Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

[2014-05] Biegacz amator, apostoł sportu i aktywności fizycznej. Na Vitalii jestem teraz po to, aby motywować innych i pokazać im, że droga sportowa nie jest za trudna dla nikogo. [__Ważne linki__]: [_1_] Mój manifest: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8479119
[_2_] Polityka dot. znajomych: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8419862
[_3_] Moje Endomondo: http://www.endomondo.c
om/profile/14544270
[_4_] Jak zostałem biegaczem: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8468537
[_5_] Warsztat biegowy: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8498857

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 49955
Komentarzy: 870
Założony: 16 lutego 2014
Ostatni wpis: 26 lipca 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
strach3

mężczyzna, 47 lat, Warszawa

174 cm, 70.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

23 czerwca 2014 , Komentarze (9)

To było drugiego dnia spływu. Poznaliśmy się ledwie dzień wcześniej, ale szybko znaleźliśmy wspólny język i było dla nas jasne, że szkoda tracić czas. Ten spływ nie musiał być kolejnym takim samym spływem. Po dopłynięciu do miejsca noclegowego, rozbiciu obozu i krótkim odpoczynku spotkaliśmy się przy Jej namiocie. 

Zachodzące słońce oświetlało Jej twarz ciepłym, miękkim światłem. Spojrzałem prosto we wpatrzone we mnie oczy. Mówiły, ze jest gotowa i chce to zrobić teraz. Jej palce wykonały kilka nieznacznych ruchów i nadmiar zbędnej odzieży miękko opadł na ziemie. Poznaliśmy się dopiero wczoraj i niewiele jeszcze o sobie wiedzieliśmy, dlatego zacząłem ostrożnie. Choć jako ten bardziej doświadczony to ja nadawałem rytm,  a Ona podążała za mną, czułem wyraźnie, że jest dobra w te klocki. Szybko na twarzy mojej partnerki pojawił się wyraźny rumieniec, a jej oddech stal się jeszcze bardziej urywany niż mój. Nasze ciała poruszały się w tym samym rytmie, wpojonym nam przez naturę. Jednak aby wszystko zagrało jak najlepiej, na początku trzeba się poznać, dowiedzieć co które z nas lubi i gdzie ma granice, których na razie nie chce przekraczać. Dlatego omówiliśmy to krótkimi, urywanymi zdaniami, przezwyciężając rosnący wysiłek. 

Z upływem czasu nasza euforia rosła, ale i zmęczenie nie zostawało w tyle. Serca biły coraz szybciej. Patrzyłem jak urzeczony na jej zgrabne ciało i pełne gracji ruchy i czułem podobne spojrzenia na sobie. Weszliśmy w idealny flow, nasze ruchy zgrały się perfekcyjnie i czuliśmy, ze możemy tak bez końca, jakby czas przestał istnieć. Byłem jak na haju i widziałem po Jej reakcjach, że czuje to samo. Ale poza tym wszystkim tempo wciąż rosło, a przed nami rysował się już szczyt.

Nie odpuszczaj teraz! - usłyszałem. Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Do tej pory hamowałem się, nie mając pewności, czy dla Niej to nie za szybko. Podkręciłem tempo i po chwili zaczęła dyszeć coraz głośniej. Po naszych rozgrzanych ciałach płynął strużkami pot.

Na szczyt dotarliśmy w tej samej chwili. Z jej ust wyrwało się przeciągłe westchnienie, którego nawet nie próbowała tłumić.  Oboje wiedzieliśmy jednak, ze tego wieczora na tym nie poprzestaniemy. Na razie na kilka chwil oddaliśmy się ogarniającej nas błogości i uldze w mięśniach. - To było coś, wiesz? - usłyszałem jej urywany szept. - Mhm - odpowiedziałem uprzejmie. Nad nami  rozgwieżdżone niebo przyglądało się bez słowa, jak rozluźnieni z wolna opadamy w dół... tylko po to, by po chwili zacząć znów na nowo. Dopóki starczy sił... 

Sił starczyło spokojnie na pięć razy. Ostatnia rundę kończyliśmy nawet z pewnym niedosytem, ale chciała jeszcze mieć czas na odświeżenie się przed powrotem jej męża. Woda w rzece była zimna, ale rozgrzane ciała bez problemu zniosły szybką ablucję. - Jutro o tej samej porze? - zaproponowała. Z uśmiechem skinąłem głową. W tym momencie na pomoście przed nami bezszelestnie zmaterializował się jej mąż. - Co porabiacie? - spytał. Rumieńce na twarzach, wciąż przyspieszony oddech, pot na skroniach i płonące  szczęściem oblicza dawały dość wymowną odpowiedź. - A tak, mogłem się domyślić. Szkoda, ze nie wróciłem wcześniej! Hmmm, a właściwie... co myślicie o tym, żebym jutro do Was dołączył?

Lekko skonsternowany odparłem: no nie wiem, a dasz radę? Bo z twoją żona zrobiliśmy dziś 13 km tempem 5:15 z pięcioma naprawdę ostrymi podbiegami. - Moja nowa biegowa partnerka szybko stanęła na wysokości zadania mówiąc: nie martwcie się chłopaki, jakoś to pogodzimy. Najpierw jedną wolną pętlę 8 km możemy pobiec we trójkę. A potem Ty - spojrzała na mnie - pokażesz mi te porządne interwały na niepełnym wypoczynku. I wyślij mi koniecznie zaproszenie do znajomych na endomondo.

Wracałem do namiotu z bananem na twarzy. Dalszy ciąg spływu zapowiadał się nader obiecująco.

:) Wpis na serio będzie potem, ten jest wynikiem zabijania czasu w pociągu.

18 czerwca 2014 , Komentarze (3)

Na kilka dni odłączam się od matrixa. Zero netu, telefonów z pracy, telefonów w ogóle, a nawet prądu (poza prądem rzeki). A także golenia :) Tylko rzeka, las, ogniska, namioty, znajomi... i oczywiscie bieganie, choć w spływowych warunkach sanitarno-higienicznych będzie to pewnym wyzwaniem. Do poniedziałku.

15 czerwca 2014 , Komentarze (5)

Właśnie wróciłem z dwudniowego wypadu do Surażu nad Narwią ze znajomymi z pracy. W sobotę rano zaspałem i zamiast 20 km zdążyłem zrobić tylko 13, potem w auto, 3h jazdy i spływ kajakowy. Właściwie „spływ” to brzmi zbyt dumnie, bo nie dość, że załoganta miałem nowicjusza, to na pozostałych kajakach naszej flotylli były albo pary mieszane, albo z małymi dziećmi… koniec końców spłynęliśmy niewiele szybciej od nurtu rzeki, 8 km w 2h. Za to dowiedziałem się, że już w środę niespodziewanie będę na prawdziwym spływie jak za dawnych dobrych lat… Już dawno straciłem rachubę który to będzie, chyba z dwudziesty. Start treningu brzucha odwlecze się o kolejny tydzień, ciekawe czy chociaż uda się pobiegać?

Dziś wstałem rano i zanim wszyscy wstali, wyszedłem na lekką dyszkę. Biegając w nieznanym terenie rysuję sobie trasę w connect.garmin.com i wgrywam do mojego Forerunnera, wtedy każde zejście z kursu zegarek sygnalizuje wibracją i komunikatem. Tak uzbrojony nie mogę się zgubić, prawda? Na pewniaka wyszedłem na dwór i tempem maratońskim pobiegłem przez puste miasteczko. Mimo dwóch piw, wypitych w sobotę przy ognisku, standardowe 6h snu wystarczyło, żeby odpowiednio wypocząć, więc puls trzymał się na niskim poziomie - lubię to! Za półtora kilometra dotarłem do lasu. Niestety piaszczysta droga była spulchniona kołami traktora, a bokiem nie dało się biec, bo trawa była całkowicie mokra (zresztą nadal mżyło). No trudno, po prostu trail, napieram, potem będzie lepiej.

Ale nie było, zgubiłem się. Nie dlatego, żeby sprzęt zawiódł – po prostu droga się skończyła na środku łąki i po 50 metrach biegu po kolana w mokrej trawie odpuściłem z braku perspektyw. Kilka razy jeszcze próbowałem szukać drogi na azymut, ale efekt był za każdym razem taki sam – droga kończyła się w środku lasu, w stawie albo na polu. Wróciłem z przemoczonymi butami, ale i tak zadowolony. BCAA, rozciąganie, prysznic i pędem na śniadanie, bo zaraz ruszaliśmy zwiedzić kładkę Waniewo (warto zobaczyć). 

Na zakończenie optymistyczny news z innej części forum. Pewna młoda dziewczyna poprosiła o poradę dot. zdrowia i w trakcie dyskusji okazało się, że świetnie biega. Była zupełnie nieświadoma swojego talentu, a doszła do poziomu ok. 40 min/10 km w dwa lata bez żadnego ukierunkowanego treningu! Udało mi się ją namówić na udział w zawodach i konsultację z trenerem LA. Może to przyszła mistrzyni Polski? Czuję się jak znalazca nieoszlifowanego diamentu i wciąż mam banana na twarzy, że ją przekonałem żeby to pociągnęła :) 

PS. W poniedziałek wieczorem muszę kupić namiot. Z braku czasu pewnie pojadę do Decathlonu i kupię jakąś opcję budżetową, bo na research i kupno gdzie indziej nie mam już czasu (na spływ jadę w środę rano). Chyba, że coś polecicie? Duża dwójka albo nieduża trójka z oddzielnym tropikiem, dobrą ergonomią, wysoką wodoszczelnością, chętnie niewielkie rozmiary po złożeniu i spory przedsionek.

13 czerwca 2014 , Komentarze (5)

Dziś sukces – udało mi się biec tak wolno, że tętno zeszło do II zakresu. Do tej pory było to nieosiągalne, bo nie znoszę tak się wlec. Teraz udało się utrzymać średni puls 148, i to przy tempie 5:47 czyli poniżej 6:00, które dla takiego tętna szacowałem.

Czemu taki trening? Po pierwsze w przygotowaniach do maratonu (i nie tylko), trzeba ćwiczyć skuteczność pozyskiwania energii z przemian tłuszczowych, na niskich intensywnościach. Im dłużej się to robi, tym efektywniej ten mechanizm działa. Po drugie wciąż miałem zakwasy* po wtorkowych ciężkich tempówkach i środowym basenie, który mnie dobił bo robiliśmy głównie nogi. Dlatego zdecydowałem się na bieg w tempie prawie-że-recovery. Było dobrze, 12 km z czego połowa po lesie (już po zmroku, więc trzeba uważać na równowagę). Gdyby całość była po chodniku, tętno byłoby jeszcze niższe (albo tempo wyższe).

Z góry świecił jak latarnia księżyc w pełni (albo prawie), ale w gęstszych partiach było widać niewiele i chwilami wbiegałem w prawie czarna ciemność, próbując nie zgubić ledwo widocznej, wijącej się ścieżki, nie wpaść na drzewo i nie skręcić kostki na nierównościach. Ściszyłem muzykę i dało się słyszeć, że w lesie wieczorną porą wzrasta aktywność zwierząt. Zdałem sobie sprawę, że na wypadek spotkania z dzikiem muszę mieć krótki czas przejścia do sprintu, dlatego całkiem wyłączyłem mp3 i wsłuchałem się w odgłosy natury. Fajnie tak biec nie wiedząc, co będzie za 5 metrów i nie martwić się tym. Kilka razy zawracałem, bo ścieżka kończyła się w trzęsawisku.

Cały czas dobrze kontrolowałem tętno i udało się to pięknie, poza podbiegami i zbiegami utrzymałem w zakresie 145-150. Zresztą zobaczcie sami. Aż nie wierzę, jak nie ja, minęło chyba z pół godziny zanim w ogóle zacząłem się pocić. Potem kawałek asfaltem, znów lasem i zwyczajowa niespodzianka – w którym miejscu osiedla znajdę się tym razem po wybiegnięciu z lasu? :) Pętelka po osiedlu i do domu. Dziś odebrałem BCAA, podpatrzone u Mr Havocka, więc zażyłem zaraz po zdjęciu butów. Potem rozciąganko, kolacja, prysznic i takie tam.

Kolejny dobry sportowy dzień za mną. Do tego na wadze kolejny kg mniej. Można iść spać. Dobranoc :)

*) przypominam / informuję, że zakwasy nie mają nic wspólnego z kwasem mlekowym - to tylko potreningowe mikrouszkodzenia mięśni, pytać Google'a o DOMS.

10 czerwca 2014 , Komentarze (4)

Tytuł to wierutne kłamstwo, to już było... ale teraz znów będzie. Dziś pierwszy od miesięcy trening z moim klubem. Do tej pory z braku czasu wolałem tą godzinkę przebiegać w samotności i nie dodawać do niej drugiej na dojazd. Przyszedł jednak czas na to, aby uwszechstronnić trening, dodając elementy siły, szybkości, sprawności i co tam jeszcze trenerzy wymyślą. Będę więc chodził regularnie. I co najważniejsze – żeby poprosić ich o rozpisanie planu treningowego do jesiennego maratonu, bo zostało już mało czasu.

Zalety biegania po tartanowej bieżni opiszę innym razem, w każdym razie pozwala zrobić dobry jakościowo trening. Na początku standardowo parę kółek rozgrzewki, potem kwadransik różnych skipów, wymachów, pajacyków i przyspieszeń. A potem podział na grupy wg zaawansowania. Trafiłem do średniej i dostaliśmy do zrobienia 10 razy po 400m w czasie 1:35 (boże, to przecież 3:57!) z przerwami 200m marsz i 200 trucht. Daje w kość! Normalnie tak szybko nie biegam, tempówki robię kilometrowe po 4:35, więc zakwasy będą jak złoto. A co za tym idzie, jutro na basenie będę się wlókł w ogonie. W każdym razie jest poczucie dobrze wykonanego treningu i nawet kontrola tempa na bieżni wychodzi mi dużo lepiej niż choćby na chodniku, odchylenia były max. 2 sekundy od założenia (z reguły za szybko).

Niestety padł pulsometr, może za długo nie płukałem paska z soli. Żałuję, chciałem zobaczyć wykres tętna z tego treningu, na czuja w pikach 186-7. Samo tempo akurat było kontrolowane, więc średnio interesujące, po prostu regularne jak EKG.

Padam z nóg. Zjadłem kolację, jeszcze prysznic i lulu. Rano spisać założenia do maratonu i wysłać trenerom, dziś już się nie będę szarpał. Stworzenie FAQ dla podforum Bieganie znów się odwlecze.

PS. Zafundowałem sobie jeszcze solankę z ostatniego worka jaki miałem. A co, zasłużyłem :)

9 czerwca 2014 , Komentarze (12)

Dziś ciężko, poczekałem aż temperatura spadnie do 24*C i dopiero wyszedłem biegać. Miałem w (luźnym) planie ćwiczyć kontrolę tempa maratońskiego i przy okazji optymalizować metabolizm na tej intensywności. Ale figa, albo za szybko, albo za wolno. Chyba trzeba w lesie lecieć na tętno, a kontrolę tempa robić na twardym i równym, bo w lesie to się cuda dzieją - bardziej wymagająca nawierzchnia, podbiegi, nieprecyzyjny odczyt gps, dużo zakrętów... No i ciężko się biegło, tempo podobne jak kilka dni temu a puls o 8 wyższy... Pewnie przez upał, choć subiektywnie nie czułem, aby mnie ograniczał. Chciałbym nie być takim nocnym markiem i wstawać o 5 rano, najlepsza pora na trening. Żeby nie palić mięśni, zamówiłem dziś bcaa - pierwsze konkretne suple (poza witaminami).

Mój dzisiejszy urobek to dwie połknięte muszki, napotkana sarenka, stadko warchlaków i biegacz. Prawdziwy żywy biegacz spotkany w środku lasu, pierwszy od kilkuset km :) Za to po betonowych chodnikach na osiedlu po prostu tabuny się przewalają. Nie rozumiem tych ludzi - mają 500 m do parku krajobrazowego, gdzie jest świeże powietrze, przyroda, chłód, bezpieczniejsza dla stawów nawierzchnia, możliwość wykonania podbiegów i stokroć lepsze wrażenia, a wolą jak chomik w kołowrotku po osiedlowej pętli ganiać. Osobiście rezygnuję z lasu tylko, gdy jest błoto albo noc. Dziwny jest ten świat...

A jutro wieczorem pierwszy raz od dawna trening w klubie. Czas poważnie porozmawiać z trenerami o jesiennym debiucie maratońskim i poprosić o rozpisanie planu.

Aha, jeszcze sobie zapiszę żeby nie zapomnieć: potrzebne nowe buty (asicsy dobijają do 1000 km). I umówić pedicure, bo na basenie ludzie na mój widok wkrótce zaczną uciekać z krzykiem.

31 maja 2014 , Komentarze (12)

Wróciłem z długiego wybiegania. Nie miało być długie, 15 km, ale zabłądziłem w lesie. Powtórka historii z kwietnia, tylko w wersji bardziej hardcore.

Nawet lubię się tak gubić i nie unikam tego, gdy mam czas. Mam kompas w zegarku, więc zawsze znajdę w końcu drogę. Dziś nie spieszyłem się bardzo, ale limit czasowy jednak był, bo musiałem odebrać Rodzicielkę, która przyjechała w odwiedziny. Wykorzystawszy bufor czasowy nie w smak mi była utrata 15 minut na obiegnięcie dużego ciągu posesji. Pobiegłem na skróty, licząc się z tym, że jeśli nie znajdę ścieżki, czeka mnie trail między drzewami i będę musiał zwolnić. Tym razem jednak trafiłem w totalne pokrzywy i osty, chyba największe skupisko, jakie widziałem w tym lesie. Na zawrócenie było za późno, inaczej Mama pocałowałaby klamkę (telefonu ze sobą nie miałem). O biegu nie było mowy, liczyło się już tylko szybkie dotarcie do ścieżki. Na pokrzywy zupełnie machnąłem ręką, gorzej z ostami – mocno oplątują nogi i kaleczą skórę. Na szczęście akurat założyłem pierwszy raz getry nad kolano, a na łydkach zawsze noszę opaski kompresyjne. Dzięki temu odsłonięty był może 15-centymetrowy odcinek skóry, ale i tak zamiast dolnej części ud mam teraz kurpiowskie wycinanki i po paru godzinach wciąż jeszcze piecze. Kilka razy zawracałem natrafiwszy na bagna, balansując na złamanych drzewach zaliczyłem dwie udane przeprawy przez kanał i ostatecznie zamiast kwadransa straciłem trzy. Wyszło 20 km, w tym pewnie z 1.5 km ostrego traila. Po powrocie przypomniałem sobie, że przecież nie dokupiłem na czas soli, więc nie zrobię kąpieli w solance :[

Ale i tak jestem do przodu. Zrobiłem fajne wybieganie, nic nie skręciłem, uciekłem wszystkim kleszczom, osty nie utoczyły aż tak wiele krwi a pokrzywy są podobno zdrowe :D

Miłego weekendu! Najlepiej aktywnego.

31 maja 2014 , Komentarze (14)

Dziś dwa słowa na ważny dla mnie temat: skąd, a zwłaszcza po co się tu wziąłem na Vitalii? Skąd, to już wiadomo z poprzednich wpisów z cyklu "Jak zostałem biegaczem". W skrócie, kilka lat temu szukałem sposobu na schudnięcie łatwiejszego niż dieta, która wykańczała mnie logistycznie. W efekcie moją największą życiową pasją stało się bieganie. Gdy wskutek kontuzji musiałem je przerwać na cały rok, okazało się, że rower i pływanie też dają radę. Dużo czytam o sporcie, gdyby to policzyć to wyszłoby, że spędziłem na tym znacznie więcej czasu niż na uprawianiu go :)

A dlaczego tu jestem?

Dość szybko zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze z tego, jaki ogrom korzyści zawdzięczam bieganiu. Po drugie z tego, dlaczego wielu ludzi choć chciałaby biegać, nigdy sama nie spróbuje. Otóż dlatego, że uważają oni, że to zbyt trudne – podczas gdy sekretny klucz jest na wyciągnięcie ręki i ja wiem, gdzie trzeba sięgnąć. Połączywszy te dwie obserwacje uświadomiłem sobie, że mogę ludziom pomagać w zmianie swego życia na lepsze, często w znacznym stopniu. Właśnie, czyjeś życie może stać się znacznie lepsze dzięki mnie! Od tego dnia popularyzacja biegania stała się moją drugą pasją, którą realizowałem w wąskim kręgu znajomych. Każdego, kogo skutecznie namówię na bieganie, traktuję jak zbawioną duszę. Chyba zacznę ich zaznaczać nacięciami na podeszwie biegowych butów :)

Kilka miesięcy temu zmęczyło mnie moje monotonne menu i wróciłem na Vitalię poszukać fajnych przepisów. Trafiłem na forum i okazało się, że jest to wprost idealne miejsce do realizacji mojej pasji numer 2. Tutaj po pierwsze orientacja większości użytkowników w temacie jest tak mała, że nawet ja mogę robić za eksperta, a po drugie skala rażenia mojej zdrowej propagandy jest znacznie większa :) Dlatego zdecydowałem się tu na jakiś czas zostać.

Chciałbym, żeby zwłaszcza w biegowym dziale forum dobrze czuli się wszyscy, niezależnie od poziomu. Staram się o to od początku bytności na forum. Najbardziej cieszą mnie ci, którzy po raz pierwszy wstają z kanapy i zaczynają coś ze sobą robić. Na Vitalii jestem teraz po to, aby motywować innych i pokazać im, że droga sportowa nie jest za trudna dla nikogo.

29 maja 2014 , Komentarze (2)

Te myśli sprawiły, że przyspieszyłem nie oglądając się na konsekwencje. Jeśli przez to się zwarzę, trudno. Mimo wszystko to nie był najważniejszy start sezonu i mogłem sobie pozwolić na taki eksperyment. Trzeci km wyszedł najszybciej ze wszystkich – 4:25, co jednak nie znaczyło, że kryzys minął. Męczyłem się dalej. Z racji wysiłku kompletnie nie zwracałem uwagi na otoczenie, dla obcowania z którym przecież w styczniu zapisywałem się na ten bieg. Zdaje się, że priorytety w międzyczasie się zmieniły.

Na kolejnym punkcie nawadniania chwyciłem dwa kubki z wodą i wylałem je na głowę. Co za ulga. Niestety koszulka przykleiła się do klaty i pulsometr odmówił współpracy. No trudno, na zawodach nie jest to aż tak potrzebne, biegnie się przecież wg tempa. Potem zaliczyłem jeszcze kurtynę wodną, ustawioną przez organizatora.

Od 5-go km noga zaczęła podawać trochę lepiej, tzn. tempo ustabilizowało się na słabym poziomie 4:50, ale przynajmniej parłem do przodu bez takiej walki o życie. Pojawił się wiatr, zwykle niepożądany, a dziś zbawiennie chłodzący.

W miarę zbliżania się do mety czułem się coraz „płynniej’, ale zmęczenie narastało i koniec końców nie dałem rady przyspieszyć. Z wyjątkiem ostatniego kilometra, przypadającego w strefie zwiększonego dopingu kibiców, który zawsze daje mi kopa. Na ostatnich 200 metrach  jak zwykle dałem czadu, podkręcając tempo poniżej 3:30. Obok mnie próbował przemknąć ktoś jeszcze szybszy, ale wsiadłem mu na ogon, dogoniłem i po krótkiej walce zostawiłem z tyłu. Po minięciu upragnionej mety ledwo szedłem, ale czułem jeszcze pewną niewielką rezerwę. Chwilę później, ledwo widząc na oczy, z bezkształtnej plamy tłumu kibiców usłyszałem głos, który rozpoznam wszędzie: tata!

Podsumowując, dobrze zorganizowany, klimatyczny bieg o dużym dla mnie znaczeniu sentymentalnym (Łódź to miasto, w którym studiowałem). Choć wysiłek nie pozwolił na wspominki z czasów dawniejszych, teraz stanie się treścią nowych wspomnień. Cieszy szeroki udział początkujących amatorów biegania, o czym świadczy fakt, że z wynikiem nieco ponad 47 minut uplasowałem się na początku drugiej ćwiartki rankingu.

Jeśli chodzi o aspekt sportowy, to poprawiłem życiówkę o 20 sekund na niewyspaniu, w upale, walcząc z kolkami, na wolnej trasie. Niewątpliwie mam karty, żeby pograć o więcej :) Ale nie wiem, czy sprawdzę to przed jesienią. Półmaraton Wiązowski, Warszawski, Wings for Life, Ekiden i teraz tu - piąty start w ciągu dwunastu tygodni sprawił, że na jakiś czas mam dość zawodów. Pudełeczko z medalami pełne, trzeba zmienić na większe. Jeśli gdzieś pobiegnę, to bardziej towarzysko i rekreacyjnie.  Czas na roztrenowanie i budowę bazy przed jesiennym sezonem startowym.Choć kusi mnie trochę, by pierwszy raz w życiu sprawdzić się gdzieś na piątkę. Może udałoby się na debiucie złamać 22 jakbym się mocno spiął?

Zapis biegu: http://www.endomondo.com/workouts/345632717/14544270

28 maja 2014 , Komentarze (5)

Trasa zakręcona jak ruski termos, jeszcze takiej nie widziałem. Start spod Manufaktury, pl. Wolności, Pietryna, zawrotka Zieloną i Zachodnią, powrót do Manufaktury, obiegnięcie rynku. Dalej Zachodnią w kierunku północnym, zawrotka przy Lutomierskiej, obiegnięcie parku Staromiejskiego Północną, Nowogrodzką i Podrzeczną. Dalej znów plac Wolności, znów Pietryna, przeskok na Zachodnią i dalej w kierunku południowym, zawrotka przy Struga i powrót na metę na rynek Manufaktury. Szczegóły na stronie http://biegpiotrkowska.pl/. Na planie każdy kilometr zaznaczony innym kolorem, inaczej byłby problem z odczytaniem. Dobrze ponad 20 zakrętów o 90 stopni i dwa o 180 stopni (zawrotki na Zachodniej). Oczywiście każdy z nich to kilka sekund straty, więc znając przebieg trasy już na wejściu wiedziałem, że z tego tytułu zapłacę z końcowego wyniku pewien podatek. Czy to jakaś tragedia? Nie, nie każda trasa jest łatwa, po prostu trudniej o dobry wynik. Dużo większym problemem okazało się to, że mimo wyznaczonych stref startowych jeszcze na drugim kilometrze wpadałem na truchtaczy, biegnących tempem 5:30. Skąd te kołki się tam wzięły!? Wiadomo skąd – zignorowali strefy i ustawili się w sektorze szybkobiegaczy, bo przecież oni muszą być z przodu. Stanowili tym większy problem, że na zakrętach przez nich zaczyna się kotłować, trzeba mocno zwalniać. Na pohybel niewiernym!

Pierwszy kilometr był więc wypełniony lawirowaniem w tłumie bardziej, niż to się normalnie dzieje, dobry czas 4:30 wynikał ze zrywów przy wyprzedzaniu i kosztował nadmiernie dużo wysiłku. Niestety wypita kawa zaszkodziła trochę moim kiszkom i odwiedziła mnie dawno niewidziana znajoma Kolka. Nie była bardzo silna, ale mimo to walka z nią kosztowała mnie wiele sił, czułem się, jakbym biegł w oleju. W rezultacie czas drugiego km fatalny: 4:55. Nie mogłem uwierzyć, że tak wolno biegnę wkładając tyle pary. Byłem zatem kilka sekund w plecy, ale co gorsza biegło się źle, więc perspektywy na ciąg dalszy były kiepskie. Co ja tu robię, już pozamiatane, nie warto dalej biec! – myślałem. Robiło mi się coraz goręcej, puls bujał się w okolicy 180 i pojawiła się silna pokusa zejścia z trasy. Przypomniałem sobie jednak złożoną na forum deklarację, że będę walczył do końca. No trudno, słowo się rzekło i teraz nie ma, że boli – jakoś muszę dać radę. A zresztą jak miałbym się jesienią zmierzyć z maratońską ścianą, jeśli wymiękłbym na trzecim kilometrze dyszki?