Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

[2014-05] Biegacz amator, apostoł sportu i aktywności fizycznej. Na Vitalii jestem teraz po to, aby motywować innych i pokazać im, że droga sportowa nie jest za trudna dla nikogo. [__Ważne linki__]: [_1_] Mój manifest: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8479119
[_2_] Polityka dot. znajomych: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8419862
[_3_] Moje Endomondo: http://www.endomondo.c
om/profile/14544270
[_4_] Jak zostałem biegaczem: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8468537
[_5_] Warsztat biegowy: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8498857

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 50269
Komentarzy: 870
Założony: 16 lutego 2014
Ostatni wpis: 26 lipca 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
strach3

mężczyzna, 47 lat, Warszawa

174 cm, 70.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

17 maja 2014 , Skomentuj

Na początku nie rozważałem żadnej aktywności fizycznej. Uważałem, że owszem może dać efekty, ale niewspółmierne do włożonego wysiłku. Zacząłem od diety z serwisu vitalia.pl. Wybrałem Smacznie Dopasowaną i to był strzał w dziesiątkę. W ciągu pięciu miesięcy z 80 kg schudłem do 68. Czułem się coraz lepiej i zbierałem gratulacje od otaczających mnie ludzi, którzy nie mogli uwierzyć, skąd mam taki hart ducha, żeby się głodzić tyle miesięcy mając raptem 5 kilo nadwagi.

Właściwie to nie mogę powiedzieć, żebym się permanentnie głodził, choć rzecz jasna bywały trudne chwile i nie zawsze wtedy wygrywałem. Dieta była urozmaicona i smaczna, zgodnie z nazwą. Jej siłą były niskie wartości kaloryczne posiłków przy jednoczesnym dobrym zbilansowaniu składników odżywczych, dzięki czemu ograniczona ilość kalorii mieściła się w relatywnie dużej objętości. Pozwalało to wypełnić żołądek może bez specjalnego poczucia sytości, ale i bez głodu. Przerwy między głównymi posiłkami pozwalały przetrwać dodatkowe planowe przekąski. Nauczyłem się, że pięć posiłków dziennie zapewnia zachowanie w miarę stabilnego poziomu cukru we krwi, co zapobiega atakom głodu. Tej zasadzie hołduję do dziś (choć przestrzegam tylko tyle, na ile mi wygodnie).

Jakkolwiek lekko powyższe nie zabrzmiało, łatwe nie było, ale gdy każdego dnia waga pokazywała 0.1 kg mniej, było to wystarczającą nagrodą za trud i motywacją do jego kontynuowania. Był tylko jeden problem: logistyka. Cotygodniowe przejrzenie wygenerowanego przez serwis jadłospisu, dostosowanie go pod wieloma kątami tak aby jeść to co się lubi i umie przyrządzić, co można zabrać i odgrzać w pracy, aby wykorzystać składniki z ubiegłego tygodnia nie dopuszczając do ich zepsucia, wreszcie zrobienie zakupów wg ściśle określonej kilometrowej listy… a nade wszystko godzina-półtorej dziennie stania przy kuchni, aby przygotować posiłki na dzień następny... To wszystko dawało się zrobić, ale wymagało dużo planowania, czasu i wysiłku. Mając nadmiar pracy zawodowej, na logistyce właśnie, a nie na braku sytości na co dzień, polegała dla mnie trudność prowadzenia tej diety. Na dłuższą metę była nie do utrzymania. Na szczęście w końcu dobiłem do zadowalającej masy i z ulgą zakończyłem życie wg dyktatu diety. Był luty 2008 roku i waga pokazywała miłe oku 68 kg.

16 maja 2014 , Komentarze (4)

Dziś opiszę, jak to się właściwie stało, że zacząłem biegać. A właściwie, że zostałem biegaczem, bo to jednak coś więcej… Chciałbym się tym z Wami podzielić, bo widzę na forum zainteresowanie takimi historiami i mam nadzieję, że moja da komuś zastrzyk motywacji do zmian.

Powód był ten sam, co podobno w przypadku większości biegaczy – chciałem schudnąć. Lata pracy za biurkiem, jeżdżenia wszędzie samochodem zrobiły swoje.  Choć chyba jeszcze bardziej stres, który najłatwiej było zagłuszyć endorfinami, wydzielanymi pod wpływem jedzenia. Pod tym względem moja historia jest do bólu typowa. Do tego sport nigdy mnie szczególnie nie pociągał, a najserdeczniej nienawidziłem biegania, które przyprawiało mnie o palpitację serca, łupanie w skroniach i ścisk w gardle. Jedyny wysiłek, który naprawdę lubiłem, to wycieczki po górach.

To był rok 2007. Od dawna widziałem, że sukcesywnie mnie przybywa, ale wpadłem w pułapkę pewnej słabości ludzkiej psychiki. Jeśli poluźniliśmy pasek już o trzy dziurki, to kolejna nie wydaje się już taką tragedią, zwłaszcza jeśli pasek ma jeszcze trzy w zapasie. Wyraźny sygnał nadszedł dopiero, gdy mój ulubiony garnitur przestał się dopinać. Postanowiłem, że czas działać.

14 maja 2014 , Komentarze (2)

Niedawno pod wpływem sugestii Mirajanee pomyślałem, że opiszę, jak to się właściwie stało, że zostałem biegaczem. To chyba dość motywująca historia i może da komuś kopniaka do zmian?

Tylko pytanie, czy ktoś to w ogóle chce przeczytać, bo to długa historia, a tak sobie a muzom mi się nie chce.

10 maja 2014 , Komentarze (2)

W autobusie wolne były już tylko miejsca stojące. W pojeździe wypełnionym zgrzanymi wciąż ciałami biegaczy po zamknięciu drzwi szyby momentalnie zaparowały, kierowca musiał użyć nawiewu, aby coś widzieć. Po pół godzinie jazdy wróciliśmy na linię startu. Nad jeziorem wciąż wiało, więc najpierw owinąłem się złotą folią termoochronną, dołączając do innych podobnych ufoludków. Następnie odebrałem medal – pierwszy w kolekcji kolorowy (standardem są jednobarwne).

Odczepiłem spod numeru startowego kupony na posiłki regeneracyjne, wręczyłem je siostrze i ustawiłem ją w kilometrowej kolejce, a sam zaaplikowałem sobie kwadrans porządnego rozciągania. Pałaszując makaron oczyma wyobraźni widziałem, jak każdy kęs ulega gwałtownemu spaleniu, tak jak węgiel sypany do rozbuchanego pieca. Ta najprostsza pierwotna czynność, zaspokojenie głodu po wysiłku, sprawiła, że poczułem pełnię życia.

Śledząc relację na telebimie dowiedziałem się, że w okolice 19-go kilometra dobiegli Adam Małysz, Beata Sadowska, prezydent Poznania oraz Spartanie. Wspomniany wcześniej 58-letni dziś Jerzy Skarżyński pokonał 36 km, a polska czołówka wciąż jeszcze biegła. Później dowiedziałem się, że najlepszy Polak dotarł do 49-go kilometra, a w skali całego świata wygrali Etiopczyk (ponad 78 km), zaś wśród kobiet Norweżka (prawie 55 km). Mój uzysk to 24.5 km i nowa życiówka w półmaratonie. Plus fajna przygoda i świadomość wsparcia szczytnego celu.

Nie zapominając o dwóch kilogramach pysznych certyfikowanych rogali świętomarcińskich, które po powrocie do biura rozeszły się jak… świeże bułeczki :)

9 maja 2014 , Komentarze (3)

Obejrzałem się, ale za sobą nie zobaczyłem jeszcze żadnych śladów pościgu. Minąłem 22-gi, a potem wymarzony 23-ci kilometr. Po kilku minutach za sobą usłyszałem jakieś krzyki. Wiedziałem, co teraz nastąpi i wyłączyłem empetrójkę, aby słyszeć komunikaty. Ekipa wyprzedzająca samochód pościgowy na quadzie darła się wniebogłosy: „wszyscy na prawo! Dogania was, jest 30 metrów za wami, U-CIE-KAJ-CIE!!! Za ten zaangażowany doping jestem im wdzięczny, zadziałał :)

Włączyłem dopalacz, wiedząc jednak dobrze, że prędkość 14 km/h dam radę utrzymać góra trzysta metrów, podczas gdy auto jadące już 16 km/h i tak mnie dogania. Wreszcie siły się skończyły, nie zatrzymując się odwróciłem głowę w lewo czekając na coup de grace. Wtedy okazało się, że chłopaki z quada ściemniali, catcher car był jeszcze 50 metrów za mną. Biegnąc na ostatnich nogach trzeba się więc było poderwać jeszcze jeden raz.  Po niekończących się sekundach wreszcie przez megafon usłyszałem swoje nazwisko. Biały pojazd minął mnie powoli, a wtedy moje ręce wykonały zwyczajowy wymach w górę… i koniec. Przejście do marszu, ulga, schłodzenie. Przed sobą obserwowałem, jak następni, odrobinę szybsi ode mnie zawodnicy podrywają się do ostatnich metrów rozpaczliwej ucieczki.

Idąc do odległego o półtora kilometra punktu, gdzie czekał powrotny autobus, upajałem się myślą o sukcesie, który właśnie odniosłem. Poprawa życiówki w „połówce” o ponad 5 minut to naprawdę duża sprawa, zwłaszcza, że ledwie miesiąc temu na Półmaratonie Warszawskim też urwałem ponad dwie. To był mój dzień, wszystko się udało. Mimo zmęczenia, w takiej chwili to jedyne, co się liczy. Choć ból mięśni łomocze do drzwi, nikt mu nie otwiera.

9 maja 2014 , Komentarze (3)

Ruszyliśmy punktualnie o 12:00. 35 000 biegaczy na całym świecie dokładnie w tej samej chwili, z tego ponad 1100 w Poznaniu. Kilkaset osób przed sobą to nie jest dużo, dzięki strefom przekłada się na raptem kilkadziesiąt do wyprzedzenia, więc dość szybko faza lawirowania w tłumie skończyła się i można było ustabilizować zaplanowaną prędkość docelową. W moim przypadku 5:15, ale choć bardzo się starałem nie dać się ponieść, to mimowolnie wychodziło inaczej. Na podbiegach nie traciłem, a jednocześnie na zbiegach zyskiwałem, skutkiem czego kolejne kilometry wychodziły nieco szybciej niż wskazywał plan. Wreszcie machnąłem ręką - przecież nie będę tracił sił na to aby hamować! – i przestawiłem się na kontrolę tętna. Biegło się rewelacyjnie. Temperatura była idealna, dokuczliwy wcześniej wiatr wszedł w rolę sprzymierzeńca, a i słońce nie ważyło się przeszkadzać. Przebiegliśmy wzdłuż południowego brzegu jeziora i okrążyliśmy Stare Miasto. Biegnąc, rozpoznawałem zwiedzone dzień wcześniej miejsca. Wszędzie stali kibicujący przechodnie i dzieci, czekające z wyciągniętymi rączkami, aby im przybić piątkę. Mijaliśmy  kolejne zakręty i punkty nawadniania, kolejne ulice. Na tym etapie już nikt mnie nie wyprzedzał. Wybiegane harpagany były już daleko z przodu, narwańcy spalili się i zostali z tyłu, więc biegło się w z grubsza stabilnych grupkach. Gdy po każdym kilometrze zegarek wibrując zaznaczał międzyczas, sprawdzałem go i widziałem, że cały czas robię nadróbki, biegnąc trochę szybciej od założonego tempa. Trochę mnie to niepokoiło, ale na szczęście tętno było tak korzystne i stabilne, że przez chwilę zwątpiłem, czy odczyt jest prawidłowy. Dla zainteresowanych zapis biegu jest tu: http://www.endomondo.com/workouts/334318151/14544270

Po 10-tym kilometrze wdusiłem w siebie batona energetycznego i stwierdziłem, że mam jeszcze zaskakująco duży zapas sił. Z ciekawości poprawiłem na chwilę w zegarku referencyjne tempo o 5 sekund na kilometr i okazało się, że nie mam do niego żadnej straty. To był kluczowy moment tego biegu – będąc na półmetku miałem dobry czas i czułem, że dam radę utrzymać tempo aż do końca. Biegłem więc dalej już swobodnie celując w tempo 5:10. Pomimo odkładającego się jednak powoli zmęczenia i podbiegów, które wyrosły przed nami, na kolejnych kilometrach udawało się dalej powiększać wypracowany już zapas czasu. Mimo wszystko podbiegi, niezbyt strome lecz jednak długie, dały wszystkim trochę w kość, więc trzeba było przestać wieźć się na plecach innych, zwalniających już biegaczy i postawić na samodzielną kontrolę tempa.

Po zaliczeniu wodopoju na 15-stym kilometrze obliczyłem sobie, co by się musiało stać, abym nie zrobił życiówki. Wyszło mi, że to praktycznie niemożliwe. Podbieg, który wreszcie się skończył, sponiewierał moich rywali bardziej niż mnie i teraz zacząłem ich mijać jeszcze szybciej. W tym momencie po raz kolejny podziękowałem sobie za trenowanie biegów z narastającą prędkością. Gdy minąłem oznaczony białą flagą 20-sty kilometr i rozpocząłem finisz półmaratoński, nastąpiła istna rzeź niewiniątek. Wiedziałem już, że życiówka będzie jak z bajki i poleciałem po nią jak na skrzydłach, wyprzedzając innych zawodników całymi grupkami. Dystans 21097 metrów przypadł tuż przed kolejnym punktem nawadniania, niewątpliwie ustawionym tu nieprzypadkowo. Szczęśliwy chwyciłem kubek z izotonikiem i na kilka krótkich chwil przeszedłem do marszu, inaczej nie byłbym w stanie trafić płynem do ust. Jednak gdy tylko kubek został opróżniony, poderwałem się do dalszego biegu. I to było coś zupełnie nowego, nigdy dotąd po minięciu mety nikt nie kazał mi się dalej męczyć! Śmiertelnie zmęczonemu przecież człowiekowi! ;) Najpierw więc szło to powoli, ale po paru chwilach nogi odzyskały większość wigoru. Po kolejnych metrach weszły w tempo wolniejsze może niż wcześniej, ale wciąż przyzwoite i pozwalające poprawić wynik jeszcze o kawałek, zanim dogoni mnie samochód pościgowy. Zaplanowałem przecież walkę o 23 km, choć tak dobry czas na dwudziestym pierwszym oznaczał, że zmagania potrwają dłużej. W nagrodę za przekroczenie planu musiałem więc znaleźć siły na dodatkowe 5 minut biegu.

8 maja 2014 , Skomentuj

W miasteczku sportowym na wschodnim brzegu jeziora Maltańskiego stawiło się ponad tysiąc biegaczy. Dobra organizacja, od stref startowych i infrastruktury do motywującej konferansjerki – nic tylko się wyluzować i biec. Akcję wspierali ambasadorzy biegu i celebryci, m.in. twórca polskiej szkoły biegowej i legendarny maratończyk Jerzy Skarżyński, gwiazda serialu Czas honoru Agnieszka Więdłocha, była wokalistka Varius Manx Monika Kuszyńska, biegająca dziennikarka Beata Sadowska, popularyzator biegania i trener Mateusz Jasiński oraz Adam Małysz, którego przedstawiać nie trzeba. Uwagę zwracał znany dobrze bywalcom takich imprez zastęp Spartan – czyli biegaczy, niezależnie od pogody biegających w czerwonych strojach i a’la spartańskim ekwipunku, aby podziw dla swego wyczynu przekuć na datki, zbierane na cele charytatywne.

Obejrzałem naszpikowane elektroniką samochody pościgowe – były dwa, bo przecież awarie się zdarzają, a zatrzymanie jedynego auta rozłożyłoby cały wyścig. Na karoserii miały zamocowaną aparaturę, rozpoznającą chipy do mierzenia czasu, zatopione w numerach startowych biegaczy. Wymagały one uprzedniej aktywacji, w tym celu należało wejść do strefy startowej przechodząc blisko samochodów.

Moja życiówka z półmaratonu, podana przy rejestracji do biegu, wyznaczyła moje miejsce w strefie startowej D – najliczniejszej. Na telebimie pojawił się obraz z innych lokalizacji biegu na świecie oraz zegar, odliczający ostatnie minuty do startu. Na scenę wszedł specjalista od rozgrzewki i robił co mógł, aby dobrać takie ćwiczenia, które można wykonać stojąc w tłumie i nie robiąc przy tym krzywdy sąsiadom.  Na szczęście wstępną rozgrzewkę zrobiłem już wcześniej, bo nad brzegiem jeziora solidnie wiało (wcześniejsze obawy dotyczące pogody nie potwierdziły się). Dzięki obecności mojego osobistego Wsparcia Technicznego wiatrówkę mogłem zdjąć dopiero w strefie startowej. Teraz wystarczyło uważać na kuksańce rozgrzewających się sąsiadów i chronić ciepłotę ciała. Najlepiej przytulając się do innego biegacza płci przeciwnej, co w tej sytuacji było obopólnie mile widziane :)

8 maja 2014 , Komentarze (2)

Po zwiedzaniu nastąpiła kolacja, przygotowanie logistyki, minutowego harmonogramu zadań dnia następnego i można było iść spać. Leżąc w łóżku z zamkniętymi oczami dokonałem ostatniej weryfikacji prognozy wyniku i taktyki na bieg. W zasadzie dystans do przebiegnięcia był niestandaryzowany, zatem wynik nieporównywalny z żadnymi innymi zawodami. Dlatego można było podejść do tego startu czysto turystycznie, jak do ciekawostki, której dotąd w biegowym świecie nie było – i pobiec na luzie. I tak też zamierzałem zrobić początkowo - dopóki nie zastanowiłem się nad podstawowym parametrem takiej trasy: jak szybko mam właściwie nią biec. Jak najszybciej? Nie, to tak nie działa :) Jeśli np. pobiegnę tempem na piątkę, wyczerpię siły zbyt wcześnie i samochód pościgowy dogoni mnie słaniającego się poboczem. Jeśli zaś pobiegnę wolniej, tempem maratońskim, zostanę złapany jeszcze w pełni sił. Właściwe tempo powinno być gdzieś pośrodku – tylko pytanie, gdzie? Na szczęście organizator udostępnił na stronie imprezy kalkulator. Przy jego pomocy operując suwaczkiem dystansu można było odczytać wymagane do jego przebiegnięcia tempo i ocenić, czy przez tenże dystans damy radę je utrzymać.

Wynik tego ćwiczenia powiedział mi, że powinienem dać radę przebiec akurat półmaraton z małym hakiem. W tej sytuacji postanowiłem zawalczyć o nową życiówkę na tym dystansie, a po jego pokonaniu resztą sił, zwalniając możliwie jak najmniej, dobiec do 23-go kilometra zanim dotrze tam pościg. Szykowała się więc ostra walka. Dlatego właśnie zimny kufel piwa i słodkości z kafejek były tego dnia nie dla mnie.

Utwierdziwszy się w przekonaniu, że założenia taktyczne są dobre, przystąpiłem do ostatniej tego dnia, ale wcale nie najmniej ważnej fazy przygotowań – wizualizacji sukcesu. Starałem się to zrobić korzystając z technik mentalnych, poznanych na ostatnim wykładzie mojego klubu biegowego, ale nie mogąc ich sobie dobrze przypomnieć po prostu poszedłem na żywioł. Wyobraziłem sobie, jak ruszam, pozwalam narwańcom się wyprzedzić, przebiegam kolejne kilometry, pilnuję techniki i czasu, aż wreszcie sam zaczynam wyprzedzać słabnących i ostro finiszuję, uciekając przed doganiającym mnie samochodem z metą. Byłem pewny swojej formy i to przekonanie sprawiło, że wizja sukcesu była silna i niezakłócona. Spokojnie odpłynąłem w objęcia Morfeusza.

7 maja 2014 , Komentarze (2)

Miesiące, dzielące mnie od 4. maja 2014 roku, płynęły spokojnie wypełnione innymi zawodami, aż wreszcie Outlook przypomniał, że już czas. W przeddzień imprezy z samego rana zapakowałem do bagażnika auta plecak, a do kabiny siostrę, która miała pełnić rolę Wsparcia Technicznego. Po kilku godzinach rejsu autostradą dotarliśmy do biura zawodów nad poznańskim jeziorem Maltańskim, gdzie odebrałem pakiet startowy. Następnie udaliśmy się w pobliże Starego Miasta. Znalezienie miejsca do parkowania wymagało zrobienia paru kółek, ale w końcu się udało. Po pokonaniu ostatniej mili spacerkiem odnaleźliśmy nasz hostel, położony tuż przy Rynku.

Mając wolną całą połowę dnia, skorzystaliśmy z okazji, aby nadrobić turystyczne zaległości i zwiedzić stolicę Wielkopolski przynajmniej w części, na luzie i nie trzymając się kurczowo przewodników. Poznańska Starówka uwiodła mnie swoim klimatem, choć żałowałem, że w trosce o formę pokusom okolicznych piwnych ogródków i kawiarni tym razem muszę dać odpór. Słynne rogale świętomarcińskie w tej sytuacji zostały zakupione na wynos.

O ile w drodze do Poznania padał deszcz, po południu niebo rozpogodziło się i uprzyjemniało nam spacer. Oczywiście ja od razu pomyślałem, że jednak z punktu widzenia samych zawodów nie rokuje to dobrze na dzień następny z uwagi na niepożądane w tym sporcie słońce. Jak to bieganie zmienia człowiekowi perspektywę... Póki co wolałem wierzyć w prognozę – miało być najwyżej 10 stopni i umiarkowane zachmurzenie.

6 maja 2014 , Komentarze (2)

Jako że dostałem z mojego klubu biegowego "zamówienie" na kolejną relację, tekstu będzie jednak trochę więcej niż pisałem wcześniej. Kolejne odcinki będę dodawał sukcesywnie, mam nadzieję że się Wam spodoba.

O Wings for Life przeczytałem po raz pierwszy jakieś pół roku wcześniej w jednym z biegowych serwisów. Moją uwagę przykuł podtytuł „Jak długo dasz radę uciekać?” Okazało się, że w przypadku tych zawodów paradygmat biegu do mety został odwrócony. Tutaj od mety trzeba uciekać - najdłużej, jak się da, do utraty sił. Metą jest samochód, który pół godziny po starcie biegu z ustaloną, rosnącą prędkością rusza w pościg za zawodnikami. Doganiając eliminuje ich z wyścigu i wyznacza dla każdego linię mety w innym miejscu. Zwycięża ten, kto da radę uciekać najdłużej i w związku z tym przebiegnie największy dystans. Smaczku dodawał też fakt, że miał to być pierwszy na świecie bieg symultaniczny – rozgrywany w ponad trzydziestu miastach na sześciu kontynentach dokładnie w tym samym momencie. Całość środków, zebranych z opłat startowych, miała być przeznaczona na badania nad lekarstwem na uszkodzenia rdzenia kręgowego. Mieliśmy więc biec dla tych, którzy biec nie mogą.

Nietypowa koncepcja biegu i charytatywny cel kupiły mnie od razu i mimo koniecznej kilkugodzinnej podróży do Poznania, z miejsca zapisałem datę w kalendarzu.