Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Już nieco sfrustrowana, ale wciąż walcząca o siebie i o lepsze, zdrowsze życie

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 4080
Komentarzy: 74
Założony: 14 listopada 2018
Ostatni wpis: 4 grudnia 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
karolina1431

kobieta, 31 lat, Warszawa

175 cm, 70.40 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

19 listopada 2018 , Komentarze (6)

Tydzień temu podczas mojej drugiej wizyty u dietetyka miałam swoje pierwsze oficjalne ważenie po wdrożeniu diety. I cykałam się okropnie. Co to będzie jak nie zrzucę nawet grama. Wtedy okazało się, że nerwy były zbyteczne, bo udało mi się spaść całe 2,6 kg! Mega duma i mega energia wstąpiły we mnie wraz ze stanięciem na wagę. I prawdę mówiąc od tego czasu jeszcze bardziej się pilnuję, jeszcze uważniej spisuję swoje posiłki i jeszcze bardziej chce mi się jeść zielsko zamiast słodyczy. Niby tak niewiele, a cieszy i motywuje :)


Pojutrze mam kolejną wizytę i już nieco nerwy we mnie wstępują. Z jednej strony nie mogę się doczekać, bo już chciałabym wiedzieć czy i jakie postępy w tym tygodniu, a z drugiej strony gdzieś z tyłu głowy mam myśl: "czy to, że oblizałam łopatkę po ukręceniu ciasta wpłynęło negatywnie na moja wagę?" :D. Jednym słowem psychoza. 

Wczoraj pisałam o ćwiczeniach i dziewczyny przyznam Wam szczerze, że mnie zmotywowałyście. Dzisiaj lekko bo tylko pilates, ale z każdym dniem chcę sobie stawiać poprzeczkę coraz wyżej!

18 listopada 2018 , Komentarze (4)

Od kilku dni intensywnie chodzi mi po głowie, żeby z pasją rzucić się na ćwiczenia. Cokolwiek. Mel B, Jilian, Tiffany. Tylko, że... no właśnie. Tylko że brakuje mi totalnie energii. Wiem, że to początki diety i organizm musi się przyzwyczaić, ale czuję, że trochę więdnę. Tyłek mi się wypłaszczył, niby ciało robi się coraz fajniejsze, chudsze, ale takie jakby wiotkie. 

Kiedyś gdy intensywnie ćwiczyłam nic nie chudłam, ale byłam totalnie ubita. Nogi ja skała, tyłek jak skała. Teraz czuję, że z każdym dniem jest mnie coraz mniej, ale i tej siły brakuje bardzo. Kontroluję masę mięśniową i nie ubywa. Leci tylko tłuszcz i woda...

Dietę mam naprawdę zdrową. Jem 4-5 posiłków dziennie, jem mięso, nabiał, warzywa, owoce. W zasadzie wszystko czego do życia potrzeba, ale wiem, że przez własna głupotę i uzależnienie od cukru mam teraz takie zjazdy, że nawet ciężko mi się podnieść z łóżka i cokolwiek zrobić. Z drugiej strony jakbym się teraz najadła makaronu z serem to może i miałabym silę poskakać do jakiejś płytki fitness, ale to jest już bardzo bez sensu... 

Jak myślicie, dać sobie czas np. do grudnia jak już się organizm przyzwyczai do diety, czy jednak spróbować już teraz coś działać?

17 listopada 2018 , Komentarze (8)

Idę dzisiaj do SPA :) Na szczęście nie muszę daleko jechać, bo robię sobie swoje własne rytuały pielęgnacyjne w domu :)


 Zawsze miałam bzika na punkcie dbania, o skórę. Ponieważ w całym moim życiu nie było czasu, żebym była szczególnie szczupła, to chociaż mogłam się pochwalić nienaganną skórą bez grama cellulitu. I tak jest do dziś z czego bardzo się cieszę, bo nawet szczupłe dziewczyny miewają z tym problem, a mi cellulit nie straszny. :)

Najfajniejsze w tym jest to, że żeby mieć fajną skórę nie trzeba wcale wiele. W zasadzie jedynie cierpliwość i czas kosztuje trochę zachodu. Nie używam żadnych specjalistycznych balsamów, emulsji czy zabiegów. Po prostu CODZIENNIE się masuję szczotką na sucho i wcieram balsam do skóry suchej. I tyle :) Niewiele, a efekt naprawdę wart.

Dzisiaj postanowiłam trochę rozszerzyć swoje codzienne rytuały i przygotować sobie prawdziwe SPA w łazience :)

Zacznę na pewno od prysznica (niestety nie mam wanny :( ), zrobię porządny peeling kawowy i nasmaruję się  albo olejkiem do masażu, albo swoim ulubionym balsamem, którego używam na co dzień. Chciałabym tez położyć kwasy na buzię, bo na dwa tygodnie sobie odpuściłam i już skóra zaczęła być kapryśna. Do tego maska albo olejek na włosy, później maseczka na buzię i tylko wejść pod ciepły koc i oglądać dobre filmy :) Nie kosztuje mnie to wiele, a pozwala się super zrelaksować i odpocząć po całym tygodniu. 

W normalnych przypadkach na pewno zabrałabym pod koc jeszcze wielka tabliczkę czekolady, ale niestety nie ma dobrze i muszę zadowolić się herbatką albo kawą z mlekiem i przyprawą do piernika (ostatnio moje ulubione połączenie!)

Uwielbiam takie dni jak ten, kiedy cały dzień mam co robić, a na sam koniec mogę zupełnie egoistycznie zamknąć się w łazience i dać sobie trochę przyjemności :)

16 listopada 2018 , Komentarze (2)

Tak, tak, wiem że to dopiero moje początki i tak naprawdę raczkuję w kwestii dietowania, ale jako weteran z wieloma porażkami na koncie chciałam poruszyć temat braku motywacji, a raczej przyjrzeć się powodom, dla których motywacja się kończy.

Wszystko to oczywiście na obserwacjach własnego życia ;)


Brak efektów

To w moim przypadku prawdopodobnie najczęstszy powód, dla którego przestawało mi się cokolwiek chcieć. Niestety jestem zapaleńcem i jak od razu mi się nie udaje, to bardzo szybko tracę wiatr w żaglach i po prostu się zwijam. Do tej pory pamiętam swoją paranoje odchudzania, kiedy CODZIENNIE robiłam sobie zdjęcia i byłam załamana, że między zdjęciem pierwszym, a trzecim nie ma prawie żadnej różnicy. A skoro nie ma znaczenia to czy się staram to po co się starać? Lepiej zjeść tabliczkę czekolady i zrozumieć, że taki już los, że się nigdy nie schudnie, bo po prostu nic nie działa.


Nuda

Nuda w przygotowywaniu posiłków mnie zabija. Ciągle muszę szukać czegoś nowego, bo po którymś razie jedzenia tego samego po prostu mi się odechciewa i łatwiej sięgam, po niezdrowe przekąski. Byłam kiedyś na diecie keto... Niby fajnie, bo jadłam dosyć tłuste rzeczy, które z założenia powinny być smaczne, ale wierzcie albo nie po kilku tygodniach tej diety jeszcze długo nie mogłam patrzeć na mięso. A na karkówkę do tej pory nie mogę.


Komentarze z zewnątrz

Do tej pory spotkałam się z niefajnymi komentarzami tylko od jednej osoby - przyszłej teściowej... Ona sama ma problemy z wagą (dużo większe niż ja) natomiast chyba dziką satysfakcję sprawia jej komentowanie moich wymiarów, potencjalnej wagi itd. "takie jak my to cały czas na diecie", "nie wyglądasz zbyt dobrze w tej sukience, bo masz masywne ramiona", "ta bluzka na ciebie nie pasuje? to ty chyba nosisz rozmiar 44, co?". Doszło do tego, że nie miałam ochoty w ogóle się z nią widywać. Kobieta wampir. Wysysała ze mnie każdą najmniejszą chęć na odchudzanie, bo mimo moich starań zawsze potrafiła mnie zdemotywować. Teraz już nie dam jej tej satysfakcji...


"No weź spróbuj chociaż kawałek"

Tutaj może nie dosłownie o przyczynie końca motywacji, a o czymś co burzy nasze dotychczasowe starania. Namawiacze. Nawiązując tutaj do mojego ostatniego wpisu o słodyczach. Wspomniałam tam,o koleżankach z pracy, które namawiają mnie na słodkie i nie chcą słyszeć odmowy, a wręcz obrażają się, gdy od nich nie wezmę. Niestety potrafi to zaburzyć cały wypracowany tryb i takie namowy mogą skończyć się sukcesem. Bo co to jest jedno ciasteczko? Albo cała paczka? Przecież nic się nie stanie... Póki co się trzymam dzielnie i chomikuję słodycze przed samą sobą.


Jestem ciekawa jakie są Wasze doświadczenia i jak radzicie sobie, aby nie dopadł Was kryzys motywacyjny :) Dajcie znać jeżeli macie jakieś sprawdzone sposoby

15 listopada 2018 , Komentarze (3)

Ostatnio czytałam i komentowałam Wasze wpisy dotyczące jedzenia słodyczy i tej niesamowitej chęci, żeby sięgnąć po coś słodkiego. Tak jak wiele z Was mam ten problem, że jeżeli coś słodkiego leży w zasięgu ręki to po prostu to zjem... Chciałabym dzisiaj napisać, o tym jak sobie radzę z tymi pokusami, chociaż od razu przyznam, że nie jest to pewnie nic odkrywczego.


Odkąd zaczęłam w maju nową pracę, głównie z kobietami, zaczęłyśmy sobie od czasu do czasu dogadzać w kwestii słodyczy. Raz jedna przyniosła paczkę cukierków, innym razem kolejna poczęstowała nas kawałkiem ciasta. Niby nic takiego, tylko że te nasze rytuały powoli zamieniły się w codzienne nawyki, gdzie już nie wyobrażałyśmy sobie dnia bez czegoś słodkiego do kawy. Zgubne było także dla nas to, że jedyny sklep w pobliżu naszej firmy to cukiernia (na całe szczęście piekielnie droga :) ). Od cukru uzależnić się jest bardzo łatwo, a jeszcze w dobrym towarzystwie, gdzie praktycznie przez cały miesiąc któraś z nas była przed miesiączką można popłynąć totalnie. I my popłynęłyśmy...

Z ograniczaniem słodyczy zawsze miałam największy problem. Zawsze jak na złość kiedy postanawiałam nie jeść to babcia lub mama piekły swoje najlepsze ciasta, a dziadek wysyłał mnie lub siostrę po kilogram cukierków do firmowego sklepu niedaleko naszego domu. Taki los :)

Odkąd się wyprowadziłam z domu troszkę łatwiej jest mi się opanować, bo mój chłopak nie jada słodyczy, więc w domu ich po prostu nie ma. Nie kuszą mnie z każdej strony i mogę spokojnie przejść obok szafki, bez tej świdrującej myśli w głowie, że moja czekolada woła mnie o pomoc!

W pracy poradziłam sobie troszkę inaczej. Swoich słodyczy nie przynoszę, dziewczynom powiedziałam, że nie mogę jeść i żeby mi nie dawały. Ale baby jak to baby. Szantażują, że jak nie wezmę to się obrażą ;). Więc od dziewczyn słodycze biorę, ale... nie jem ich. Chowam je w szufladzie w biurku i traktuje jako swoje małe trofea, na znak, że potrafię się powstrzymać. I wiecie co? Nie ciągnie mnie do tej szuflady wcale! Aż sama byłam zdziwiona, ale wydaje mi się, że przez to, że wyraźnie zaznaczyłam, że jestem na diecie, to po prostu byłoby mi głupio sięgać i przy wszystkich jeść. 

Na niejedzeniu słodyczy znacznie skorzystał mój portfel. Kiedyś codziennie musiałam coś kupić i nie zastanawiałam się nad ceną. Teraz widzę, że wydaję zdecydowanie mniej. To także bardzo duża motywacja. 

Została jeszcze jedna kwestia, która bardzo mi pomaga. Wiem, że to banał, ale owoce uratowały mi skórę. Nie spodziewałam się, że jabłka czy ananas mogą być tak słodkie, dopóki nie odstawiłam batonów i czekolady. Teraz ze zniecierpliwieniem czekam na godzinę 12, kiedy jem drugie, owocowe śniadanie. Mam nadzieję, że dobra passa będzie trwać.

Pozdrowienia :)


14 listopada 2018 , Komentarze (1)

Ufffffff....

Wielka ulga po wizycie. pierwszy tydzień, pierwsze 2 kg 600 g! Dietetyczka powiedziała, że zarówno masa tłuszczowa jak i woda zeszły. Cieszę się jak dziecko.

Wiem, że to dopiero początek i pewnie nie ma się czym przechwalać, ale naprawdę dało mi to mocnego kopa, bo ostatni tydzień bardzo starałam się pilnować wszystkich posiłków, jeść tylko to co mogę, rezygnowałam ze swoich ulubieńców. Ogólnie czuję się bardzo zmotywowana do działania :)

Chciałabym, żeby to uczucie jakie miałam dzisiaj, kiedy stałam na wadze nie mijało. Pani przesuwała szalkę coraz bardziej i bardziej i powiedziała, że to naprawdę duży sukces. Może nawet trochę za duży :) Trzymam kciuki za siebie i za Was! 

Pozdrawiam :)

14 listopada 2018 , Komentarze (2)

Dieta dzień 8

Nigdy nie udało mi się schudnąć. Zawsze przez stres, chęć na słodycze i niezdrowe produktu, waga wracała ze zdwojoną siłą.


Nigdy nie zapomnę jak zobaczyłam pierwszy raz na wadzę 8 z przodu... To był szok, trochę niedowierzanie, a później zrozumienie, poczucie winy. Czułam się gruba, brzydka, niedowartościowana. Mój partner jest chudzieńki. Ponad 20 kilo lżejszy niż ja. Jako kobieta poczułam się fatalnie. Nazywałam siebie tak jak nigdy nikt nie powinien o sobie mówić. Prawdę mówiąc dalej sama siebie nazywam tymi wszystkimi obrzydliwymi ksywkami...

Ostatni rok nie był dla mnie najłatwiejszy. Zaczęłam kolejną pracę, przeprowadziłam się, zajadałam stres, wolałam słodkie buły od normalnych posiłków i efekt jaki jest taki jest. Próbowałam diety z pomocą dietetyka, próbowałam diety z internetu. Nic to nie dało, a było wręcz gorzej.


Ostatnio postanowiłam dać sobie jeszcze jedną szansę. Skorzystałam z propozycji znanej sieciówki dietetycznej i dzisiaj mija ósmy dzień diety. Dzisiaj wieczorem mam wizytę kontrolną, więc trzymajcie kciuki, żeby cokolwiek ruszyło :)

Wystartowałam z dużą nadwagą, z duża ilością tkanki tłuszczowej (niemalże 13 kg tłuszczu za dużo...). Z bardzo niską samooceną, z resztkami nadziei i resztkami motywacji.

Pierwszy tydzień przeszedł zadziwiająco nietrudno (nie piszę łatwo, bo łatwo to nigdy nie było i nie będzie). Największym problemem było dla mnie samo przygotowywanie posiłków. Lubię gotować, ale na każdej diecie to zawsze było dla mnie najtrudniejsze. Chyba jakaś wyjątkowa niemoc w przypadku gotowania zdrowych dań, bo oczywiście z makaronami, pizzami czy ciastami nigdy problemu nie miałam. 

Na szczęście nigdy nie miałam problemów z piciem wody, więc butelka czy dwie nie stanowiły dla mnie poważnego problemu. Nie słodzę też herbaty ani kawy, więc chociaż jeden problem z głowy.


Dzisiaj dzień ważenia, mierzenia. Dzień prawdy. Nie wiedzieć czemu denerwuję się strasznie, bo tak bardzo chciałabym zobaczyć chociaż najmniejszy (zdrowy) postęp na skali. Wieczorem na pewno dam znać jak wrażenia po drugiej wizycie.

Pozdrawiam :)