Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

[2014-05] Biegacz amator, apostoł sportu i aktywności fizycznej. Na Vitalii jestem teraz po to, aby motywować innych i pokazać im, że droga sportowa nie jest za trudna dla nikogo. [__Ważne linki__]: [_1_] Mój manifest: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8479119
[_2_] Polityka dot. znajomych: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8419862
[_3_] Moje Endomondo: http://www.endomondo.c
om/profile/14544270
[_4_] Jak zostałem biegaczem: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8468537
[_5_] Warsztat biegowy: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8498857

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 49954
Komentarzy: 870
Założony: 16 lutego 2014
Ostatni wpis: 26 lipca 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
strach3

mężczyzna, 47 lat, Warszawa

174 cm, 70.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

28 maja 2014 , Komentarze (3)

Miałem coś napisać o sobotnim (24.maja) Biegu Ulicą Piotrkowską w Łodzi. Szczerze mówiąc specjalnie nie ma o czym, ale z drugiej strony każde zawody to jednak jakieś przeżycie, więc chyba warto te wspomnienia zachować.

Po tym, jak dwa tygodnie wcześniej na Ekidenie poprawiłem życiówkę bez wyrzygu na mecie, wiedziałem, że jestem w doskonałej formie. Szykowałem się więc na kolejną poprawkę. Niestety na 4 dni przed zawodami stało się jasne, że pogoda zmienia się na letnią permanentnie i nie ma szans, aby w tym terminie zrobiła sobie wolne. Zapowiadali upał pod 30C, który nie wyklucza wprawdzie biegania w ogóle (właśnie tak zresztą wyglądał mój debiut na zawodach), ale szanse na życiówkę redukuje niemal do zera. Co prawda o 18:30, gdy ruszać miał bieg, jest już nieco chłodniej, ale raptem o 2-3 stopnie.

Nie mając wpływu na pogodę, zrobiłem przynajmniej to, co mogłem. Chodząc po ulicach omijałem szerokim łukiem cień, aby adaptować organizm do wysokiej temperatury. Oczywiście adaptacja bezwysiłkowa to coś zupełnie innego, ale zawsze coś. Poza tym kupiłem biały singlet, czyli koszulkę bez rękawków. Ostatnie zawody pokazały mi, że jednak robi to pewną różnicę.

 Tym razem na zawody przyjechałem z kibicami w osobach mojej córki i jej mamy. Zuzia już kiedyś była na mecie, czasem też robimy wspólny trening rowerowo-biegowy, ale chcę jej zaszczepiać sportowe wzorce jak najczęściej. Może kiedyś złapie tego bakcyla tak, jak ja.

Głównym sponsorem biegu była sieć drogerii Rossman, stąd nazwa biegu. Miasteczko biegowe, start i meta zorganizowane były w okolicach Manufaktury. Do biegu zapisało się 3000 osób, więc w całym centrum handlowym pełno było ubranych na sportowo ludzi z przyczepionymi numerami startowymi. Najpierw szybko odebrałem całkiem fajny pakiet startowy (koszulka techniczna, słodycze, izo). Potem chcąc wykorzystać czas pozostały do startu, dołączyłem do dziewczyn w Eksperymentarium (fajne, polecam jak ktoś nie był a ma wolną godzinkę). Jednocześnie regularnie popijałem izo, aby zachować dobry stopień nawodnienia.

O 18:00 dla odgonienia senności (spałem tylko 5 godzin, wstać musiałem o świcie, potem podróż łącznie 250 km autem) i nie ukrywam, także w celach dopingowych wypiłem podwójne espresso. Zaraz potem odwiedziłem toaletę, by zmniejszyć wagę startową sposobem numer jeden. Na korytarzu przywitała mnie kilometrowa kolejka przestępujących z nogi na nogę biegaczy. Wykonawszy zadanie udałem się na rozgrzewkę, niestety zostało na nią symboliczne 5 minut, bo w kolejce straciłem zbyt wiele czasu. Potem poszedłem na start, gdzie ku mojej radości wyznaczone były strefy czasowe. Pogoda znacznie się poprawiła – słońce skryło się za chmurami, a w powietrzu wisiał deszcz, choć wciąż było gorąco. Ustawiłem się w połowie strefy, biegnącej na 45:00. Chwila czekania, strzał i lecimy.

25 maja 2014 , Komentarze (6)

Dziś bieganie i aktywność fizyczna w ogóle są główną treścią mojego życia. Dzięki nim jestem zdrowszy, silniejszy, bardziej zadowolony z siebie, wyglądam i czuję się lepiej fizycznie i psychicznie. Bóle pleców, którym nie dała rady rehabilitacja, przeszły same. Korytarzem w biurze idę ładnie, naturalnie wyprostowany, a nie przykurczony. Moja twarz w ciągu roku zmieniła się nie do poznania; ostatnio nawet usłyszałem w szkole córki od jej koleżanki, że już wiadomo, po kim ma urodę :D Mogę ubrać się w to, co chcę (no, prawie, ale to kwestia niedługiego czasu). Nie przejmuję się zbytnio, gdy zjem pizzę albo paczkę ciastek, bo i tak na drugi dzień to wybiegam. Mam nową pasję, która daje mi powód, żeby wyglądać dnia następnego z zadowoleniem i robić plany. Mam więcej siły, żeby mierzyć się z wyzwaniami pozasportowymi, dzięki czemu żyje mi się łatwiej i mam więcej czasu na sport – tak nakręca się pozytywna spirala. Nauczyłem się jeszcze lepiej stawiać sobie cele, planować ich osiąganie i te plany wykonywać. Moją drugą pasją stało się dzielenie się tym z innymi, dlatego jestem tu na Vitalii. Życie nabrało sensu i smaku.

Patrząc teraz na tą historię z pewnej perspektywy, widzę lepiej, niż przed jej spisaniem, że na każde dwa kroki w przód robiłem jeden w tył. Najtrudniej chyba było zacząć, bo wymagało to przełamania utartych schematów myślowych. Nie tak łatwo było też podnosić się po kolejnych upadkach. Ale po stokroć było warto iść tą drogą.

Więc jeśli miałbym Wam coś doradzić, to chciałbym, abyście zapamiętali dwie rzeczy.

Jeśli Wam na czymś naprawdę zależy, NIGDY się nie poddawajcie. To nie jest tylko ładne hasełko, które każdy słyszał już tyle razy. Po upadku trzeba wstać, otrzepać się, wyciągnąć wnioski i od razu zacząć od nowa, nie licząc porażek. Porażki to tylko kroki, niezbędne do osiągnięcia celu. Żeby do niego dojść, czasem trzeba zmienić kurs. Sukces tam jest i czeka, dojdziecie do niego, jeśli nie będziecie zawracać z drogi. Brzmi jak propaganda sukcesu? Upadałem sześć razy, ale się podnosiłem i walczyłem dotąd, aż się udało. I podniosę się znowu, jeśli będzie trzeba. A jestem zwykłym człowiekiem i mam wiele słabości, do których nigdy się tu nie przyznam. Nie trzeba być supermanem. Wbrew pozorom nie mam supersilnej woli, po prostu byłem dobrze zmotywowany. Skoro udało się mnie, uda się i Wam, trzeba tylko (i aż) chcieć. Motywacja pozwala przenosić góry, słyszeliście to gdzieś? Na pewno. To już wiecie, dlaczego – bo to prawda. Dlatego dodatkowa uwaga - trzeba umieć rozpoznawać, kiedy po porażce należy poszukać lepszej metody, a kiedy lepszej motywacji.

Po drugie, jeśli rezygnujecie z celu, bo jego osiągnięcie długo potrwa - pamiętajcie, że CZAS I TAK UPŁYNIE. Wtedy możecie być albo na szczycie, albo tu, gdzie teraz.

W życiu nie można mieć wszystkiego, dlatego życie jest sztuką dokonywania właściwych wyborów. Żeby dostać to, czego się chce, trzeba z mniej ważnych rzeczy zrezygnować. Powodzenia w Waszych wyborach. Mam nadzieję, że ta historia zainspiruje Was do zmian.

24 maja 2014 , Komentarze (3)

Dalszą historię opowiem w skrócie, choć była naprawdę długa i wolałbym o niej zapomnieć. Zanim mogłem przejść z łóżka do toalety bez kul, minął tydzień, a zanim całkiem je pożegnałem, kilka tygodni. Potem rehabilitacja, liczne badania diagnostyczne i kontrolne, wydatki, ogrom straconego czasu i wreszcie diagnoza: konflikt udowo-panewkowy. Okazało się, że to co się stało, wisiało nade mną od początku… Było tylko kwestią czasu, jak ten miecz Damoklesa opadnie w dół. Budowa mojego stawu biodrowego sprawiała, że przy większym zakresie ruchu, niespotykanym w normalnym życiu, ale spotykanym na zbiegu w dół wydłużonym krokiem na dużej prędkości, głowa kości udowej tarła o panewkę stawu, bo do niej nie pasowała. Ot taka anomalia anatomiczna – gdybym nie biegał, mógłbym dożyć późnej starości nawet o tym nie wiedząc. Niestety to oznaczało wyrok – nawet gdy za kilka miesięcy staw się w pełni zagoi, kości na zbiegach znów będą o siebie trzeć z wiadomym skutkiem. Dodatkowo, w drugim biodrze może być ten sam problem. Po rekonwalescencji mogłem co najwyżej sobie potruchtać, ale o szybszym biegu nie było mowy.

Nie mogłem się z tym pogodzić, po pierwsze dlatego, że nie wyobrażałem sobie innego tak skutecznego sposobu na schudnięcie, a po drugie dlatego, że naprawdę pokochałem bieganie. Przekopałem internet i dowiedziałem się, że taki konflikt można naprawić operacyjnie, wykonując frezowanie kości tak, aby do siebie pasowały. Operacja płatna, bo w NFZ musiałbym czekać latami… na szczęście miałem rezerwę finansową. Znów badania, czekanie na termin, operacja, kule, rehabilitacja i powolny powrót do sportu. Na szczęście w pewnym momencie udało się włączyć rower, a jest to podobny rodzaj wysiłku. Drałowałem więc szosą po 50 km na pulsie 165+ i byłem prawie szczęśliwy.

Do biegania bardzo ostrożnie wróciłem w połowie września 2013 i od tamtego dnia do dziś udaje mi się omijać większe rafy. Bilans: stracony cały rok (nie całkiem, bo był rower) i wydatki, zamykające się pięciocyfrową kwotą. Ale strat na motywacji brak!

Dwa miesiące później w Biegu Niepodległości życiówkę z pamiętnego Biegnij Warszawo poprawiłem o całe 3 minuty.

23 maja 2014 , Skomentuj

Ostatnie zawody, o których opowiem, to Biegnij Warszawo 2012, chyba największy masowy bieg uliczny w Polsce na dystansie 10 km. Niedługo przed nim zacząłem uczęszczać na treningi firmowego klubu biegacza. Na jednym z nich po raz pierwszy ćwiczyłem na Agrykoli podbiegi i zbiegi. Te drugie spowodowały niezbyt silne, ale niepokojące bóle – w lewej pachwinie i prawym achillesie. Zależało mi na zawodach i robiłem wszystko, co mogłem, aby przed startem wydobrzeć. Jako, że nasza trenerka była wykwalifikowaną fizjoterapeutką, zaleciła odpowiednie ćwiczenia i sumiennie je wykonywałem. Wykosztowałem się też na opaski kompresyjne na uda, na wypadek, gdyby był choć cień szansy, że w tej sytuacji pomogą (nie pomogły, ale używam ich do dziś).

Byłem zdeterminowany, ale wiedziałem, że drogą na skróty można wyjść na manowce. W dniu zawodów uczciwie sam siebie zapytałem, czy to rozsądne żeby biec. Ból pachwiny ustąpił prawie całkowicie, ale achilles zdawał się jeszcze drzemać w przyczajeniu. Zrobiłem więc test: postawiłem auto 3 kilometry od miasteczka biegowego i wykonałem długą rozgrzewkę zmiennym tempem. Nic mnie po niej nie bolało, więc uspokojony stanąłem na starcie i pobiegłem. Na takich zawodach, zwłaszcza dla nowicjusza, którym wciąż byłem, jest dużo emocji, dlatego tym bardziej się skupiałem na tym, żeby nie zagłuszyły sygnałów płynących z ciała. Mimo to start okazał się to błędem, za który zapłaciłem ogromną cenę.

Bieg był ciężki, ale robiłem swoje walcząc tylko ze zmęczeniem. Cały czas wypatrywałem niepokojących oznak bólowych, jednak wszystko szło dobrze… aż do dziewiątego kilometra. Był tam relatywnie stromy, półkilometrowy zbieg Książęcą z Nowego Światu w kierunku Rozbrat. Taki odcinek jest zawsze okazją, żeby zyskać kilkanaście cennych sekund, puszczając się „z górki na pazurki”. Niestety po kolejnych kilkuset metrach poczułem spory ból tam, gdzie się go już mniej spodziewałem - nie w achillesie, tylko w pachwinie. Do końca został kilometr, więc zdecydowałem że dam radę, choć musiałem zwolnić i inni biegacze wyprzedzali mnie masowo. Straciłem pół minuty, ale dotarłem do mety poniżej 52 minut, co wciąż oznaczało poprawę życiówki o minutę. Za linią mety jednak z każdą chwilą coraz mniej myślałem o wyniku, a coraz więcej o tym, jak zrobić kolejny krok. 20-minutowy odpoczynek w niczym nie pomógł, sytuacja była bardzo nieciekawa i zdawała się pogarszać. Towarzyszyła mi rodzina, ale samochodem można było po mnie podjechać tylko do placu Na Rozdrożu, odległego o kilkaset metrów od mety. Pokonanie tego dystansu zajęło mi ponad pół godziny. Każdy krok okupiony był piekielnym bólem i płynącymi poza kontrolą łzami. Obok mnie szła siostra i nie mogła mi w żaden sposób pomóc.

23 maja 2014 , Komentarze (11)

Tydzień później dowiedziałem się, że w końcu lipca odbędzie się Bieg Powstania Warszawskiego. Można było biec jedną lub dwie 5-kilometrowe pętle. Piątka nie była wyzwaniem (zakładając udział na dobiegnięcie, a nie na wynik), z kolei dycha wydawała się jeszcze dystansem z innego świata. Postanowiłem, że czas się sprawdzić i przypomnieć sobie po dziesięciu z górą latach, jakie to uczucie startować w zawodach sportowych innych niż brydż (ostatni raz był na studiach, przepłynąłem ok. 3-kilometrowy maraton pływacki). Zdecydowałem się pobiec piątkę na wynik.

Po kilku dniach w głowie zaczęła jednak kiełkować myśl: zostało jeszcze prawie trzy tygodnie, a tak znowu dużo do dyszki mi nie brakuje… może jednak spróbować? Raz kozie śmierć, pomyślałem i zapisałem się na dwie pętle. Na treningach zacząłem zwiększać przebiegany jednorazowo dystans pod zawody. Zajęło to raptem trzy treningi (dziś wiem, że to nie było mądre…). Dzień, w którym pierwszy raz przebiegłem 10 km  bez zatrzymania, wtedy w lipcu 2012 roku, to drugi najważniejszy dzień w mojej „karierze” biegacza. W nagrodę, wiedząc już, że z tej drogi nie zawrócę, zamówiłem najbardziej wypasiony pulsometr z GPSem, który dobrze mi służy do dziś.

Biegu nie będę opisywał szczegółowo, może kiedyś przy okazji. Powiem tylko, że był wielkim przeżyciem, pamiętam do dziś wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, jakby to było wczoraj. Pierwszy medal, powieszony na szyi za metą, to trzeci kamień milowy mojej biegowej historii. Swoją pierwszą dychę pobiegłem po dwóch miesiącach biegania (nie licząc poprzednich lat) w czasie 1:07, co mimo krańcowego zmęczenia było wynikiem gorszym niż na treningach z uwagi na 30-stopniowy upał. Cieszyłem się jak dziecko, bo wiedziałem, że dałem z siebie wszystko (od tamtego dnia wiem, jakie mam HRmax).

Kolejnym etapem był półmaraton. Nie planowałem biec takiego dystansu, ale dowiedziałem się, że w ostatni weekend sierpnia 2012, w terminie planowanych odwiedzin u mojego ojca na Mazurach, dosłownie przed jego furtką przebiegać ma  trasa biegu. Tak jak przy dyszce, wydawało się, że pozostały czas jest zbyt krótki, aby się przygotować do dystansu, który budził duży respekt. Na tamtą chwilę biegałem bowiem 12 km (z jednym epizodem 14.5 km), a do zawodów zostały dwa tygodnie. Wahałem się, ale z pomocą przyszedł mi przypadek. Biegając rano w lesie zabłądziłem i gdy z niego wybiegłem, okazało się, że jestem w sąsiedniej miejscowości. W nogach miałem już 15 km i zacząłem maszerować w kierunku domu, ale rzut oka na zegarek powiedział mi, że w tym tempie nie zdążę na cotygodniowe zebranie w pracy. Nie miałem wyboru, trzeba było podbiec. Pod drzwiami domu okazało się, że debiut półmaratoński mam już niechcący za sobą ;) A potem zostało to powtórzyć oficjalnie i odebrać drugi medal do kolekcji. Było ciężko, walczyłem z kolkami, ale ostrożne rozplanowanie sił przyniosło sukces, a dramatyczny wyścig z konkurentami na finiszu powinni pokazywać w telewizji! Tym razem szczęście było podwójne, bo na trasie spod furtki dopingowała mnie rodzina, a na mecie cała szczęśliwa i dumna czekała moja córka :)

22 maja 2014 , Skomentuj

Tak, szóste podejście oznacza, że niestety była kolejna przerwa. Osłabione latami bezczynności plecy zaczęły tak szwankować, że w pracy zupełnie nie mogłem się skupić, co zaczęło mieć wyraźny wpływ na wyniki. Musiałem się poddać rehabilitacji, czemu towarzyszyła duża dezorganizacja życia i brak ochoty, żeby gdzieś tu jeszcze wciskać bieganie i ciągnąć kolejną srokę za ogon. Na tamtym etapie było ono dla mnie czymś ekstra, luksusem wymagającym czystych myśli i braku ciągniętego za sobą ogona niezałatwionych spraw.

Uporanie się z tym potrwało ponad pół roku. Na kolejny trening wyszedłem na początku czerwca 2012 roku, dźwigając rekordowe 83 kg masy ciała. Tym razem jednak szło gładko. Tylko pierwszy trening był ciężki, pomysł wykonania ciągłego biegu po tak długiej przerwie był chybiony i musiałem go porzucić, przechodząc w marszobieg. Ale już za drugim razem biegłem pełne 30 minut, pokonując 4 km.

Po 10 dniach odezwał się znów shin splint, jednak tym razem byłem już zahartowany niepowodzeniami i nie traktowałem go jako końca kolejnego podejścia, tylko jako przejściowy problem. Wznowiłem treningi od lipca, przebiegałem wtedy 6.5 km w ciągu 45 minut.

21 maja 2014 , Skomentuj

Nie pamiętam już, co tym razem stanęło na przeszkodzie, ale kolejny rozdział tej historii zaczyna się półtora miesiąca później, gdy na 9 dni wyjechałem w góry. Jak pisałem na wstępie, wysiłek fizyczny zawsze był dla mnie dyskomfortowy, ale z jednym wyjątkiem, którym właśnie były forsowne wycieczki górskie. Lubiłem umiarkowanie przyspieszony puls i poczucie dobrego rozgrzania i zmęczenia. Każdego dnia zaliczałem wielogodzinną trasę, z której często schodziłem przy świetle latarki i nie zawsze bez przygód :) W każdym razie w tym czasie trochę się rozruszałem kondycyjnie (nazywanie tego wzmocnieniem po jednym tygodniu byłoby zaklinaniem rzeczywistości). Po powrocie do domu czułem głód wysiłku.

Wychodząc na pierwsze pourlopowe marszobieganie, czułem w nogach nieznaną moc. Jednocześnie miałem świadomość, że zbliża się kolejna jesień, a ja wciąż jestem tam, gdzie byłem rok temu – na drugim tygodniu planu marszobiegowego, w którym wykonuje się pięć trzyminutowych odcinków biegowych na zmianę z trzyminutowymi marszowymi. Widmo kolejnej porażki nie było jeszcze jaskrawe, ale należało je już brać pod uwagę. Więc wziąłem - i zrobiłem coś szalonego… Korzystając z powera w nogach, biegłem bez zatrzymania 35 minut, przeskakując z drugiego od razu na dziesiąty tydzień planu. Odrzuciłem drzemiące we mnie złe doświadczenia, przekonanie o niemożliwości tego, na co się porywam, a nawet zdrowy rozsądek, który powinien podsunąć obawę przed kolejną kontuzją. Po przebiegnięciu ponad pięciu kilometrów zatrzymałem się bardziej z rozsądku właśnie, bo zmęczony byłem umiarkowanie. Tego, co wtedy czułem, nie będę nawet próbował opisać. 21. wrzesień 2011 to kluczowa data mojego biegania. Od tego dnia wiedziałem, że skoro raz to zrobiłem, to nawet w razie ew. kolejnej przerwy potrafię to zrobić znowu. Mimo, że ówczesnego wyniku sportowego nijak nie można porównać do dzisiejszych, zawsze będę uważał, że to właśnie tamtego dnia zostałem prawdziwym Biegaczem. Niedługo potem wysłałem dziękczynnego maila do radnej Izy, której artykuł w lokalnej gazecie stał się kamieniem węgielnym mojego sukcesu. Bardzo się ucieszyła :)

20 maja 2014 , Komentarze (4)

Drugą próbę podjąłem, gdy tylko przyszła wiosna i zrobiło się wystarczająco ciepło, czyli w kwietniu 2011. Oczywiście startowałem od zera, efekt raptem kilkunastu treningów sprzed pół roku rozwiał się jak dym. Na początku nie mogłem się jednak dobrze zmobilizować, na drodze stawały różne sprawy, wyjazdy, wizyty, święta, jakieś wesele. Ale od maja zacząłem na dobre… na całe dwa tygodnie, po których znów musiałem się poddać rehabilitacji kolan, mimo że wtedy unikałem już biegania po twardych chodnikach. Ważyłem już 78 kg, 6 kg więcej niż przy pierwszym podejściu.

Tym razem postanowiłem dać szansę ortopedzie sportowemu z kliniki O . Co prawda tu wizyta była płatna i to nie tanio, ale klinika była polecana przez klub biegacza mojej firmy. Choć do klubu nie należałem, to byłem na zorganizowanym przez niego wykładzie o chorobach kręgosłupa właśnie z udziałem specjalistów tej kliniki. Wykład bardzo mi się spodobał i czułem, że ci ludzie w odróżnieniu od ortopedów bez specjalizacji sportowej wiedzą, o co biega. W każdym razie wiedziałem, że będę w dobrych rękach. Na przestrzeni kilku lat jeszcze parę razy korzystałem z ich pomocy i zawsze byłem zadowolony.

To był krok w dobrym kierunku. Lekarz pokiwał z politowaniem głową nad poczynaniami poprzednika, po czym zdiagnozował zapalenie gęsiej stopki i skierował do fizjoterapeuty. Ten z kolei zalecił ćwiczenia rozciągające i wzmacniające, okłady z lodu itp. Po niecałych dwóch miesiącach znów byłem na chodzie.

Trzecie podejście rozpocząłem na początku lipca 2011, cofnęło mnie do pierwszego tygodnia marszobiegowego planu. Potrwało dwa tygodnie i skończyło się kolejnym bólem, tym razem piszczeli. Rehabilitant powiedział, że to shin splint - dość popularna kontuzja, która dotyka znaczny odsetek biegaczy, zwłaszcza początkujących. Nie należy próbować jej „zabiegać”, bo to tylko pogarsza sprawę. Znów zalecił do wykonywania ćwiczenia rozciągające i wzmacniające. W końcu lipca rozpocząłem czwarte podejście, tym razem wznawiając plan od drugiego tygodnia, tam gdzie go przerwałem.

18 maja 2014 , Komentarze (4)

Pewnego dnia w lokalnej gazecie przeczytałem artykuł Izy Antosiewicz, radnej z mojego osiedla, biegaczki, czytaj kosmitki. Opisała 10-tygodniowy program marszobiegowy, który pozwala prawie każdemu (wymagane BMI <30 i brak konkretnych przeciwwskazań zdrowotnych) osiągnąć zdolność 30 minut ciągłego biegu właśnie po 10 tygodniach. Opowiedziała też o swoich odczuciach, związanych z bieganiem i nie ulegało dla mnie wątpliwości, że to fajna sprawa. Zwłaszcza, że bieganie jako wysoko energochłonny sport z punktu widzenia chudnięcia jest jednym z najlepszych wyborów. Mimo to, pół godziny nieprzerwanego biegu w odniesieniu do siebie to była wtedy zupełna abstrakcja. Czułem się, jakbym porywał się z motyką na słońce. Gdy jednak zdałem sobie sprawę, że babka jest matką trójki dzieci, starszą ode mnie o prawie 10 lat, stwierdziłem że jeśli ona dała radę, to ja też dam. Była połowa sierpnia 2010 roku i właśnie kończyłem kolejny cykl dietowy z wagą 72 kg.

Założyłem sobie w Excelu porządny, dobrze przemyślany dzienniczek treningowy, w którym rozpisałem plan i monitorowałem postępy. Gdy coś szło nie tak, analizowałem przyczyny i zapisywałem je wraz z wnioskami. To było dobre, a z drugiej strony… Biegałem wieczorami po osiedlowych chodnikach, w zwykłych adidasach i bawełnianej koszulce pod bawełnianą bluzą, a moim jedynym wyposażeniem był zwykły zegarek ze stoperem i podświetleniem. Odcinki biegowe robiłem na wyścigi, bo skoro już ruszyłem tyłek, to nie po to, aby się obijać, prawda? Oddychałem robiąc jeden wdech nosem i trzy wydechy ustami. Byłem totalną kaleką, ale na szczęście o tym nie wiedziałem. Byłem zdeterminowany osiągnąć sukces i wydawało mi się, że nic nie może mi stanąć na drodze.

Po kilku treningach, w miarę wydłużania biegu i skracania marszu, zaczęły mnie boleć kolana. Oczywiście nie poddałem się tak łatwo i biegałem dalej, jednak było coraz gorzej. Wytrzymałem tak trzy razy. Za czwartym ból był tak silny, że musiałem przerwać trening i wróciłem do domu lekko kuśtykając. Ortopeda kazał przestać biegać na 2 tygodnie, przepisał glukozaminę na wzmożenie produkcji mazi stawowej (placebo!). Na kontroli okazało się, że efektu brak, więc skierował na zabiegi rehabilitacyjne laserem i ultradźwiękami (też placebo!). Zanim doczekałem się na termin i je wykonałem, zrobił się listopad.

Marszobiegi mają to do siebie, że na odcinkach biegowych człowiek się poci, a przechodząc w marsz łatwo może nas przewiać, jeśli jest zimno. Gdybym osiągnął zdolność ciągłego biegu bez marszu przed jesiennymi chłodami, kończyłbym bieg dopiero pod drzwiami domu i pewnie przebiegałbym całą zimę. Na tamtą chwilę jednak stopień zaawansowania planu (tydzień drugi z dziesięciu) nie dawał żadnych szans na wznowienie treningów bez przeziębienia. Ten sezon był stracony. Wszystkie wyrzeczenia i potyczki ze słabościami poszły na marne przez jakieś głupie kolana! Pewnie drugi raz nie zdobędę się na to, by znów spróbować… Byłem zdruzgotany.

18 maja 2014 , Skomentuj

Choć cieszyłem się z powrotu do „normalnego życia”, to wiedziałem, że całkowite zwolnienie kontroli skończy się efektem jojo. Postanowiłem nie folgować sobie zbytnio, ale jednocześnie o życiu w dotychczasowym reżimie ciągłej kontroli nie mogło być mowy. Potrzebna była metoda, będącą złotym środkiem, pozwalająca utrzymać wagę bez męczącego liczenia kalorii. Wymyśliłem ją na dwóch filarach.

Po pierwsze rozsądny jadłospis. Dodając dotychczasowy dzienny deficyt kaloryczny (700 kcal) do jadłospisu dietowego (1600 kcal) uzyskałem nowy jadłospis referencyjny, stanowiący pewną normę. Porównywałem do niej „na oko” to, co jadłem, wykorzystując zdrowy rozsądek i nabyte doświadczenie zamiast liczenia kalorii.

Drugim filarem była cotygodniowa kontrola wagi i progi reakcji. Dopóki wskazówka nie  przekroczyła 2 kg na plusie, trzymałem dotychczasowy kurs. Gdy przekroczyła, następowała interwencja: wracałem do diety na czas, potrzebny do zrzucenia tych 2 kg. Moja metoda działała bardzo dobrze, przez pół roku waga nie zmieniła się.

Z czasem jednak w pracy i w domu zaczęły się problemy, o których nie będę tu pisał. Codzienna walka z nimi i zły nastrój sprawiały, że trzymanie się zasad traciło na znaczeniu i powoli szło w kąt. Najpierw przestałem się ważyć, wierząc, że z grubsza jest ok. Potem już wiedziałem, że nie jest dobrze, ale miałem nadzieję, że jeszcze nie jest bardzo źle. Jadłem trochę więcej, a dla poprawy humoru co drugi dzień w pracy kupowałem słodziutką, aromatyczną white chocolate mocca, która jak się później okazało, była prawdziwą bombą kaloryczną. Do tego często kawałek pysznego tortu marchewkowego. Wystarczyło wyjść z pokoju i zjechać windą na dół do coffeeheaven. A jeśli nawet taka myśl nie napatoczyła się po południu, to wieczorem droga do wyjścia biegła obok drzwi,  z których zawsze pięknie pachniało kawą, cynamonem i wanilią. Wiedziałem, że powinienem coś zacząć robić, ale na tej konkluzji się kończyło, nie szło za tym działanie. Czułem się zbyt przytłoczony innymi sprawami, żeby było mnie na nie stać. Potem przyszło zobojętnienie i przestałem się przejmować tym, że osuwam się w dół, zaprzepaszczając osiągnięty z takim trudem wynik diety. Wciągałem kolejne kawy już każdego popołudnia, nie stroniąc od innych słodyczy i pizzy na obiad.

Pewnego dnia garnitur znów nie chciał się dopiąć… Zatoczyłem koło.

Opisu kolejnych diet Wam oszczędzę. W skrócie, korzystałem ze znanych już przepisów Vitalii i przeprowadzałem kampanie ponownie, podporządkowując życie ich rygorowi. Luty 2009 – waga 79 kg, maj 2009 – 70 (utrata 9 kg w 3 miesiące, nieźle). Kwiecień 2010 – waga już 83, wrzesień – 72. Zataczałem kolejne koła.