Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Mama, mężatka, poszukująca swojego przepisu na życie...

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 51645
Komentarzy: 897
Założony: 2 grudnia 2016
Ostatni wpis: 31 grudnia 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
SzczesliwaByc

kobieta, 37 lat, Wer

158 cm, 75.90 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

29 czerwca 2017 , Komentarze (21)

Jako, że dieta mi ostatnio zupełnie nie wychodziła, kilogramów przybywało a poczucie własnej wartości spało prawie na samo dno, zaczęłam się zastanawiać nad wprowadzeniem radykalnych środków. Nie ukrywam, że byłam już zdecydowana na zastosowanie jakiejś diety cud, która w 2 tygodnie pozbędzie mnie 10 kg - nie zważając na konsekwencje. Wiem, że to głupota, ale desperacja jest na prawdę silna. I tak trwając w takim postanowieniu trafiłam na naszym forum na wątek o diecie South Beach. Zaczęłam zaznajamiać się z tematem i stwierdziłam, że może to jest to. Fakt, że pierwsze 2 tygodnie dość restrykcyjne, ale później delikatne wychodzenie z diety. Zaczęłam też czytać opinie ludzi, którzy stosowali tą dietę i nie ukrywam, że brzmiały zachęcająco. I tym sposobem - od poniedziałku ruszyłam z wagą 70,7 kg - gorzej niż na początku roku. Dzisiaj 4 dzień, a ja lżejsza o 1,9 kg. Wiem, że to głównie woda, ale i tak motywuje. Mam nadzieję, że się nie zawiodę. Teraz tli we mnie nadzieja, że może uda się zrzucić 4-5 kg w ciągu pierwszej 2-tygodniowej fazy i kolejne pięć do wesela, do którego zostanie mi 5,5 tygodnia. 
Jeśli uda się zrealizować plany, mam szansę na wesele wybrać się z wagą 60-63 kg. Nie idealnie, ale przecież lepiej niż jest.

23 czerwca 2017 , Komentarze (5)

Do wesela siostry pozostały niecałe 2 miesiące. A moja waga przekroczyła 70 kg - i to nie powód do dumy, bo wcześniej było 6 na początku. 

Powiem Wam, że jak zwykle lubiłam lato, tak teraz go nie znoszę. Jestem upocona jak za przeproszeniem świnia i tak też wyglądam. Na dworze duchota a mi wstyd założyć krótkie spodenki, bo przecież jak to tak wyskoczyć z grubymi nogami z cellu na widok publiczny?
Widzę siebie, widzę to jak wyglądam... siadam na dywanie, żeby pobawić się z dzieckiem i jest super, dopóki kątem oka nie zobaczę swojego odbicia w szafce czy piekarniku. Koszmar, koszmar, koszmar. Wielkie zwały tłuszczu, nalana buzia, 70 kg wieprza. 
Mąż próbuje całować, a ja odpycham, bo przecież jak on może chcieć całować takie monstrum? 
Nie będę pisała o kolejnych planach rozpoczynania diety - bo po co? Ile ich już było w tym roku? Przynajmniej kilkanaście. 
Na początku maja znów sobie obiecywałam, że się wezmę za siebie, bo widziałam się z przyjaciółką i na przełomie czerwca/lipca znów się umówiłyśmy. Chciałam ją zaskoczyć. Zaskoczę - tylko przytyciem a nie schudnięciem.

Wstyd mi gdziekolwiek wychodzić. 

Czasami czuję się lepiej i zapominam. A później dostanę jak ogłuchem w łeb, kiedy zobaczę się w odbiciu witryny sklepowej, okna samochodowego albo siostra mnie nagra przy wygłupach z synkiem. 

Nie jest źle. Jest tragicznie. 

31 maja 2017 , Komentarze (24)

Dzisiaj wchodzę z nowym, pozytywnym nastawieniem. Nie piszę jak zwykle: od jutra będę robić to, to i to... Nie. Dzisiaj piszę, że już zaczęłam robić to, to i to. Już wprowadzam zmiany, powoli je wdrażam - jeszcze popełniając błędy, ale już jestem w trakcie, a nie tylko "w planach".

Ściągnęłam aplikację do zapisu wszystkich posiłków, przeliczania kalorii i makr, przeliczania straconych kalorii. Dużo osób chwali fitatu, ale niestety na mój telefon nie ma, więc musiałam znaleźć zastępstwo. 

Wczoraj na treningu na siłowni podpytałam też o rady - jak ćwiczyć, żeby schudnąć. Teraz je włączam do życia. 

Nie będę już przeżywać, że 1/3 czasu do wesela mojej siostry już za mną, a ja zamiast schudnąć to przytyłam. Mam jeszcze 80 dni. Jak dobrze pójdzie, to nawet 1 kg na 10 dni... A to daje mi realną szansę na 61 kg w dniu ślubu siostry. Nie idealnie, ale jednak rozmiar, a może i nawet dwa mniej.

Nie będę już nikomu opowiadać, że się odchudzam. Nie będę mówić ani Wam, ani sobie, że za 2 miesiące będę laska, szczupła, piękna... Już raz tak "obiecywałam" sobie i Wam - na początku stycznia. I skończyło się tak, jak się skończyło. A ja jednak lubię dotrzymywać obietnic. 

I nie katuję się więcej jakimiś dietami, nie będę już patrzeć każdego dnia na kartkę, co dzisiaj mogę zjeść. Jem to na co mam ochotę, szukam zdrowszych zamienników - na które mam ochotę, które lubię. I kombinuję z nimi, żeby wyszło tak jak wyjść powinno. 

W weekend na wadze 69,5. Dzisiaj 69,0. Mamy progres, mały, malutki, ale jest. I oby było ich więcej. 

29 maja 2017 , Komentarze (1)

Wczoraj zrobiłam zakupy... Zdrowe. Kupiłam dużo warzyw, owoców, ryby. Żadnego mięsa, słodyczy... W moim domu leży tylko paczka raffaello, którą dostałam w prezencie.

Rano wstałam z myślą, że biorę się w garść. Zjadłam śniadanie, wypiłam kawę. Ale do śniadania zjadłam też sos.. Niepotrzebnie. Nie wiem ile to było kcal, ale zapewne sporo. A później co? Wzięłam sobie kulkę raffaello, za jakiś czas kolejną, później kolejną. Zjadłam może 4? 5? Przecież to mała kulka, co to takiego... 

Wiecie, że ta mała, przeklęta, jedna kuleczka ma blisko... 80 kcal? (szloch) Sprawdziłam - szkoda, że dopiero dzisiaj. 5 kuleczek to prawie 400... Matko. 

Jako, że wstaję teraz za dzieciem przed 7 (a nie o 10-11 jak się zdarzało, kiedy dziecia nie było i miałam wolny dzień), to wiadomo, że mam dzień dłuższy i wcześniej zaczynam jeść. Teraz jestem już po obiedzie, zjadłam już pewnie tyle kalorii, ile powinnam zjeść do końca dnia. Przez to przeklęte raffaello. I sos... 
Na chwilę obecną, nie dość że się topię w dzisiejszym skwarze, to czuję się zwyczajnie przejedzona. Wypiłabym coś, ale nie mam już nie miejsca nawet na wodę. Czuję się fatalnie. Myślę, że żeby nie zawalić całkiem dnia, zrobię sobie zaraz sałatkę z samych warzyw i będę ją jeść do samego wieczora. 

A co do weekendu - kupiłam sukienkę. Luźną, elegancką, w fajnym kolorze. Trochę zatuszuje moją nadwagę na weselu. Ale prawda jest taka, że pewnie znów się załamię oglądając zdjęcia po imprezie.

Szukam motywacji, szukam filmików, blogów ludzi, którym się udało. Macie coś?
Już nikt we mnie nie wierzy. Słyszę, że skoro nie udało mi się schudnąć przez 5 miesięcy, to na jakie cuda ja liczę w najbliższych 2 miesiącach? 
Sama przestaję wierzyć, chociaż gdzieś w środku czuję taką małą iskierkę, która próbuje mi dać kopa. Która jeszcze daje mi nadzieję. Muszę zrobić coś, żeby ta mała iskierka zamieniła się w porządny ogień. 

27 maja 2017 , Komentarze (14)

I znów zacznę dzisiaj od wspomnień... bo za 2 tygodnie wesele...

Zaczynając dietę w styczniu, zaplanowałam sobie, że pod koniec maja dopiero zacznę się rozglądać za sukienką. Założenie było takie, że będą to sukienki w rozmiarze 38, może małe 40 - max... Czułam, że mogę góry przenosić, czułam, że marzenia się spełnią, a ja będę wyglądała po prostu dobrze.

Gdzieś w tym okresie od stycznia do dnia dzisiejszego moja waga zjechała od 70 kg do 64,5... Dzisiaj wynosi 69? 70? Właśnie w tych granicach...

A przechodząc do dnia dzisiejszego. Jedyne założenie jakiego dotrzymałam od stycznia to to, że pod koniec maja ruszę na sklepy. Chciałabym sobie to odpuścić, sukienkę na samo wesele mam, ale choćbym się wiła, ściskała i nie wiem co jeszcze robiła - nie wejdę w żadną inną, więc nie mam stroju na poprawiny.
I tak ruszyłam dzisiaj na zakupy. Efekt - nogi odpadają z bólu, padam na twarz i... szczerze się nienawidzę. A stroju jak nie miałam tak nie mam...

42, 44 a nawet 46.. to rozmiary, które przymierzałam dzisiaj. Jestem szczerze załamana, wściekła na siebie i na prawdę nie mogę na siebie patrzeć. 

Nienawidzę tego jak wyglądam - nie dość, że blada, zmęczona, cera się psuje... To jeszcze gruba, potwornie gruba. Płakać mi się chcę jak patrzę na siebie w lustrze, a przecież te lustra w sklepach zazwyczaj dodatkowo odbierają kilka kilogramów.

Nienawidzę się za to, że po raz kolejny zawaliłam. Że zaprzepaściłam schudnięcie 5,5 kg i wróciłam do wagi wyjściowej. I myślę, że skoro nie potrafiłam schudnąć przez pełne 5 miesięcy, to jaka jest szansa na to, że schudnę w 2,5 do kolejnego, sierpniowego wesela? 
Teraz już nie myślę pozytywnie. Teraz myślę, że za 2 miesiące będę znów płakać nad sobą, szukając kolejnej kiecki... 

To był zły dzień. I zwyczajnie mam siebie dość :(

12 maja 2017 , Komentarze (10)

Nie pisałam, bo sporo się działo... niestety..., ale diety się trzymam... poza drobnymi codziennymi grzeszkami, ale najważniejsze, że ... waga spada. Weszłam dzisiaj, żeby sprawdzić, czy mogę sobie pozwolić na małe odstępstwa i najwyraźniej na razie na mogę. Kilogram mniej od niedzieli - super. Dokładnie 67,9 dzisiaj mi waga pokazała.

Jakie grzeszki mnie kuszą?

- podjadanie orzechów (już się kończą)
- podjadanie rodzynek (już się skończyły)
- no i największe przestępstwo, to kawa, na którą już 2 razy w tym tygodniu się zdecydowałam... Ale nie taka zwykła kawa... kawa, z malutkimi bezikami. Pyszna. I tu mała reklama:

Piłyście? 

No ale grzechy kawowe się dzisiaj skończyły... Nie będę już się rzucać na nią, bo mnie to w końcu zgubi. Wykorzystałam po prostu dwa darmowe kupony na kawę, więcej nie mam :P 
Walczę dalej. A Wam jak idzie? 

8 maja 2017 , Komentarze (42)

Tak dzisiaj mnie męczy właśnie ta myśl... Już dawno mogłam być szczupła, zadowolona z siebie i ze swojej sylwetki.. A tymczasem moja waga dobiła prawie do wagi, z którą startowałam w styczniu. 69 kg mnie wczoraj powitało na wadzę - a było już 64,5 w tym roku :/ 

Już nie mówiąc o tym, że rok temu po ciąży byłam lżejsza o 8 kg w porównaniu do wagi dzisiejszej. Gdybym wtedy wzięła się za siebie to dzisiaj mogłabym mieć jakieś 50-55 kg i ze spokojem szukać sukienki na ślub kuzynki. I być szczęśliwa sama z sobą.. A nie jestem...
Na ślub kuzynki założę jedyną sukienkę jaka mi pasuje - jest luźna, więc może troche przykryje zwały tłuszczu.. Mam jeszcze miesiąc do ślubu, dzisiaj wróciłam do smacznie dopasowanej - tzn do tych przepisów, które zdołałam sobie zapisać, bo oczywiście nie robiłam tego na bieżąco i połowa przepadła. 

Prawda jest taka, że tak siebie nie akceptuję i nie znoszę. Do tego stopnia, że odtrącam męża, bo nie znoszę jak dotyka mojego tłustego brzucha itp. Wiem, że jeśli sama siebie nie zmienię, to będzie źle. 

I na koniec motywacja znaleziona w czeluściach internetu... Im się udało. Chcę dołączyć do ich klubu:

28 kwietnia 2017 , Komentarze (11)

Coraz bliżej mi do wagi z jaką startowałam na początku roku. To naprawdę nie motywuje... Ciągłe wahania wagi. Stoi, stoi, spada o 0,3, rośnie o 0,6... A co po każdym wzroście? - aaa, zjem sobie coś słodkiego. A skoro nie chudnę, to sobie pozwolę na fastfooda, po weekendzie wrócę do diety... Powinnam dostać porządnego kopa w dupę. 

Dzisiaj więcej pisać nie będę. Wkleję po prostu zdjęcia, do których będę starała się wracać jak najczęściej. Czy wrzucenie i oglądanie zdjęć pomoże? Nie wiem. Oby chociaż podkręciło motywację...



(Zdjęcia znalezione na necie ;-) )

25 kwietnia 2017 , Komentarze (4)

Moja logika mnie zatrważa... Wczoraj zobaczyłam 1 kg więcej i co zrobiłam?
Poszłam poćwiczyć? Nie
Jadłam lżej? Nie

Nawpierdzielałam się :/ Inaczej tego nie nazwę. Wielkie brawa dla mnie. Jak tak dalej pójdzie to faktycznie na weselach będzie mnie 10 kg ale więcej a nie mniej...

Ale dostałam kopa... Dowiedziałam się, że kuzynka schudła już prawie 10 kg. A że jest też większych gabarytów jak ja to pojawiło się myślenie: cholera, jak ona schudnie to będę chyba najgrubszą kobietą z mojej strony rodziny na weselu (mówię o moim pokoleniu, bo ciotek nie liczę, chociaż i one chyba się lepiej ode mnie trzymają - przynajmniej w większości)... No więc schudnięcie kuzynki na razie motywuje - w końcu jak ona może to ja też zawalczę. No i zamiast wpierdzielania na 2 śniadanie zjadłam grzecznie kisielek :P 
Oby do końca dnia dalej motywacja mnie nie opuszczała, bo podjadanie ostatnio mnie baaaardzo gubi. A dzień - jak dobrze pójdzie - skończę na siłowni. 

Małe kroczki, każdy dzień, każdy posiłek się liczy. Nie ma co planować tygodniami, kiedy nie można utrzymać planu pojedynczego dnia...

24 kwietnia 2017 , Komentarze (9)

Dzisiaj zaraz po zwleczeniu się z łóżka i wejściu do łazienki wyciągnęłam wagę. Stwierdziłam: diety jako takiej nie pilnuję, ale jem normalnie, nie przejadam się... Zaczęłam ćwiczyć - co 2 dzień siłownia, naprawdę się staram. Robię wszystko na co mogę sobie pozwolić z moim zdrowiem. Myślę sobie, że spadek na pewno będzie - aż zacierałam ręce... 

Weszłam...

coooo?????

Prawie kilogram... WIĘCEJ????

I jak tu się odchudzać? Teraz mam do schudnięcia nie 12 a 13 kg. Nie ma to jak motywacja z rana :/