No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
W 3 tygodniu Motywatora zrobiłam 4 treningi na macie i 3 razy wyszłam pobiegać. Treningi obejmowały ćwiczenia na cale ciało, było dużo podporów przodem i desek. Mój nadgarstek zaczął boleć coraz bardziej. O dziwo nie był to taki ból jak zwykle mam przy tego typu ćwiczeniach, ale rozciągający się wzdłuż przedramienia ból ścięgna czy mięśnia. W dodatku podczas dotyku samej kości w stawie, boli tak, jakbym miała ją pękniętą. To był ciężki tydzień do zrobienia, ale udało się.
Patrząc na to z perspektywy tygodnia czwartego – to chyba była głupota. Niektóre ćwiczenia wykonywałam na blokach do jogi, aby inaczej układać ręce, ale mimo to czułam ból. Niestety u Marty bloki na brzuch i na plecy zawsze opierają się na rękach.
Obecnie jestem w tygodniu czwartym i chyba go wykonam za kilka dni od początku. Trzymam się z jedzeniem, ale ćwiczenia i bieganie mi nie wchodzą. Okazało się, że przyszedł okres, taki z tych bolesnych. W sumie to by tłumaczyło, czemu zamówiłam dzień wcześniej pizzę – jakoś naszedł mnie impuls w pracy i zamówiłam pizzę na wieczór. Zjadłam też w weekend wszystkie wybiegane słodycze. Nie było tego wiele, ale z reguły bardziej je markuje. Ogólnie chyba mnie już tak nie ciągnie na słodycze.
Biegi dwa wykonałam w terenie, trzeci na macie. Pogoda była pod psem i naprawdę nie chciałam wychodzić na wiatr i deszcz. Nie mam nic przeciwko deszczowi takiemu jak na początku tygodnia. Było ciepło, nie wiało za bardzo. Daszek chronił okulary przed zmoknięciem. Jednak kiedy zacinało deszczem niemal poziomo – jak to lubi w Holandii Północnej – to psa z kulawą nogą by się nie wyrzuciło na dwór. Nawet kicia więcej śpi w domu ostatnio – choć podczas kapuśniaczku potrafi spać na skrzyni w ogrodzie.
Jestem zadowolona z tego tygodnia. Waga nie spada, ale cieszę się, że przestała rosnąć.
W ostatnim czasie pilnuję porcji i co jem. Czasem jednak zdarza mi się jeść nadal dla przyjemności jedzenia, bo zwyczajnie kocham jeść. Taka okazja zdarzyła się w minioną sobotę, kiedy mąż zabrał mnie na randkę z okazji moich imienin. Byliśmy w kinie, a później na kolacji. Obejrzeliśmy oczywiście nowy film Toma Cruise. Obiecałam sobie, że po tym, jak uratował kina po pandemii, będę chodzić i wydawać pieniądze na wszystkie jego kolejne filmy. Zasłużył. Zgadza się ze mną wiele osób rozkochanych w kinie, w tym między innymi sam Steven Spelberg.
Mąż wybrał dla mnie restaurację serwującą kuchnię azjatycką. tego dnia wybraliśmy dania indyjskie. Zawsze chciałam iść do takiej restauracji i spróbować prawdziwej indyjskiej kuchni. Wiem, ze w UK jest pełno miejsc, gdzie można zjeść curry, ale jest to brytyjska wersja curry. Holendrzy także dodają przyprawę curry i nazywają kurczaka curry, ale prawdziwe kury to nie jest ta przyprawa, ale całe podanie. Obsługiwała nas maleńka kobieta pochodzenia azjatyckiego, której za bardzo nie mogłam zrozumieć. Jednak co stary Holender to stary Holender. Jakoś się dogadaliśmy [postanowiliśmy nie przechodzić na angielski] i zamówiłam sobie piwo – indyjski lager. W mojej ocenie to piwo było naprawdę smaczne. Niestety nie dogadaliśmy się, że chcę drugie i go nigdy nie dostałam. Mąż był Bobem, czyli trzeźwym kierowcą.
Wybaczcie tło na zdjęciu piwa, ale mąż nie życzył sobie ujawniania wizerunku. Jako czekadełko dostaliśmy chrupki chleb typu podpłomyk i trzy sosy. Jeden
, drugi słodki i trzeci ostry na pół piwa popijania.
Mąż zamówił na przystawkę kalafior smażony w panierce, a ja samosę. Były to pierożki z nadzieniem warzywnym. Oboje do tego dostaliśmy bardzo ostry sos. Pierożki mi nie smakowały, były bardzo mączyste i nasiąknięte tłuszczem.
Na główne wzięłam Kashmiri, czyli sos curry z mango na słodko i jagnięcinę, a mąż kurczaka w ostrym sosie curry. Do tego dostaliśmy ryż z piórkami marchewki. Dodatkowo mąż zamówił chlebek przypominający mniej drożdżowy spód do pizzy. Wszystko było pyszne, choć męża sos był dla mnie za ostry. Sosy w ogóle dostaliśmy w naczyniach przypominających talerze do zupy, więc było tego naprawdę sporo. Nie dojedliśmy. Oczy chciały, ale nie dało rady. Chętnie wrócę do tej restauracji.
W niedzielę zaś mąż przyrządził inne orientalne danie. Własnej inwencji, ale były warzywa z woka oraz tofu i krewetki. Wszystko pyszne. Udało mi się zjeść tylko pół porcji, drugie pół zjadłam na kolację.
Zachciało mi się też lodów, więc zjadłam bezlaktozowe lody, które mąz mi kupił. O wiele mniej kalorii niż zwykłe lody, a smak taki… hm… jak jogurt sojowy, więc brakowało tego pysznego smaku śmietanki, ale kakao nadal dawało +10 do smaku. Chętnie wciągnę jeszcze kiedyś takie lody.
Ukochany kupił mi też empenadas. Zakochałam się w tym daniu. Jeśli kiedyś wyląduję w ameryce łacińskiej, będę jeść empenadas codziennie.
Kupił też gotowe torellimi z pomidorami i serem. Wiem, że gotowce są niezdrowe, ale w pierwszej kolejności skupiam się na ilości kalorii.
Obecnie poszczę z rana, więc moim pierwszym posiłkiem w dzień roboczy jest właśnie domowa tortilla. Obecnie miksujemy trochę placki z buraków, marchwi i naturalne. Najsmaczniejsze są te z buraków moim zdaniem. Choć wszystkie poza pełnoziarnistą są pyszne. Pełnoziarnista pęka przy zawijaniu i nie robią jej w dość dużym rozmiarze, by zmieścić dwa jajka, sałatę, paprykę i awokado.
Psycholog polecił mi zrobienie czegoś z rękami by nie podjadać. Annet więc uczyła mnie jak szydełkować. Przerobiłyśmy kilka rodzajów oczek i zaczęłam w domu próbować dalej. Myślę, ze jak nie zaczynam nagle robić +1 i -1 oczek to idzie mi nawet nieźle. Gorzej jak po kilku rządkach liczę oczka i trzeba pruć. Będę tak dalej próbować aż wyjdzie mi jakiś szalik czy coś. Potem pomyślę, co można by zrobić dalej.
Ukochany kupił też mi końcówki do węża, więc zamontuję sobie wąż do podlewania z przodu domu. Nie będę musiała biegać z konewką
Od kilku tygodni strasznie lecą mi włosy. Albo Mirena daję się we znaki, albo zmiana stylu zycia na zdrowszy i przemęczony. Zamówiłam odżywkę do rzęs i z tej samej firmy szampon. Póki co, po tygodniu stosowania, nie ma zmian. Zobaczymy dalej. Boje się, że nie będzie na czym dreadów robić, jak tak dalej pójdzie. Po każdym prysznicy mam garść włosów wyczesanych. A ja nawet nie szarpię, jak to zwykle szarpią mnie fryzjerki.
W październiku jedziemy na urlop do Kraju Basków i Cantabrii. Zostaniemy tam dwa tygodnie, podczas których mam w planach jeść świeże ryby, owoce morza, chodzić po wzgórzach i oglądać zabytki architektoniczne oraz odwiedzić muzeum Guggenheima w Bilbao. mam też rezerwację na dzień 10 rocznicy ślubu w peruwiańskiej restauracji.
Zaś jeśli chodzi o kolejne plany, to wstępnie rozmawialiśmy z Ukochanym, aby zobaczyć Bali. Na razie nie jest to konkretny plan, ale patrzeliśmy na przeloty samolotem i poza czasem podróży nie ma większych przeszkód. Cenowo jest to do ogarnięcia, a sam kraj na miejscu [Indonezja] nie jest super drogi. Raczej nie zamkniemy się w samolotem i akomodacją w 1,5 tys euro jak to jest z Candabrią w tym roku, ale można to zorganizować i odłożyć pieniądze w międzyczasie. W końcu mamy rok na to. Jeśli też fundusz wakacyjny nie zostanie wyczerpany w Hiszpanii, to zostanie więcej na Bali. Tak było na przykład z Azorami, gdzie nie wydaliśmy całego budżetu i przeszedł on na kolejny rok.
Bali interesuje mnie ze względu na naturę. Chciałabym dużo chodzić, zobaczyć ciekawe miejsca, może wejść na wulkan, jak na Azorach. Poza tym tutaj w Holandii jest dość zasymilowana kuchnia indonezyjska, jak nasi czy sate, ale myślę, że dopiero w samej Indonezji będzie można posmakować prawdziwych smaków. Wierzę, że oryginalne nasi nie jest tak tłuste i mdłe jak tutaj. Jednak Holendrzy lubią wszystko robić na Vegecie, a ja tego smaku nie znoszę.
Czy dotrzemy? Czas pokaże. Może finanse lub ciekawsze kierunki zmienią nasze małe marzenie lub odroczą je w czasie.
Tydzień drugi Motywatora to planowane 3 treningi. Udało mi się zrobić tylko 2, ale i tak jestem zadowolona. Nadal mam problemy z nadgarstkiem, a po wizycie u fizjoterapeuty to jest jeszcze gorzej. Boli mnie całe ścięgno i smaruje je obecnie żelem przeciwzapalnym. Jak do tej pory bezskutecznie. Coś mi przeskakuje, chyba ścięgno właśnie, kiedy ruszam kciukiem. Na razie jednak nie widzę potrzeby udania się do lekarza. Liczę, że dzięki tejpowaniu, szynie i smarowaniu, minie. Mimo to robię treningi, choć niektóre trochę zmieniam, aby za długo nie opierać się na lewej ręce. W pracy jednak nie mogę się cackać i miałam bardzo dużo noszenia i nawet trochę bolało. Jednak mamy obecnie napięty grafik, więc trzeba ogarnąć wszystko pomimo bólu. Czasem takie tygodnie w pracy się zdarzają.
Większośc dni tygodnia drugiego trzymałam się w kupie z podjadaniem. Co prawda nadal daję sobie mini czekoladę za bieganie i wafelki lub inne czekoladki za treningi. W zależności na co mam akurat ochotę. Zbieram je do mojego szklanego pojemniczka i jem, kiedy mam ochotę coś podjeść. W ten sposób mam chociażby porcje pod kontrolą. Nie jem nic spoza tego pojemniczka.
Bieganie wyszło prawie idealnie. Prawie, bo nie zrobiłam 3 treningów z planu treningowego, jak zakładałam. Wyszło za to 3 treningi w ogóle, co też już jest sukcesem. Cel na ten tydzień to było 28 km, ale 26 też mnie zadowala.
A poza treningowo – to zaczęło trochę popadywać i lato wróciło do normy. Nie ma już suszy, fal ciepła, jest za to stabilne 21 stopni i deszcz plus okazjonalnie silny wiatr. Kwiatki dzięki temu mi odżyły, a ja oszczędzam na wodzie. Poniżej kolaż wszystkich alstromerii jakie obecnie mi kwitną. Między innymi Indian Summer, flagowa odmiana produkcji naszej firmy. A także kupione w ogrodniczym odmiany z białymi liśćmi.
Wciąż czekam na kwitnienie trójkolorowej odmiany z ogrodniczego. Na razie widzę, że przyjęły się rośliny, które wycięłam z tricoloru i ładnie się rozwijają. Do kwitnienia jednak daleka droga jeszcze. W międzyczasie zakwitł mi jeszcze taki biało-fioletowy gość. Jest to jedyna roślinka z tej odmiany, więc mam nadzieję, że się uchowa.
Zakwitła też ostatnia lilia w ogrodzie. Po liściach widać, że też jest chora, więc jak przekwitnie to wyrwę ją z ziemi. Niestety ale lilio-róże Natalia i jeszcze jedna, w tym roku nie zakwitły.
Pelasie kwitną jak głupie. Trochę zaczyna być problem z podlewaniem, bo bryła korzeniowa im przerosła. Z czerwonej wzięłam szczypki, aby spróbować na wiosnę posadzić nowe rośliny. Ma ona już 3 lata i jest za duża, aby mieć ją przez zimę w domu. Nie lubię wyrzucać roślin, ale nie mam ogrodu zimowego, gdzie mogłabym przechowywać rośliny na czas zimy. Zaś bijkeuken w zeszłym roku miała problem z wilgocią przez rośliny, które w niej były trzymane. Między innymi dlatego różowa pelasia tak późno zakwitła, bo musiała na wiosnę najpierw uporać się z grzybem, który zaatakował pędy, gdy roślina była w domu. Bijkeuken nie jest ogrzewana, a do tego ma pojedyncze szyby, więc wilgoć jest bardzo trudna do zarządzania. Mąż dodatkowo zaizolował właz do wejścia pod dom, ale skraplająca się para na szybie to największy problem.
Dalie kwitną bardzo skromnie. Po jednym kwiatku na raz. Dosypałam im nawozu, ale nie chcą kwitnąć tak jak w sklepie czy ogrodach sąsiadów. Nie wiem, co robię nie tak.
Przejrzałam roślinki, które są w „donicy ratunkowej”. Niektóre puszczają nowe pędy i korzenie, więc będą żyć. Wiem, że pisałam o tym wcześniej, ale napiszę ponownie – kiedy alstromeria przekwita, powinno się wyrywać łodygi [nie wycinać] które przekwitły, aby stymulować krzewienie kłącza. Niestety czasem się wyrwie za dużo i leci stożek wzrostu. Jeśli ta część zawiera kawałek korzenia, to można użyć tego do rozmnożenia rośliny. Wsadzam więc takie kawałki do dużej donicy, gdzie łatwiej kontrolować wilgotność niż w małych i czekam, czy roślina się przyjmie czy nie. Później przesadziłam część w mniejsze doniczki, ponieważ inaczej korzenie się splotą i będzie problem je rozdzielić. Tym razem udało mi się tak przesadzić 5 roślin. Jedna Indian Summer i kilka, których teraz żałuję, że nie oznaczyłam skąd one pochodzą.
W kolejce do posadzenia są między innymi dwa pędy Colority czerwonej. Te akurat łatwo rozróżnić, bo ma szpiczaste liście.
Mój jedyny c=ocalały ogórek walczy o życie. Od marca nie potrafi urosnąć, ale zachciało mu się kwitnąć. Nie wiem, co myśleć. Cukinia za to rośnie jak głupia, ale poza tym jednym dużym, która nadal ma się świetnie, to wszystkie kolejne zawiązane owoce, nie wiem czemu, gniją i odpadają.
Róża trzyma się dobrze. Bardziej służy jej bycie na zewnątrz, niestety jednak obecnie z uwagi na silne wiatry, musi być w domu. Wiatr majta nią po całym stole. Chwilowo nie mam dla niej cięższej doniczki.
W tygodniu trzecim chcę nadrobić ten brakujący trening tygodnia drugiego. Nie wiem, jak to będzie z moimi problemami z ręką.
Martwię się przyszłością. W ogóle. Może niekoniecznie swoją przyszłością, bo jakoś to mamy ogarnięte. Póki co finanse są na bardzo dobrym poziomie, jesteśmy w stanie sukcesywnie remontować dom, stać nas na wakacje, hobby, spędzanie czasu na mieście i w ogóle. Jednak boję się, gdy patrzę dokąd zmierza mój kraj. I mówię tu o Holandii. Niektóre pseudo polsko-patriotyczne komentarze, które dostawałam w ostatnich miesiącach zarzucały mi, że idealizuję Holandię względem Polski. Co ja tu będę owijać w bawełnę – Holandia jest lepsza pod niemal każdym względem. Ale nie jest idealna. Drogi są równe. Środowisko zadbane. Jest czysto i nie ma dzikich wysypisk śmieci wzdłuż dróg czy w lasach. Ludzie są milsi i nie wpieprzają się w życia innych. Jest aktywizacja osób starszych więc nie siedzą one od rana w autobusach miejskich czy pod przychodnią. Jest pełno klubów sportowych w każdej wsi i są boiska i zarówno dzieci jak i dorośli są zapisani do stowarzyszeń i utrzymują te obiekty ze swoich składek i pracy fizycznej [wolontaryjnej]. U lekarza nie ma kolejek. Apteka wydaje niektóre leki całkowicie za darmo, a przy tym nie jest supermarketem aptecznym tylko okienkiem z lekami na prawdziwe choroby. Po pseudo leki chodzi się do drogerii – w tym można tam kupić tabletki Ella One. Powietrze jest czystsze. W miastach są enklawy zielone i buduje się domy z żywymi dachami. Są budki dla nietoperzy oraz zarybia się kanały, aby nie było dużo komarów. Nie ma oprysków na komary. W Holandii naprawdę jest lepiej. Każdy pracujący dostaje dodatek wakacyjny w wysokości 8procent rocznych zarobków [lub więcej jeśli pracodawca tak zadecyduje – mój daje więcej]. Firmy dzielą się zyskami na koniec roku z pracownikami – stąd na przykład moje wysokie premie roczne. Praca jest uregulowana i nie ma niemal zatrudnieni na czarno czy bez wypłacania wynagrodzeń. Chyba, że trafi się na polskie biuro pracy, ale to inna sprawa. Osoby z dziećmi dostają dodatek na opłacenie żłobków zależne od ich wynagrodzenia, dzięki temu matki wracają co pracy gdy po 16 tygodniach [choć chyba miało się to zmienić i ten okres stać się trochę dłuższy], a dzieckiem ma się kim zająć. Są mama dag i papa dag, aby rodzic spędzał z dzieckiem więcej czasu a jednocześnie miał stale zatrudnienie. Dzieci nie muszą kupować podręczników do szkoły, bo wszystko jest przekazane przez szkołę i jedyne co dziecko nosi samo do szkoły to ołówki/długopisy i śniadanie. Raz w tygodniu dzieciom wolno do szkoły zabrać ciastko. Niemal wszyscy Holendrzy uprawiają co najmniej dwa sporty, w tym jeden grupowy. I tak jest od dziecka. Wszyscy niemal Holendrzy mają dyplom pływacki, więc utonięć jest mało. Dzieci zdają dyplom w ubraniu na poziom B i w ubraniu przeciwdeszczowym i kaloszach na poziom C. Jak słyszy się o utonięciach to często są to Niemcy lub Polacy. Alkohol można założyć w domyśle, bo wiadomo, co Polak bierze nad wodę. Więc tak – uważam, że jest tu lepiej.
Nie ma rozdawnictwa, męczenia kobiet w szpitalach przez księży i organizacje pro life, nie ma skandali z tuszowaniem molestowania seksualnego, nie ma milionów z pieniędzy podatników na miecze podróbki dla wyklętego przez kościół księdza. Nie ma wielu rzeczy, które obecnie w Polsce można nazwać tylko Latającym Cyrkiem Monty Pytona.
A jednak się martwię. jest wiele rzeczy sprzecznych ze sobą, których obecnie rząd nie potrafi rozwiązać. Doszło do skażenia PFAS w okolicach Hagi [DuPont]. Tata Steel wciąż odpowiada za wzrost nowotworów płuc o 60% w okolicach Ijmuiden. Rolnicy nie chcą przyjąć rekompensaty i zakończyć produkcji rolnej, a ich uprawy podobnie jak coraz większy ruch na Schipholu, odpowiadają za duże natężenie tlenków azotu w powietrzu. Holandia jest przeludniona, a mimo to azylanci jadą przez 5 krajów, aby to właśnie w Holandii składać wniosek o pobyt. Brakuje mieszkań dla młodych Holendrów, podczas gdy buduje się kolejne centra azylantów, bo ci śpią w ogrodzie ośrodka [bez namiotów często] w Ter Apel. Coraz więcej Ukraińców, którzy opuszczają Polskę, bo rynek pracy jest koślawy, pojawia się w NL i zaczyna to budować napięcia, jakie miały miejsce w Polsce rok temu.
Jak już mówiłam, nie są to moje prywatne kłopoty, bo ani nie mieszkam koło Ijmuiden, ani nie wysiedlono mnie, aby osiedlić kogoś z Turcji, kto udaje azylanta, ani też nie straciłam pracy na rzecz Ukraińców. Ale widzę niezadowolenie. I to mnie martwi. Wzrasta ilość kradzieży w sklepach. nie jest tak źle jak UK, gdzie zakładają chipy już nawet na ser, ale niestety nastolatkowie z nożami to problem już nie tylko Rotterdamu. Ludzie odczuwają brak nadziei na przyszłość. Część mówi o emigracji do NZ lub Australii [to duża enklawa Holendrów]. Rząd się rozwiązał, bo nie doszło do porozumienia w sprawie sprowadzania członków rodzin azylantów, którzy już starają się o pobyt w Holandii. W ciągu 3 miesięcy musi dojść do wyborów parlamentarnych i wszystko wskazuje, że będą duże przetasowania, bo coraz większą popularność zdobywa BBB, które w mojej opinii przypomina wczesny PiS. Choć niektóre ich postulaty mi się podobają. Możliwe, że wybory odbędą się w czasie mojego urlopu i mogę nie mieć możliwości głosowania. Musiałabym się dowiedzieć, jak wolno głosować z za granicy. bo polskie rozwiązanie wymagające jazdy do stolicy i stania 4h w kolejce, aby oddać głos to mi się średnio podoba. Z Bilbao do Madrytu jest bardzo daleko.
Poza tym uważam, że ziemia umiera. Kolejne 5 lat będzie zdaniem naukowców stymulowane przez El Nino, więc jeśli teraz było ciepło w Hiszpanii czy Włoszech, to kolejne lata nie zapowiadają się lepiej. Może zamiast na emeryturę na Azory będę uciekać na Wyspy Owcze.
Miałam kilku fajnych nauczycieli w szkole i myślę, że ich wszystkich łączyła jedna cecha – widzieli ucznia. Bo omawianie antyku na języku polskim było dość nudne, podobnie jak gramatyka języka polskiego. A jednak tych kilkoro ludzi potrafiło ogarnąć człowieka i sprawić, aby przez te 45 minut się on postarał skupić i wynieść z lekcji jak najwięcej. Pamiętam, jak biologica ucięła podśmiechujki chłopaków, kiedy była omawiana higiena pochwy. Zwyczajnie przedstawiła im sytuację, kiedy ich dziewczyna czy żona ma infekcję i gorączkuje i co on zrobi. Albo co jeśli będzie musiał zając się chorą matką i musiał ją umyć, bo nie będzie go stać na pielęgniarkę. Trochę osobistego podejścia i uwaga była na powrót skierowana na temat lekcji. Podobnie mieliśmy profesor od polskiego w liceum. Mój brat, który uważał przedmioty humanistyczne za zbędne i bezsensowne, na polskim uważał, bo miał bardzo duży szacunek do nauczycielki. Do dziś mówi o niej „siekiera” ale zawsze z sentymentem. Ja nawet wybaczyłam naszej babce z biologii, że puszczała nam antyaborcyjne gówniane filmiki propagandowe. Biorąc pod uwagę, co teraz dzieciaki przechodzą w szkole, to nawet nie mieliśmy tak źle.
Debatowaliśmy z Ukochanym trochę na ten temat i oboje mamy spory problem w znalezieniu tej jednej jedynej smacznej rzeczy.
Mąż przypominał sobie cuda, jakie jedliśmy na wakacjach. W jakich restauracjach tutaj w NL byliśmy i co jedliśmy. Ostatnie wyjście z jego rodzicami do restauracji 4 km od domu, gdzie jedliśmy naprawdę wspaniałe przysmaki. Nie mógł zdecydować się na jedną rzecz.
Ja tam właśnie krążyłam myślami w podobnych kręgach. Daleko od domu, egzotyczne jedzenie. Pyszny był dorsz w Portugalii, bulion z ogórka w Hoorn, homar na Azorach, ramen w Amsterdamie, bullet steak w Alkmaar, hamburgery w Popradzie… No dużo tego. I tak zaczęłam myśleć o czymś innym. Może nie chodzi o to, co było najsmaczniejsze względem wyjątkowości smaku, ale coś, co przy pierwszym kęsie daje ci naprawdę wspaniałe uczucie smakowe. Taki komfort i prawdziwą przyjemność. I tu wygrywa…. kanapka z paluszkami rybnymi, które robi mój mąż. Dużo cebuli, sałaty, sos do frytek, chleb naszej roboty albo bulki z sezamem, paluszki rybne wysmażone i zostawione do obcięknięcia na ręcznikach papierowych. od pierwszego kęsa mam wtedy takie wewnętrzne „o boże, ale to pyszne!”. Gdzieś na drugim miejscu dam świeża bagietkę z masłem i serem.
A jak to jest u was? Macie taką jedną najpyszniejszą rzecz, którą pamiętacie, czy może ciężko się zdecydować?
W niedzielę staram się wykonać trening biegowy taki dla siebie. Poza planem. Podczas tego biegu robię interwały 1 km na 3 minuty odpoczynku. I biegnę tak długo, jak mi starczy sił. Jak mam dość to dzwonię po męża, aby mnie odebrał. Rok temu fajnie się to sprawdzało, bo dobiegałam do Den Helder i mąż wpadał w te gorące i słoneczne dni z izotonikiem po mnie. Tego lata dni bywają słoneczne, ale prawie nie ma ciepłych dni. Było trochę upałów, a tak to holenderskie lato – 21 stopni i wieje.
Wyszłam więc w niedzielę na taki bieg. Minęłam jedno skrzyżowanie do domu i uznałam, że „e tam, jeszcze nie”. Pobiegłam dalej. Potem kolejne i kolejne i kolejne. Mimo, że bolały mnie kolana w poprzednich dniach, tego dnia nie bolało mnie wcale. Nie podczas biegu. W końcu dobiegłam do miejscowości 5 km od naszej i stwierdziłam, że jestem zmęczona. Czas się zatrzymać. Dokończyłam jednak jeszcze jeden interwał tak dla pewności i stop. Wyszło mi 16 km. To mój 3 najdłuższy bieg odkąd biegam. W poprzednim tygodniu razem zrobiłam 9,75 km. Zaś najdłuższy zrobiłam 3 lata temu – 17,42 km.
Swoje 7-me urodziny spędziłam w szpitalu. Były to całkiem fajne 3 tygodnie pełne dziwnej papki mięsnej, zupy mlecznej z zacierką [nienawidzę] i kisielu zbyt rzadkiego, by kisielem go nazywać.
Miałam operowany pęcherz moczowy. Byłam zacewnikowana dootrzewnowo i pamiętam, jak próbowałam wstać z łóżka po operacji, ale miałam sztywny brzuch i nie dałam rady. nie pamiętam bólu po operacji, ale taka sztywność. Nosiłam na szelkach z bandaży woreczki na mocz. Dostawałam jakieś bardzo bolesne zastrzyki, po których bolały mnie tak pośladki i uda, że nie mogłam chodzić. Na pielęgniarki mówiliśmy „ciocia”, a moja prawdziwa ciocia Renia przynosiła mi Chio Chipsy po operacji, choć doskonale wiedziałam, ze nie powinnam jeść soli. Do dziś nie jem wcale soli. Chyba, że kupuję frytki, to nie da się jej uniknąć. Chipsy oddawałam takiemu chłopcu z oddziału, który mi się podobał, a na sali leżałam z bardzo fajną dziewczynką o imieniu Ada. No i pamiętam, że moja mama myślała, że umarłam. Przeniesiono mnie między salami i jak mama przyszła w odwiedziny to znalazła tylko kartkę nad łóżkiem z moim nazwiskiem skreśloną czarnym pisakiem. Zawsze o tym opowiada jak o największym horrorze. Pamiętam śnieg za oknem i bardzo wysokie łóżko, na którym spałam. I że nie mogłam zasnąć, bo światło było na korytarzu.
A jak to było u Was? Miałyście jakąś operację? Pomijając cesarkę?
Znów pojechałam do ogrodniczego i znów tylko na moment i po jeden worek ziemi. Wróciłam z trzema i masą doniczek. Z ciekawostek, jakie widziałam to pelargonia na pieńku oraz budka lęgowa wysoka na 3 metry.
Widziałam doniczki z ociekaczem i na początku przeszłam obok nich obojętnie, ale potem uznałam, że kupię sobie ładną doniczkę na stół w ogrodzie. Wodę można kumulować w przestrzeni pod nakładką, a można wyciągnąć korek i nadmiar wody spuścić, by zapobiec przelaniu w deszczowe dni.
Dokupiłam 12 doniczek 17cm oraz 6 doniczek mniejszych. W te większe planowałam wsadzić alstromerie a w te mniejsze truskawki z nasion. Ostatnio zauważyłam, że częstoprzesychają i to dlatego, że korzneie wypełniły już cała doniczkę i brakuje ziemi, która by zatrzymywała wodę na dłużej.
Posadziłam 4 z 5 moich papryk peperoni. Zobaczę czy większe doniczki przyspieszą ich rozwój. Póki co wyglądają lepiej niż piąta roślinka, która została w swojej 5cm doniczce.
Truskawki pomimo porażenia grzybem, zaczęły robić nowe listki. Czyli będą żyć. miały dość spore korzenie i cieszę sie, że je przesadziłam. Wydaje mi się, że będzie mi w ten sposób łatwiej je w domu przechowywać przez zimę. Duże rośliny truskawek, które kupiłam już kwitnące, pójdą na zimę do gruntu. Na razie ogród jest jeszcze zajęty fasolką, ale to kwestia pewnie dni, góra dwóch tygodni.
Do roślinki, która wcześniej stała na stole dokoptowałam malutkiego goździka. Póki co roślinka ta po przycięciu średnio się odnawia, więc boje się, czy przetrwa. Poza tym musiałam rozdzielić bryłe korzeniową, aby zmieścić wszystkie rośliny. Na razie nie umarła, więc jest nadzieja, że odżyje za jakiś czas.
Alstromerie trafiły też w większe doniczki. Widziałam, że ich korzenie ładnie już pogrubiały [alstromerie robią korzenie jakby spichrzowe] i zaczęły uciekać dołem doniczek 9cm. Niektóre jak widać na zdjęciu, kwitną, choć powinny być teraz na etapie usiłowania przetrwania. Są to rośliny, które podczas usuwania starych pędów zostały wyrwane. Wyszło z pociągnięciem za dużo rośliny, i jeśli tylko ma kawałek łodygi i korzenia, to wsadzam do ziemi. Jak widać rośliny te przyjęły się. Najbardziej zależy mi na tricolorze – roślinie, którą wycięłam z alstromerii, którą tesciowa kupiła będąc u nas w NL.
Mam też mniej okazałe alstromerie, które miały ładne, duże korzenie, ale trochę gorsze części nadziemne.
Powodem wyjazdu do sklepu ogrodniczego było kupienie ziemi i doniczki do lawendy. niestety widać było po niej, że jej za ciasno i codziennie przywiędła, bo bryła korzeniowa nie zatrzymywała wody. Wybrałam doniczkę niebieską, aby fajnie współgrała z lawendą. Zdaję sobie sprawę, że mam wielki misz-masz w ogródku i wszystko jest z innej parafii, ale doskonale odzwierciedla to chaos jaki mam w głowie i jak bardzo emocjonalnie do wszystkich decyzji i czynności podchodzę. Ta lawenda, w tej doniczce, jest dla mnie po prosty śliczna.
Wreszcie kwitnie mi floks, z czego się cieszę. Ma chyba miesiąc opóźnienia. Ale cieszę się, że jest zdrowy. Było w nim wiele ciem oraz bałam się, że grzyb go położy. Jak zbiorę ostatnią fasolkę to usunę rośliny i chyba wyrwę resztę facelii lub ją tak rozłożę, aby nie przeszkadzała floksowi.
Szykują mi się słoneczniki, ale póki co widać tylko same łebki.
Pomidory w szklarni coraz lepiej. Wycięłam całe wiadro liści, aby przewietrzyć szklarnię. Dzięki temu jest mniejsza szansa na grzyba, choć podczas sztormu w ostatnich dniach szklarnia była zamknięta. Bałam się, że przez otwarte drzwi wiatr zadziała na folii jak na maszcie i wyfrunie mi cała konstrukcję lub porwie na kawałki. Wtedy to nawet półmetrowe śledzie mi by nie pomogły. Obecnie szklarnia jest ponownie otwarta i łapie wszystkie okoliczne ćmy i trzmiele.
Cukinia też rośnie, Co prawda roślina co chwilę zrzuca malutkie cukinie, ale liczę, że jeszcze kilka uda się wyhodować.
A z radości mojego męża… doszły jego nowe noże. Strach ostrza dotykać takie brzytwy. Standardowo mam zakaz ich dotykania, bo ja używam noży do różnych czynności nie związanych z jedzeniem, a mąż tego nie akceptuje. Mam więc osobne noże, którymi otwieram kartony czy słoiki.