Pamiętnik odchudzania użytkownika:
tomberg

kobieta, 52 lat,

172 cm, 72.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

3 czerwca 2010 , Komentarze (3)


Tomek w domu równa się brak wpisów na vitalii, bo dzień nie jak codzień. Dopiero dzisiaj wrócił do pracy, dopiero pierwszy mój wpis w tym tygodniu.

Z wydarzeń najważniejszych koniecznych do odnotowania w dzienniczku: Sonia od wczoraj eksploruje każdy zakątek w zasięgu swojego wzroku i wysokości w kłębie, bo zaczęła etap raczkowania. Właśnie wyjęłam jej z buzi kawałek jakiegoś starego paragonu. Niby siedzę sobie popijająca herbatę o smaku czekoladowym ale nieustannie myślę co tu jeszcze i skąd trzeba by usunąć, zeby nie pożarła, nie zrobiła sobie krzywdy, nie zniszczyła, nie wylała, nie wypiła itp

Waga codziennie spada o jakieś 100g co cieszy i zaskakuje jednocześnie.  W poniedziałek wieczorem pomyślałam sobie dietetycznie jestem skończona. Zaczęło się zwyczajnie od normalnego dla mnie śniadania a potem wyszliśmy z domu.  I było tylko gorzej. Najpierw Tomek wrócił z pachnącymi bułkami prosto z piekarni. Świnia, świnia, po trzykroć świnia! Dla ciebie tez kupiłem, taką zdrowa z czymś tam. Będziesz mogła sobie podłubać. Przecież ja nie jem pieczywa a zwłaszcza świeżego i pysznego... Spróbowałam bułę Tomka z makiem i serkiem topionym a potem  zjadłam połowę swojej, tej zdrowej. Słodka i z czekoladą do podłubania, jak sie okazało. A! niech stracę...  Na obiad, jako że ciągle nie dotarliśmy jeszcze do domu, wygłodzony Tomek zamówił pizzę. Ja w sklepie, właśnie robiąca dietetyczne zakupy a on w tym czasie w pizzerni zamawiajacy pizzę. Zjadłam spory trójkąt no i przyznaję ze była całkiem niezła. Tylko czemu Tomek nagle się roześmiał? Że taki cienki Bolek ze mnie i zjadłam bez zająknięcia... Wtedy mu wygarnęłam jak to jemu cienko poszło z niepaleniem. Zawsze będzie to moja koronna riposta, no... chyba ze faktycznie rzuci... Niby od dzisiaj rzuca... ah joj, jak mawia krecik.

Do tego codziennie do kawy MUSZĘ jeść ciasto, które własnoręcznie upieklam w osobistym acz wynajmowanym piekarniku i NIKT inny go nie je , chyba ze pod nos na talerzyku podstawię a i tak Majka go nie ruszy, nawet Rafał z Kariną przyszl z pełnymi brzuszkami i NIE ZJEDLI. Czemu oni mi to robią? I niech mnie więcej nie  proszą zebym im coś upiekla. Bo jak ciasto jest, to ja będę je jadła ZAWSZE, nawet jak jest z cukru i bez względu na to ile aktualnie ważę. 
Zauważyłam że mam 2 tendencje główne: ciasto i pizza. 
Ponadto u nas dzisiaj nie ma, że Boże Ciało. 

31 maja 2010 , Komentarze (8)


W zeszłym tygodniu pozbyłam się włosów i pół kilo tłuszczu. Okazało się ze urodzinowe ciasto nie kolidowało jakoś z utratą masy. Nie sposób było nie zjeść ani kawałka. Na specjalne życzenie upieklam takie wilgotne ciasto z makiem i jabłkami. Pycha ale Majce nie smakuje a Tomek wiecznie zapomina że jest. Przed nami jeszcze jedno ciasto w tym tygodniu, bo Tomek świętuje swój jubileusz istnienia. W sobotę przychodzą nawet goście z prezentami. Oby! Gdyż szanowny jubilat cieszy się jak 32-letnie dziecko. 

W piątek sąsiadka wyciągnęła mnie wieczorem na miasto eee.. co ja mówię... wcale nie musiała wyciągac, sama wręcz wyfrunęłam zostawiając swoje ptaszęta pod fachowa opieką tatusia. Gdy wróciłam, zegar wskazywał porę nocną choć z pozoru jeszcze całkiem dniało. Dziewczyny rozskakane w rytmie Kaczuch po francusku, Sonia jakby powariowana z emocji. Dobrze się spisali beze mnie. Mogą zostawać sami częściej. 

W sobotę z kolei Tomek ruszył w tango, by pożegnać znajomego zjeżdzającego do Polski. Niby dużo nie pił, ale rano dał sobie wkręcić, że przyjechałam po niego i zabrałam go z imprezy. Jakoś nie pamiętał drogi powrotnej i tylko marszcząc brwi pytał, czy aby mowa moja poważna.W naszej sypiali tymczasem istne oblężenie. Majka korzystając z nieobecności taty przytargała swoją kołderkę i poduszkę i ułożyła się wygodnie. Sonia pomiędzy siostrą i mamusią spała całkiem spokojnie. Grubo po północy przybył Tomasz w stanie lekko chwiejnym. W obawie przed rzucaniem się bez koordynacji chciałam, zeby położył się na kanapie nierozkładalnej w salonie ale czmychnął migiem do sypialni, szybciej niż moja reakcja na ten pokaz szybkości. Na szczęście legł w nogach i to w poprzek łoża. Jakoś się w ten układ wpasowałam. W nocy odnotowałam liczne przetasowania zarówno osób jak i kołder. Chyba tylko Sonia nie zmieniała współrzędnych. Rano obudziliśmy się w następującym układzie: ja po przekątnej, Tomek wtulony i obejmujący czule moje obie stopy, Maja z głową na moich kolanach a Sonia z nogami na moim brzuchu. Zabrakło jedynie piątej osoby, która by to uwieczniła na zdjęciu. Dlatego proszę się posiłkować swoja wyobraźnią w tym przypadku.

Q... zostaje facet w domu i co chwilę coś chce, popisać nie dajac... Sonia też nie współpracuje dzisiaj...
 
Ps. z fryzury jestem zadowolona, Tomek nawet nie kwękał, ze za krótko... Taki sobie zrobiłam skromny prezencik. Czekam jeszcze na perfumik który przyjdzie wraz z wypłatą.

27 maja 2010 , Komentarze (7)


Co ja taka przemęczona, hę? Nic mnie się nie chce. Czuję się grubaśno, mimo ze nadal 73 na wskaźniku. Rower odpada bo mam stos ubrań do wyprasowania.  Taki ciulek ze mnie...chlip chlip...nie byłabym taka pewna, czy się do czegokolwiek dziś nadaję. Nie uradzam.  Zostały trzy tygodnie urlopu i nie podoba mi się to ani trochę. Wcale nie chce mi się wrcać do pracy. Poza tym mam objawy przedurodzinowej depresji i pierwszą od 1,5 roku @ będącą efektem miesięcznego odstawienia tabletek.


Znowu przeglądałam zdjęcia i wydaję sobie zakaz noszenia za dużych jeansów ściągniętych w talii paskiem. Od przodu jeszcze jeszcze jakoś to wygląda ale tył fatalny. Pamiętać, zeby zawsze, wszędzie i do każdego ustawiać się przodem. Płaskodupie 10 razy większe niż w rzeczywistości. 

Te załamania wcześniej wypełnione tłuszczem a teraz tylko powietrzem wyglądają źle i bardzo źle. Efektem ubocznym przeglądania piknikowych zdjęć było też umówienie się na sobotę do fryzjera. Wreszcie kończę z tą smutną kiszoną kapustą na glowie. 

Majka upiekła dla mnie wczoraj mufinki bananowe. Tym ra

zem to ja jej pomagalam i wyszły nawet lepsze od tych które ja piekłam a ona pomagła. Zjadłam dwa a dzisiaj jednego i chyba na tym się nie skończy. 


Może w końcu coś się rusza w sprawie naszego mieszkanka wystawionego na sprzedaż. Ktoś jest zainteresowany i chce obejrzeć. Biorę to za dobry znak. Jedyne juhuuu! w czwartek.

25 maja 2010 , Komentarze (5)


Mam teraz wrażenie że wątek wodny w związku z utratą kilogramów zakończył się pomyślnie i moje 73 na pasku jest efektem spalonego tłuszczyku. Doświadczyłam już ze 2 razy zejścia poniżej 73 ale weekend miałam niezbyt ortodoksyjny dietetycznie i jest jak jest, czyli dobrze. W ciągu 3 tygodni utraciłam 2 realne kilo i 2 cm w obwodzie tyłka. Inne wymiary nie uległy zmianie... chociaż lewa piers jakas taka, jakby powietrze z niej schodziło... Może to efekt uboczny karmienia, bo dziecko preferuje prawą i teraz ta lewa poczuła się odrzucona, niedowartościowana i ma depresję? 

Dzisiaj, co uroczyście tutaj przed czytającymi oświadczam, wsiądę na rowerek i przyłożę się do pedałowania, bo jak nie to proszę mi przyłożyć. Jak sadełko samo potwierdza swoją gotowość do wytopienia, dieta ciągle się nie nudzi a Tomek zauważa już bez ironii, że ubyło mnie w niektórych rejonach to trzeba wspomagać się tą odrobiną wysiłku fizycznego, bo wtedy ślimak szaleje z rozpędu i fikołki trzaska.
Reszta po rowerku.

Zbyt długo ogladałam zdjęcia z wycieczki a potem wybrałam słonce i pogodę i poszłam z dziewczynami do sklepu i nad rzekę. Zresztą... pojechaliśmy na majówkę w niedzielę, zabraliśmy ze sobą naszych sąsiadów, kosz piknikowy i drewno z porąbanych palet, bo Islandia nie obfituje w drzewa ani lasy. Było ciepło, ruszyliśmy koło południa, bo dzień długaśny i nic nas nie goniło a w perspektywie jarzył się uśmiechnięty wolny od pracy poniedzialek. Przejechaliśmy z przystankami na zwiedzanie i fotografowanie ok 100 km, co zajęło nam ponad 3 godziny. Rozglądając się za jakimś oddalonym od trasy i osłonientym od wiatru miejscem na nasz piknik sunęlśmy z wolna. Pełno jest pobocznych szutrowych dróg ale akurat wszystkie były opatrzone bramami i prowadziły na prywatne letniska. Wreszcie po lewej stronie drogi zauważylam otwartą ścieżkę i Tomek rozpoczął manewr nawracania. Zobaczył równoległą do asfaltowej trasy dróżkę, wjechał na nią po czym bez pardonu i z pełną wiarą w moc silnika ruszył na wskroś strumyczka. Co długo nie potrwało, jak się łatwo mozna domyśleć, bo po co bym o tym miała w ogole pisać... Strumyczek okazał się z wyglądu bardzo niepozorny ale za to wielce błotnisty.  

Utknęliśmy jak ta konfitura w pączku. Po kilku dramatycznych próbach wyjechania z błota, samochód ugrzązł jeszcze bardziej. Tomek właśnie pożałował wymiany, w celach oszczędnościowych zużycia paliwa, opon na mniejsze, bo jak zapewniał, wtedy nie było by bata na Patrolka. Wyszliśmy wszyscy z auta w celu oględzin. Jadące  górą samochody zwalniały i zatrzymywały się, bo wszystko to wyglądało, jakbyśmy wypadli z trasy. Dużych terenowych samochodów w Islandi jest naprawdę mnogość i wszyscy gotowi do zaoferowania pomocy. Dopiero po 25 min zatrzymał się kierowca mający na wyposażeniu linę holowniczą. Po 5 min Patrol został wyciągnięty z tarapatów a my zaczęliśmy podskakiwać, krzyczeć, klaskać, dziękować i rzucać się na szyję naszemu wybawcy. Potem  nastąpiła seria zdjęć z gatunku człowiek i jego obłocona maszyna. Na tym wątek przygodowy się zakończył a rozpoczął się właściwy piknikowy etap wyprawy z ogniskiem, kiełbaskami, sałatką i jedną kromką chleba na którą sobie pozwoliłam.  

Relaks, wypoczynek, panowie z piwkiem, Majka rozpierana przez energetycznego potwora, piękna okolica, płonące ognisko i kompletne dotlenienie organizmów świeżym powietrzem. Wróciliśmy koło 22 godz. gdy słońce dopiero podejmowało decyzję o zachodzeniu.  Następnego dnia obudziłam się z doskwierającym bólem mięśni pośladkowych co wprawiło mnie w niemałe zdumienie. Czyżby te dwa przykuce na łonie przyrody w celach zupełnie naturalnych oraz dwa wejścia na pagórek podziałały jak przynajmniej godzinny callanetics albo inne, kompletnie mi obce wymachy. Jeszcze aktywaność moich kończyn przejawiła się w dociskaniu przez 1,5 godz. gazu wymiennie ze sprzęgłem i hamulcem w drodze powrotnej ale to przecież takie całkiem nic...

23 maja 2010 , Komentarze (4)


Nici wyszły z fasolowego murzynka, z umytej podłogi i pedałowania. Taka sumienna odchudzaczka ze mnie. W zamian wszystkich namówiłam na włoskie lody. Sama zjadłam pierwsza.
W sobotę  była rocznica naszych zaręczyn. W naszym związku to nie ja jestem osobą, która zapamietuje daty. Byłam przekonana że to jakoś tak w czerwcu. A właśnie że w maju. Tomek z tej okazji przywdział sławetną ochawtaną kurtkę, której dobry rok nie nosił. A przecież ładnie wyprana i pachnąca Lenorem była. Z okazji owego święta Tomek wyskoczył z kredytówki, dla nas i dla siebie. Kupił po parze butow na głowę a raczej na nogi, z wyjątkiem tych które jeszcze nie chadzają. Znaczy ze Sonia pozostaje w kaputkach. Dodatkowo sprawił sobie 2 koszulki a mi obiecał perfum. Zabrakło czasu na testowanie zapachów, bo na godz. 17 i 18 zapisałam sie na pranie. Ale obiecał, więc dostanę. Na wieczór w zaciszu domowym przewidziano masę atrakcji, w tym wloskie winko, mleczno-kawowy likier, grę w Buzzzza oraz w kości, być może film i prawdopodobnie seks. Likier prawie cały wytrąbiony. Wino po części też. Na film i grę już grubo za późno. Tomek śpi. Ja na Vitalii. Seksem cieszą się zapewne inni. Nic się nie zmieniło, szczęście nam sprzyja. Od jutrzejszego dnia oczekuję pięknej pogody, bo zaplanowane mamy ognisko z sąsiadami i ruszamy za miasto. Kiełbasy już w lodowce się niecierpliwią. A! z dzisiejszego obiadu odpuściłam sobie frytki, bo jak pomyślałam o tym arcysłodkim i hiperpysznym likierze absolutnie zakazanym w KAŻDEJ ODCHUDZAJĄCEJ DIECIE... Poza tym w Islandii spędzamy właśnie długi trzydniowy weekend, w perspektywie wolny poniedziałek co wprowadza Tomka w nieustający a radosny chichot...

21 maja 2010 , Komentarze (4)


Nie będę wam dzisiaj zawracać głowy swoimi krągłościami, dość powiedzieć, że w tym tygodniu skończyłam z lewymi zwolnieniami z wf-u i pedałuję regularnie, choć tylko po 20 km i to w 2 turach. Zaczęłam od wtorku drugą fazę sb i cos tam dodaję do talerza, np dziś z mięsem i brokułami zjem trochę kaszy. Problem z ciśnieniem na słodycze mam ogromny, bo i jak go nie mieć skoro Tomek wtranżala ciasteczka do herbaty i ma w pogardzie mnie i moją dietę z embargiem na słodycze. Poniekąd rozwiązaniem są moje domowe wyroby, tylko ze od tego słodziku już mnie lekko dmli. Na forum znalazłam przepis na takiego murzynka z... czerwonej fasoli.  Jak na murzynka, to beznadziejny ale jak na ciasto z fasoli, to wysmienite. Właśnie gotuję fasolę na kolejnego, ale tym razem go jakoś uszlachetnię bądz zepsuję. Co by nie było, i tak zjem, byle z kakao i słodkie. Chyba jestem na zawsze stracona dla popołudniowej kawki i ciasteczka. Sama kawka mnie nie kręci.
Mam dziś samochód do pokierowania i podłogę do umycia, więc waga wskazuje już kilogram  mniej niż na pasku  co znaczy ze będę kończyć, gdyz Sonia zbiera wszystkie paproszki jak mały odkurzaczyk, który jeszcze nie raczkuje a bardziej sunie i zaplanowałam wyjazd do sklepu w godzinach popołudniowych. A rower wieczorem, nie zapomnieć.

19 maja 2010 , Komentarze (3)


Ciężko. Wszystko ciąży, chmury ku ziemi, ja ku łózku. 
Dietę wczoraj utrzymałam, choć końcówka dnia była dramatyczna i w efekcie zjadłam ciut za duzo. Na szczęście przed godz. 20, więc wszystko sie jakoś upchało i poukładało. Poszlam spać z jako tako wymiecionym żołądkiem. W zasadzie to ja jestem zmuszona do utrzymywania diety, bo najwyraźniej brak mi pojęcia o tym, ile tak naprawdę zjadam. Na początku maja zrobiłam zapas jedzenia zgodnego z dietą south bitch (żarcik) sądząc, ze to dwutygodniowa dawka a do tej pory stoją nieotwarte słoiki z papryką, selerami, fasolkami, w zamrażarce też masa dóbr a żółty ser już zaczyna oblekać sie biało-szarym kożuszkiem. Podejżewam że kolejne dwa tygodnie zlecą, nim zrobi się pusto. Dokupuję tylko nabiał i wędliny. 

Zapomniałam donieść, ze Tomek zdezerterował po pierwszym treningu piłkarskim i w sobotę zamiast na mecz, pojechał oglądać driftujące samochody. Ocenił swoją kondycję jako fatalną i uznał że nie będzie się kompromitował przed publicznością i współgraczami. Przy czym nawet nie poinformował wprost, ze na mecz nie przyjdzie a nawet nie odbierał telefonów od szefa. Głupio, co? W niedzielę kazał mi skomponować smsa o kłamliwej treści, że jakoby wpadł w rodzinne tarapaty i generalnie miał wszystko w d...ie. W poniedziałek dopiero przed wyjściem do pracy lekko się zestresował ale okazało się, że szef wyczulony na dramaty rodzinne (sam w posiadaniu trzeciej żony), więc tylko zaniepokojony poklepał Tomka po ramieniu i zapytał czy wszystko ok. Tomek w popłochu, bo w pierwszej chwili pomyślał, że Bjatni zwraca sie do niego z przewrotnym zapytaniem "czy dobrze się z tym czujesz, że nie przyszedłeś na mecz i nawet nie poinformowałeś" ale w porę przybrał boleściwą minę i odparł, ze w porządku. W niedzielę wieczorem na dodatek uznał, ze nie będzie się golił do pracy, żeby być bardziej wiarygodnym. Ma nerwy ze stali ten nasz koleżka... Ja bym chyba ze wstydu poszła na bezrobocie.

18 maja 2010 , Komentarze (3)


Skoro mnie nie było w pamiętniku to pewnie siedzialam w lodówce...  Z ziarnko prawdy w tym będzie. Waga się zmieniła, dobiła do 74 i trochę. Obwody bez zmian, ufff. W sobotę były urodziny sąsiada, co wiąże się z sernikiem, winem a nawet whisky w moim menu. Następnego dnia miałam nawet cos na kształt kaca, choć to trochę dziwne, bo przecież ilości były symboliczne. Sonia się do mnie nie odzywała. Tomek w zasadzie też ale on to z niemocy po wspomnianej whisky. A ja jeszcze mu dowaliłam i zgodnie z wcześniejsza umową, zostawiłam go z dziećmi na jakieś trzy godziny. Sama w tym czasie udałam się na pchli targ weekendowy Kolaportem zwany, gdzie zakupiłam sobie używane bluzki  w cenie 25 zł za 3 sztuki oraz torebeczkę z koralików z a jakieś 12 zł. W tym czasie dzwonił Tomek jakieś 200 razy z pytaniem gdzie jestem, co robię i kiedy k...wa wreszcie wrócę. A! i 5 kg ziemniaków kupiłam, których w dalszym ciągu nie zamierzam jeść. Po powrocie do domu okazało się, że wszyscy są głodni a jedna z bluzek tragicznie dziurawa. O proszę:

 A tych dziur jest lekko licząc przynajmniej z 10.
Druga bluzka ma tą zaletę, że zwęża się dokładnie w tym samym miejscu co ja i jest bardzo dziewczęca. I tu się troszkę waham, czy ja aby nie przesadzam...


Trzecia bluzka mnie nie zachwyca, musiałam coś wybrać, bo cena była za 3 sztuki, taki długi szary błyszczący podkoszulek ale za to torebeczka marzenie. Do niczego kompletnie mi nie pasuje a na horyzoncie czasowym nie widzę okazji dla której mogłabym ją dzierżyć w dłoni ale to jedna z rzeczy które mnie urzekaja słodkością i niech sobie wisi i cieszy moje, Majki i Soni oczy.  O Tomku nie wspominam, bo jego oczy cieszą inne widoki.
i jest  malusia, taka do ręki.
Natchnęło mnie, bo widzę,że dziewczyny często prezentują swoje zdobycze i koniecznie potrzebowałam czegoś nowego.  Dobre było jeszcze to że w noc po moich zakupach miałam fajny sen. Był koniec roku szkolnego i jakaś wycieczka z  tej okazji. Jechały dzieciaki, rodzice, znajomi, kto chciał. Ja rzecz jasna jako uczennica hłe hłe... Była również jakaś madame bardzo szykowna i zdystansowana i lawina szeptów wokół niej, ze niby bardzo znana postać tylko nikt nie wie kto to. Aż wreszcie dotarło do mnie że to Donna Karan. A czy ktos wie jak w rzeczywistości wygląda ta pani? Bo ja nie za bardzo zanim nie wygooglowałam. I dopiero jak ją zobaczyłam na zdjęciu to skojarzyłam że ona naprawdę takwyglądała w moim śnie. Zaraz sobie dokładniej o niej poczytam i zobaczę, może chciala mi coś dać do zrozumienia. 
Od dziś znowu na diecie.Nie ruszam brzydkich węgli.

Ps. Sonia od dziś mówi ta ta ta i da da da albo oba naraz, z czego najbardziej cieszy się Tomek

14 maja 2010 , Komentarze (7)

Mam dziś wreszcie naładowane bateryjki i mnóstwo energii oraz poczucie, że czekam na coś fajnego, co mi się przydarzy. Ponadto osobiście rozwaliłam komputerowa myszkę. Chcąc uniknąć zrzucenia jej przez brykającą mi na kolanach Sonię odłożyłam ją w najgłupsze na świecie miejsce, czyli na oparcie sofy, to od łokci. W efekcie spadła była i pierdykła. Może nie pierwszy raz spadła ale tym razem ledwo ją poskładałam do kupy. 
Mam teraz myszkę z grupą inwalidzką, która nie chce współpracować. 

Wczoraj było jakieś święto. Nie obchodziliśmy. Cały dzień spędzony w domu. Z okazji niezidentyfikowanego święta zrobilam jednak pizzę. Rozdysponowałam piersi z kurczaka następująco: część na pizzę a część dla mnie do upieczenia w folię.  Upiekłam oba, po czym zrobiłam sobie dyspensę i wrąbałam spory kawał pizzy a kurczak w folii będę jadła dziś. Doszłam do wniosku że mam to gdzieś, czy zjem czy nie zjem, co za różnica... I rzeczywiście, dziś rano slońce normalnie wzeszło, w prasie nie było nawet wzmianki, radio i telewizja przemilczały moją pizzę. Dyskomfortu fizycznego ani psychicznego nie odnotowałam. Po tym wybryku moja poprawność dietetyczna powróciła. I tej wersji będę sie trzymać. Waga stoi w miejscu. Dokładniej w łazience.