększać o 1 szklankę i dojść do 1,5 litra dziennie
- ograniczać kawę - najpierw do 1 dziennie, rezygnować ze słodzenia i mleka do kawy
- jeść mniejsze porcje, znaleźć swój sposób na odżywianie
- raz na 10 dni mogę pozwolić sobie na coś słodkiego/lody
- nie podjadać

Cel na 10 dni: zobaczyć 12.04 najwyżej 66,0 kg

EDIT: Czy znacie skuteczne sposoby na pobudzenie zamiast kawy? 

Na cuda już nie liczę - nie zobaczę 10.06 wagi 54-57 kg.
Ale zrobię wszystko, by było ich jak najmniej...

2 kwietnia 2017 , Komentarze (5)

Weekend przetrwałam z myślą - od poniedziałku przechodzę na restrykcyjną dietę. Dietę cud - spadek nawet do 10 kg w 14 dni... Oczywiście nie zakładałam u siebie takiego spadku, ale chciałam, żeby był... JAKIKOLWIEK... 
Wiedziałam, że to błąd. W opisie było napisane, że traci się głównie wodę i mięśnie, a ja i tak byłam tak zdesperowana, że chciałam to zastosować. Biłam się z myślami, obiecywałam sobie, że to na kilka dni, max tydzień, chociaż w głębi serca czułam, że jak dam radę wytrzymać i jeszcze waga poleci, to będę stosować dłużej. 

STOP.

Nie będę nawet tego zaczynać. Za 3 miesiące kończę 30 lat, a mam już teraz metabolizm 40-latki. Jak zacznę tą dietę, to jeszcze bardziej mi zwolni. 
Upadłam po raz kolejny, chociaż w styczniu wierzyłam, że tym razem się uda. Że próbuję po raz ostatni. Ale chyba najważniejsze jest, że podnieść się o ten raz więcej niż się upada. Więc się podnoszę.

70 dni - tyle zostało do pierwszego wesela w tym roku i to moja pierwsza meta. Mam nadzieję, że dobiegnę. Lżejsza.

Nie zakładam sobie ile schudnę - już się na tym zawiodłam. Jasne - fajnie by bylo podzielić to sobie na 7 odcinków i w każdym zrzucić 1 kg. Super wynik 1 kg na 10 dni. Ale nie zakładam, bo założenia są fajne, jak się udaje je zrealizować. Wtedy jest power i jest moc. Gorzej, jak się nie udaje - wtedy się człowiek poddaje. Tzn przynajmniej ja.

Mam nowe założenia. 

Ogólne:

- Ważenie co 10 dni. Mierzenie - zobaczymy, może też? Może nie? Na razie wchodzę na wagę CODZIENNIE - i stąd moje poddanie się. Bo jak widzę, że waga stoi, albo rośnie, to nie jest dobrze. Jutro się zważę i zmierzę po raz 1. A później jeszcze dnia 10, 20, 30, 40, 50, 60 i 70. 
- Co 10 dni będę sobie ustalała małe cele
- Zmiany - w żywieniu, piciu, dbaniu o siebie. STOPNIOWE. Nie da się zmienić od razu wszystkiego. Przynajmniej u mnie się tak nie daje. Coraz większa ilość wody. Ograniczenie i stopniowa rezygnacja z kawy. To na początek. 

Krótkoterminowe: Dni 1-10 (2-11.04)

- Stopniowo zwiększać przyjmowanie płynów - potrafię przeżyć dzień na 1 szklance wody (i dwóch kawach). Jutro wypiję przynajmniej 2 szklanki, we wtorek 3 itp Po 10 dniach chcę wypijać bez problemu 1,5 li
- Po jutrzejszym ważeniu ustalę ile chciałabym schudnąć przez te kilka dni. Np 0,5-0,7 kg
- Będę bawiła się z ustalaniem sobie samej jadłospisu. Chcę jeść to co lubię - muszę się tylko nauczyć jak i ile
- Raz na 10 dni pozwolę sobie na coś słodkiego. Np lody. 
- Przechodzenie na coraz mniejszą ilość kawy. Najpierw 1 dziennie, później przejście na gorzką kawę, później na czarną kawę i coraz słabszą. A później mam nadzieję: kawa co 2 dzień, co 3... Aż do całkowitego wyeliminowania.

I to na razie tyle :)

1 kwietnia 2017 , Komentarze (9)

W tym tygodniu z wagą dalej kiepsko. Spadło 0,3 kg a później przybyło 0,6 :( Waga lata tak od dwóch miesięcy a moja motywacja sięgnęła dna. Dosłownie. Gdyby jeszcze spadało, wolno bo wolno, ale bez tych wzrostów. A tak: granica 65 i nie chce zejść poniżej...
Mam ochotę zrobić coś głupiego. Zastosować jakąś dietę cud: parę dni, może tydzień zamiast np 2 czy 3 jak to jest w jadłospisie. Może wtedy kilogramy ruszą i motywacja wróci. Tak sobie myślę, że jak zobaczę, że w końcu jest 64,x to mnie zmobilizuje do walki. Nie wiem czy to jest dobry pomysł, szukam jeszcze innych rozwiązań. Może Wy macie jakieś na rozhulanie metabolizmu? A może znacie jakąś "dietę cud", która sprawia, że kilogramy zaczynają spadać i nie czynią spustoszenia w organizmie? Tak jak mówię - chodzi tylko o to, żeby ruszyło, a nie, żeby stosować rygorystyczną dietę przez x tygodni... Kilka dni, tydzień max.

29 marca 2017 , Komentarze (10)

Ostatnio moje wpisy pojawiały się co kilka - kilkanaście dni. Wolałam i Wam i sobie oszczędzić codziennych wpisów - "znów nawaliłam", "zaczynam od jutra", "nie, jednak zaczynam od poniedziałku",  " może jednak od kolejnego poniedziałku", "a zjem jeszcze na koniec grzeszków tego loda, od jutra dieta". Tak to ostatnio u mnie wyglądało. Jest 29.03, ostatni tydzień wykupionej diety. W styczniu były wyobrażenia, że spokojnie 60 kg albo i mniej zobaczę. Dzisiaj widzę 5,5 kg więcej. Nie popisałam się. Przyznaję, że teraz czuję się jak zwierze w klatce, które usilnie chce coś zrobić i mam głupie myśli, żeby obciąć kalorie, zrobić coś, żeby w końcu waga zaczęła lecieć. Już i teraz. I wiem, że to niemądre, ale wiem też, że muszę widzieć jakiekolwiek efekty, żeby nie stracić motywacji i walczyć. Za miesiąc jedna impreza, za 2,5 mies kolejna. Później jeszcze w sierpniu. Chciałam już w kwietniowej zmieścić się w moją sukienkę poprawinową - nie ukrywam, że nie uśmiecha mi się kupowanie kolejnej sukienki, bo żadna na mnie nie leży dobrze. Zwłaszcza, że sukienki w moim przypadku są tylko na imprezy - na co dzień preferuję raczej tryb sportowy i - przede wszystkim - spodniowy... 

W każdym razie - wróciłam w poniedziałek do diety, pilnuję siebie bardzo. W ostatnim tygodniu odwiedziłam siłownię (dostałam zielone światło od lekarza rehabilitacji, chociaż i tak muszę uważać i się nie przeciążać), byłam też na basenie. Wcześniej dodatkowo sporo maszerowałam z wózkiem dziecięcym, ale od kilku dni moje dziecię zaczęło samodzielnie chodzić, więc teraz na spacerach zamiast robić szybkie marsze to tuptam powoli przy moim małym smyku i pilnuję. No i kręgosłup na tym cierpi, bo często muszę się niestety pochylać... 
Muszę też wrócić do pilnowania picia wody, bo ostatnio strasznie kiepsko jest w tym temacie. Ale może jak przyjdą znów gorące dni, to mój organizm sam zacznie się domagać. 

Mam nadzieję, że będę mogła z czystym sumieniem robić tutaj częstsze wpisy - pozytywne wpisy. Bo wolałabym się właśnie na nich skupić ;-) 

19 marca 2017 , Komentarze (10)

2.01.2017 zaczynając po raz trzeci przygodę ze Smacznie Dopasowaną, byłam pewna, że osiągnę swój cel. Tak pewna, że zaplanowałam sobie dokładnie 3 miesiące diety (bo na taki okres ją wykupiłam), obliczyłam ile schudnę.

Założyłam z góry, że schudnięcie z 70 do 54 kg przez w sumie 5,5 miesiąca, to będzie pestka, bo w końcu mam dietę, do której będę się bez wątpienia stosować, zaczynam ćwiczyć, motywacja na wysokim poziomie - co mogłoby pójść nie tak. Na 3 miesiące założyłam sobie zrzucenie blisko 10 kg, zaplanowałam dokładnie 3 x cheat day - w dni imprezowe. Już widziałam siebie na weselu u kuzynki piękną, szczupłą...

A jaka jest rzeczywistość? Zamiast ważyć 60 kg, bujam się ciągle w okolicach 66 - dokładnie 65,6, bo gdzieś ta waga ciągle wraca. Zamiast ćwiczyć i walczyć o super jędrną sylwetkę - zaczynam jeżdżenie po lekarzach, żeby zaplanować rehabilitację na kręgosłup. Zamiast super motywacji są myśli, że znów wyszło jak wyszło, że dalej będę gruba... A skoro tak jest, to przecież sobie zjem to co lubię... 

Popłynęłam w ten weekend, najchętniej nie wchodziłabym jakiś czas na wagę, ale jutro termin ważenia w Zdrowej rywalizacji punktowej. 

Gdzie popełniłam błąd? Za dużo sobie założyłam, a nie wzięłam pod uwagę tego, że są zastoje, spadki motywacji... Więc dopóki szło zgodnie z planem - wow, szłam jak petarda. Ale kiedy gdzieś te dwie drogi: plany i rzeczywistość zaczęły się oddalać.. no cóż. Motywacja i wiara zaczęły spadać, aż dosięgnęły dna.

Dzisiaj piszę ten wpis z nadzieją, że jednak zawalczę i co nieco uszczknę ze swojej wagi do połowy czerwca. Ale też z obawą, że nie będzie łatwo, że przy niepowodzeniach znów się poddam.

Sięgnęłam po dietę, zaczynam od nowa. Tym razem nie planuję 3 miesięcy. Po prostu zrobię wszystko, żeby nie zawalić do świąt. Niecały miesiąc i zobaczymy czy i jakie będą efekty. I wtedy zastanowię się co dalej. 
Chociaż po cichu liczę, że efekty dadzą mi powera. Oby tak było...

12 marca 2017 , Komentarze (9)

Moje odchudzanie doprowadziło mnie do momentu, gdzie stoję na rozdrożu dróg i nie wiem, którą z nich mam wybrać. Rozsądek podpowiada drogę nr 1. Jest to droga pełna wyrzeczeń, pod górę. Aby ją przejść potrzebne jest samozaparcie, motywacja, siła walki. Na jej końcu czeka sukces. Druga droga jest łatwa, prosta i teoretycznie przyjemna. Mogę rzucić się w wir jedzenia, przyjemności i mieć gdzieś to jak wyglądam... Ale wiem, że tak, jak ta droga może być przyjemna, to jak dojdę do jej końca, zobaczę wielką porażkę i koniec końców będę znów zła, nieszczęśliwa i gruba... A mimo tego, że widzę, jak moimi czynami kieruję się ku drugiej ścieżce, to strasznie ciężko mi zawrócić i pójść 1. pod górę. 

W weekend teściowa obiecała mi dietetyczne jedzenie. Szkoda, że dodatkowo zrobiła bezy, lody i proponowała drinki. A ja nie odmówiłam. Za tydzień znów impreza rodzinna, więc chodzi mi po głowie - po co w tym tygodniu stosować dietę, jak znów w sobotę popłynę.. 

Boję się jutro wejść na wagę... 

Nie wiem co mam robić... Tzn wiem, co powinnam, ale nie potrafię się wziąć w garść i zawalczyć. Za mało się dzieje z moją wagą, spodziewalam się większych spadków. A kiedy widzę, że mimo mojej walki waga stoi, to nastał czas, kiedy nie mogę się zmobilizować do walki... 

Pomóżcie...

7 marca 2017 , Komentarze (2)

Kończę z moim stałym sposobem tytułowania wpisów. Nie jest to dla mnie motywujące, że w pamiętniku widzę ile już jestem dni na diecie... sd 40, sd 50, sd 60... A na wadze efektów brak. 

Robię sobie przerwę... Nie z odchudzaniem a ze smacznie dopasowaną. Ostatnio za dużo grzeszyłam. Weekend też do zdrowych nie należał. Najpierw w sobotę 30 męża, więc pozwoliłam sobie na dwie wielkie gałki lodów, później 2 kawałki pizzy (duże)... w niedzielę dojadłam pizzę. Wczoraj jadąc od neurologa (zaraz napiszę o diagnozie) wstąpiłam do mc po kawę... A zamiast kawy kupiłam loda (oczy mi się zaświeciły, jak zobaczyłam nowość - lody peanut butter - swoją drogą po kilku łyżkach koszmarnie mnie mdliło od nadmiaru słodkości) i przy okazji z racji świętowania nienajgorszych informacji (nie potrzeba operacji) dodatkowo mały zestaw z frytkami... Na szczęście po tym grzesznym weekendzie waga nie ruszyła w górę. W dół też nie, ale bałam się, że znów będę musiała tracić kilogramy, które już przecież zrzuciłam.
W każdym razie, za bardzo mnie ciągnie do jedzenia spoza diety, więc robię kilka dni przerwy od smacznie dopasowanej. Zobaczymy, czy będę potrafiła sobie sama skomponować posiłki tak, żeby nie tylko nie przytyć, ale może i schudnąć...
Oczywiście jadłospis smacznie dopasowanej sobie zapiszę i za tydzień lub dwa wrócę do niego od początku... 

W weekend wybieramy się do teściów. Jako, że oni też na diecie, to zamierzam jeść to co oni... Tyle, że nie wiem czy nie jeść więcej, bo ich dieta opiera się na całych.. 1200 kcal. Czy moze takie dwa dni z niską kalorycznością mi nie zaszkodzą? Jak myślicie?
Przy okazji przyznam się, że zachęcona ich kilkunasto-kilogramowymi spadkami sama stosowałam tą dietę w ubiegłe wakacje. Przez jakieś 3-4 tygodnie. Teraz wiem, że to był błąd, bo dieta (wymyślona przez dietetyczkę !!) nie dość, że opierała się na 1100-1200 kcal, to całkowicie eliminowała tłuszcze, opierała się na białym pieczywie i miała jeszcze kilka innych kontrowersyjnych dla mnie założeń. 

Wczoraj przypomniałam sobie o tym, że pod koniec kwietnia mamy kolejną imprezę w tym roku. Liczyłam, że do tego czasu będę ważyć poniżej 60 kg i zmieszczę się w moją sukienkę z poprawin. W innym wypadku nie wiem, czy nie będę musiała niepotrzebnie inwestować w nowy strój :/ No ale nie liczę, że schudnę 6 kg w niecałe 2 miesiące. Nie po tym co ostatnio widzę na wadze...

I na koniec - sprawy zdrowotne. Byłam z wynikami u neurologa. Ta stwierdziła, że nie jest idealnie ale nie jest też najgorzej ;) Trzeba będzie rehabilitować, ale operacja - przynajmniej na razie - nie jest konieczna. Także szukam rehabilitacji i mam nadzieję, że pomoże. Zapomniałam niestety zapytać o ćwiczenia - wczoraj wysłałam jeszcze zapytanie do lekarki czy coś cokolwiek mogę robić, ale na razie czekam. Dziękuję tym, które odpisały pod poprzednim postem - za wsparcie.