Dziękuję Ci Boże za dietę warzywno - owocową.
Dziękuję za moje samopoczucie, za siłę, za świadomość.
(Nadużywam ostatnio tego słowa, ale bardzo mi się podoba.)
Nigdy nie czułam się dobrze we własnym ciele. Nie pasowało do mnie! Uwierało mnie, było za ciasne, nie komponowało się z duszą, było obce.
Przez te 20 dni zrobiłam przyśpieszony kurs poznania siebie. Miałam wzloty i upadki, pamiętam jak w zeszłą sobotę ostentacyjnie wypiłam 3 łyki kawy (a przed dietą piłam po 4 kubki), nie smakowała mi, więc wylałam, ale bardzo chciałam zgrzeszyć, więc wypiłam 0,33 grejpfrutówki lubelskiej.
To był przełom.
Czułam się pijana (choć przed dietą taka ilość, to byłoby lekkie wstawienie) i szybko uciekłam spać. Zrobiłam coś niedozwolonego i było mi z tym bardzo dobrze, bo na siłę chciałam sobie udowodnić, że dieta nie przysłoni mi życia.
Minął tydzień.
TYDZIEŃ!
A jak bardzo zmieniło się moje myślenie! Okazało się, że zakazany owoc nie smakuje najlepiej i że ja nie chcę już wcale więcej grzeszyć.
Dziś dopiero czuję, że mam ducha 20 latki! Śpię po 4-5 godzin na dobę, funkcjonuję na najwyższych obrotach, praca, siłownia, pisanie po nocach, gotowanie (pokochałam gotować!), tu wyjdę, z tym się spotkam, dużo rozmawiam.
Dużo rozmawiam, dziwnie to się czyta, nie? Samej mi z tym wpisem dziwnie, ale... Mam w sobie tak dużo przemyśleń, tak dużo głębokich myśli, tyle mądrych wniosków, że tylko szukam okazji do elokwentnych i wyrafinowanych rozmów! To coś dziwnego, zdaję sobie sprawę jak to wygląda, ale ja... ja czuję się mądrzejsza wewnętrznie! (co by znowu nie napisać 'świadoma').
Chcę więcej takiej siebie!
Chcę bez skrępowania patrzeć w lustro, chcę iść z piersią do przodu, chcę kupować ubrania bez przymierzania, chcę skakać z radości!
Dziś pracuję na najwyższych obrotach. Do rana klikałam w klawiaturę, bez snu, bo mi się nie chciało, zrobiłam mężusiowi śniadanko (żadna potrawa, żaden zapach, NIC mnie nie rusza!a jeszcze tydzień temu planowałam kiedy zjem karkówkę, której kawałek sobie zamroziłam po ostatnim grillu, "na po diecie").
Opycham się gotowanymi buraczkami. I kalafiorem. I sałatką z ogórkiem,pomidorem, rzodkiewką. I brukselką. I marchewką. I pietruszką. I brokułem. I jabłka lubię i grejpfruty, ale nie tak jak jeszcze tydzień temu.
Mój kochany M tak mnie przytulił mocno i powiedział:
"Znowu mi ciebie ubyło"
Chłonęłam go całą sobą i poczułam, że rzeczywiście mogę bardziej schować się w jego ramionach, że albo on stał się większy, albo... albo to ja zmalałam!
Tak mi dobrze, tak mi mów.
Wiecie co, żałuję, że nie porwałam się na to wcześniej. Ale przecież ja, pieprzona bulimiczka, nigdy nie potrafiłam się odchudzać. Kopenhaska 3 dni i napad na lodówkę, a potem kibelek. Dukan, parę dni, eeee nuda, MŻ, z dnia na dzień było więcej i więcej żreć. I tak w kółko.
Aż nagle, pewnego dnia, a było to dokładnie 3 maja, ktoś powiedział mi o Dąbrowskiej. "To nie dla mnie, ale poczytam". Pochłonęłam książki, fora, "kurczę, dietą się leczyć? Spadek wagi, jako efekt uboczny? No nie możliwe, ale może by tak spróbować?"
Nie sądziłam, że wytrwam. Ale myślę sobie no spróbuję, chociaż z tydzień, może żołądek skurczę, ale na razie nie będę się odchudzała.
I budzę się nagle w 20 dniu (budzę, a to dobre) i sama w siebie nie wierzę. Nie wierzę, że to JA.
Patrzę w lustro, uśmiecham się. Magda, kurczę, wydobywa się z Ciebie ta prawdziwa Madzia! Ta, którą od zawsze masz w środku, ta piękna, mądra, świadoma (dawno nie było tego słowa;]).
Polubiłam siebie i czuję, że mogłabym się w sobie zakochać.
PS Nie ważę się i mi z tym dobrze. Uwolniłam się tym samym od kolejnego uzależnienia. Rzuciłam kawę, alkohol i pierwszy raz w życiu myślę, o rzuceniu palenia. Ja lubię palić, ale na tej diecie fajki po prostu przestają mi smakować. Czytałam, że sporo osób właśnie w ten sposób rzuciło palenie na zawsze. Może i ja do tego dojrzeję?