Ostatnio dodane zdjęcia

Ulubione

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Siedzę przy komputerze i zarabiam na życie. A tyłek rośnie. Więc trzeba się było wziąć za siebie. Na razie ponad 30 kg mniej. Kilka biegów ulicznych (w tym maraton) za mną.. W czasie wolnym zajmuję się "suworologią": www.suworow.pl

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 100475
Komentarzy: 359
Założony: 29 kwietnia 2009
Ostatni wpis: 19 września 2014

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Gerhard1977

mężczyzna, 47 lat, Kolbuszowa

179 cm, 102.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

9 sierpnia 2011 , Komentarze (2)

W sobotę moi znajomi startowali w triatlonie i biegali maratony górskie. Z sukcesami. A ja?


A ja w tym czasie moczyłem tyłek w Solinie. Pierwszy raz miałem okazje zobaczyć Jezioro Solińskie. Pomimo tego, że od 8 lat mieszkam pod Rzeszowem jeszcze nie byłem w Bieszczadach. Na jednodniowy wyjazd trochę daleko (3 godziny jazdy samochodem), a dłuższe wyjazdy mam zarezerwowane na Kotlinę. W końcu trafiła się okazja do wyjazdu. Teściowa wyjechała do sanatorium w Polańczyku, a my całą rodziną pojechaliśmy "na kontrolę". W planach była jeszcze Cisna i przejazd Kolejką Bieszczadzką, ale plany zostały zmienione i poszliśmy nad zalew.  Kąpiel z dziećmi była krótka (temperatura wody - 21 st., dzieciaki są przyzwyczajone do basenu - 31 st.), a potem udało mi się jeszcze popływać kilkanaście minut. Potem powrót do "uzdrowiska", jakiś posiłek, plac zabaw i powrót.. 3 godziny jazdy, 5 godzin w Polańczyku, 3 godziny na powrót.


Dziwny był to wyjazd. Ale i cały weekend był dziwny. "PATCHWORK".


W piątek przyjechał do mnie rower treningowy. w związku z tym pojechałem do Teścia (bo nie do Teściów - Teściowa w sanatorium), odebrać rodzinę i mój rower "zwykły". Rodzinka wracała samochodem, ja rowerem. Skręciłem rower treningowy i .. Poszedłem z dzieciakami na basen. Gdy wróciliśmy do domu, dzieciaki poszły spać. A mi paznokieć z palca zszedł.. Na zbiegach w Rudawie paznokieć podszedł krwią. Miesiąc później krew została wypłukana i miałem przestrzeń pod paznokciem. W piątek "odszedł" prawie cały - trzeba było wyrwać resztkę..

 

W sobotę  wyjazd nad Solinę..

 

W niedzielę wyjazd na odpust do Teścia. Długa msza św. z dwoma biskupami, władzami państwowymi (posłowie) i  lokalnymi (władze powiatu) oraz przedstawicielami lokalnego biznesu przynoszącymi dary (pieniężne!) na ołtarz przed Przemienieniem + kolejna nudna "rodzinna" impreza (z rodziną, którą widuje raz na rok, przy okazji odpustu). Gdy postanowiłem wracać zrobiła się draka. Przebrałem się w ciuchy biegowe i zacząłem się żegnać z gośćmi. Krowa zaczęła się cielić i nie wiedzieć dlaczego moja żona uznała, że powinienem pomóc teściowi. No bo jak nie ja, to kto?  W zasadzie to krowa powinna się wycielić już dawno, ale się nie wycieliła i teraz leży i nie może wstać. TRZEBA POMÓC.  Okazałem się "wyrodnym zięciem" i zupełnie nie przejąłem się losem krowy. Duży wpływ na to miała informacja, że weterynarz jest w drodze, a według mnie była to osoba dużo bardziej kompetentna. Pobiegłem do domu.


W poniedziałek po pracy w końcu wypróbowałem "rower". Padał intensywny deszcz,  a ja sprawdzałem jak się kręci i co można przy tym robić. Tak jak mnie ostrzegano kręcenie w miejscu jest strasznie nudne. Pracować przy laptopie jest trudno - siedzi się wysoko, a bez "przystawki" laptop jest nisko i jest po prostu niewygodnie. Można oglądać telewizję - ale ja rzadko oglądam TV.  Da się czytać książki i chyba tak będę "kręcił". Zastanawiam się nad "przystawką". Będzie trzeba pogadać ze stolarzem..

 

 

1 sierpnia 2011 , Komentarze (3)

Bieganie: 90km, 12x,  w tym: 2 biegi (5 i 10km), 6 biegów "pod górkę"..

Basen: 10x (z tego 9 razy z rodziną, zaledwie 1x pływanie).

Rower: 4x

Wyjścia w góry: 2 spacery 3h (z dziećmi), jedno wyjście na bunkry (z córką i szwegrem) 7h.

Aero: 1 x, Kobudo (bo) - pół treningu + kilkuminutowe przypomnienia.

Inne: Wakacje ze znajomymi, spotkanie z Trikolor podczas biegu Homolan, jedna "powódź", zebrane dwa pojemniki jeżyn (oj gryzły komary podczas "zbiorów").


Zaczynam mieć stracha przed rzeźnikiem:  Tam trzeba zrobić jednego dnia., tyle co teraz biegam przez miesiąc...

29 lipca 2011 , Komentarze (2)

Jest dobrze. Ale chciałbym aby było jeszcze lepiej. Zamarzyło mi się ukończenie Rzeźnika.  Dużo trzeba poprawić. Potrzebna jest lepsze wydolność (podbiegi) i lepsza technika (zbiegi). I przede wszystkim fenomenalna wytrzymałość, aby przetrwać te kilkanaście godzin.


Jak to osiagnąć? Tym bardziej, że trafiam na ograniczenia związane z własnym organizmem. Zbyt duża objętość treningu lub start w maratonie powoduje u mnie ból stóp/kostki. Tak było po zeszłorocznych maratonach i tegorocznej Silesii. Aktualnie jest bardzo dobrze - seria kilku treningów przed Biegiem na Śnieżnik (w którym ostatecznie nie brałem udziału) dała mi lepszą wydolność. Biegi na Górę Igliczną (2,5 km/300m przewyższnia i powrót) oraz Wójtowską Równię (3,5 km/350m przewyższnia i powrót) były przy tym stosunkowo krótkie (trwały poniżej godziny) i pomimo ostrych zbiegów stopa jest ok. Ale gdy po powrocie z wakacji przebiegłem 15km to pod koniec stopa zaczynała boleć. Następnego dnia było ok, ale znam już swoje nóżki. Jeszcze kilka km więcej i byłby problem. Więc muszę bardzo uważać i ostrożnie zwiększać kilometry. Ale z drugiej strony chciałbym utrzymać (albo i poprawić) wydolność.


Kombinuję jak zwiększyć objętość treningu i jednoczesnie nie popaść w kontuzję. I wychodzi mi triatlon.. Którego nie chcę. Ale nie mam innego pomysłu - zamiast zwiększać kilometry biegu dobrze byłoby dodać rower. I poprawić pływanie (pływam - ale bardzo siłowo - całkowity brak techniki). Jakby nie było czeka mnie dużo pracy i spore wydatki.
Zastanawiam się nad rowerem treningowym (możliwość trenowania wieczorami). Zastanawiam się nad siłownią (bieżnia, rower, orbiterek). Nad lekcjami pływania (technika). We wrześniu znowu rozpoczną sie ćwiczenia aerokickboxingu - trzeba je będzie jakoś dodać do moich treningów (pewnie tak jak do tej pory - aero + 8km).


Z Rzeźnikiem będzie ciężko. Ale już poradziłem sobie z maratonem, mając gorszą pozycje startową. Mimo wszystkich trudnosci z jakich zdaje sobie sprawę uważam, że jestem w stanie..


Ale ważniejsze jest dla mnie coś innego: wiem w końcu czego chcę - wiec w końcu jestem w stanie ustalać sobie plany na najbliższy rok.

25 lipca 2011 , Komentarze (1)

Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Urlop także. Jak pisałem w poprzednim poście mój urlop zakończył się raczej gwałtownie. Wszystko przez "zagrożenie powodziowe". Zdarza się i tak.

 

Mój urlop podzielony był na dwie części: rodzinną i towarzyską. Pierwszy tydzień spędziliśmy u moich rodziców. W drugim tygodniu zaplanowany był wspólny pobyt "w górach" razem z Olą, Tomkiem i Ich dziećmi. Ponieważ warunki zakwaterowania "w górach" były spartańskie, żona nie zdecydowała się na przyjazd z synem i została u moich rodziców.

 

Mój pobyt na Ziemi Kłodzkiej podporządkowwany był przygotowaniom do Biegu na Śnieżniki. Przyjechaliśmy do rodziców w sobotę po południu. Już w niedzielę wyciągnąłem rodzinę na wycieczkę-pielgrzymkę do Sanktuarium Matki Boskiej Śnieżnej  na Górze Iglicznej (845m). Dzieciaki (8 l. i 3 l.) dzielnie wspięły się na górę i bez żadnych problemów z niej zeszły. W drodze powrotnej odwiedziliśmy Ogród Bajek i Wodospad Wilczki. A wieczorem ćwiczyłem podbiegi pod samym domem rodziców. 6x wybiegnięcie z doliny Wilczki (30m różnicy poziomów) i powolny powrót. W kolejnych dniach odwiedziliśmy basen w Bystrzycy Kłodzkiej i Kudowie, poszedłem z córką i szwagrem "na bunkry" (7 godzinna wycieczka po górach i podziemiach) oraz pojechalismy do wrocławskiego ZOO. Z basenami był ciekawy przypadek - odwiedziliśmy je jednego dnia. Otwarty basen w Bystrzycy Kłodzkiej jest pięknie położony na Górze Parkowej. Widok na miasto jest z niego piękny i świetnie nadaje się do spędzenia na nim całego dnia. Ceny bardzo przystępne (5zł dorosły, 3 zł dziecko). I tylko jedna wada: woda (zwłaszcza w basenie dla dzieci) jest bardzo zimna. Moje maluchy po krótkiej kąpieli odmówiły dalszego wchodzenia do wody, a Ela nawet nie weszła do basenu. Po godzinie opalania(Ela) i korzystania z huśtawek, karuzel i innych atrakcji (dzieci pod moją opieką) rodzina zdecydowała: a teraz jedziemy do Kudowy wykąpać się w ciepłej  wodzie. I tak też zrobiliśmy. W pierwszym tygodniu udało mi się jeszcze trzykrotnie wybrać się na Górę Igliczną (Marię Śnieżną). Wbiegałem od strony zapory pokonując na dwóch kilometrach ponad 300 metrów przewyższenia. Dwa razy przedłużyłem trasę o kółko "Drogi Krzyżowej" na szczyt  góry (dodatkowy km z 50 metrowym przewyższeniem).

 

W sobotę dojechali znajomi (Ola i Tomek z dziećmi). Przeniosłem się do "domu w górach". Trzeba było podwinąć rękawy i zabrać się za sprzątanie domu, który stał pusty od Bożego Narodzenia. Wynieśliśmy choinkę, myliśmy pokoje, schody i korytarze. Omietliśmy dom i wejście z pajęczyn i wycieraliśmy kurz z najróżniejszych zakamarków. W niedzielę w Kudowie organizowany był Bieg Homolan, w którym wzieliśmy udział. Dojechaliśmy wcześniej aby się zapisać i by dzieci mogły wziąść udział w swoich biegach. Pobiegliśmy w trójkę: Ola (Bazyliszek76), Tomek(Sheng) i ja. Obiecałem płaską trasę po Parku Zdrojowym, która jednak okazała się nie do końca płaska. Pięć okrążeń po 2km, na każdym dwa niewielkie podbiegi. Biegliśmy powoli, ale pomimo to Ola trafiła "na pudło" - zajeła w swojej kategorii 3 miejsce. Po drodze rozpoznała mnie Trikolor (42kmandmore). Porozmawialiśmy chwilkę i pobiegła do przodu. Po biegu wybraliśmy się całą grupą na basen. Wieczorem z Wrocławia wróciła moja córka i dojechała do nas.

 

Od następnego dnia mieliśmy z Shengiem zaczać solidne treningi pod bieg śnieznicki. Ale rano padało i nie bardzo nam się chciało. Około południa zaczeliśmy karczować okolice domu z badyli i pokrzyw. Zajeło nam to kilka godzin, ale mieliśmy już miejsce do planowanych ćwiczeń karate i kobudo. Z karate nie wyszło, za to pomachałem trochę kijem (bo). Wieczorem wybraliśmy się na bieg pod górę (z Wójtowic na Wójtowską Równię - 3,5 km, 350 metrów przewyższenia). Następnego dnia zorganizowaliśmy małą imprezę na orientację. Dzieciaki stękały idąc asfaltem pod górę, ale gdy dostały mapy w ręce wstąpiły w nie nowe siły. Pochodziliśmy po lesie, odwiedziliśmy ruiny Fortu Wilhelma i wróciliśmy do domu. W środę wykonaliśmy jeszcze jeden podbieg na Hutę i postanowiliśmy "regenerować się" przed sobotnim wyzwaniem (trasa na Śnieznik miała być 3x dłuższa niż nasze podbiegi). Wieczorami siedzieliśmy na werandzie domku i graliśmy w Warhammera (gra fabularna). W czwartek cały dzień padało, a w piątek okazało się, że jest "powódź" i w trybie awaryjnym wróciliśmy z wakacji.

 

W sobotę do południa byliśmy u mojego chrześniaka i Kumostwa. Chłopaki pochwalili się nowym komputerem i grą w wysokiej rozdzielczości. W jednym z epizodów bohater szkolił się w walce kijem. Mogłem "zaszpanować" nowo nabytymi umiejętnościami i powymądrzać się  na temat "jak należy trzymać kij" i  dlaczego "chłopki" w grze trzymają ten kij nieprawidłowo.. Potem odwiedziliśmy jeszcze siostrę Żony w Krakowie (dawno nie byliśmy u Niej całą rodziną). Wieczorem wróciliśmy do domu.

 

Roznosiła mnie energia.  Przygotowania do biegu, przerwa na nabranie formy, potężny stres zwiazany z "powodzią" i żal za biegiem, w którym nie wystartowałem. W niedzielę byliśmy u Teściów na obiedzie. Postanowiłem wrócić biegiem. Trasę (ok 15km, kross), którą normalnie na długich wybieganiach pokonywałem w nieco ponad 2 godziny tym razem przebiegłem w 1h 35min...

24 lipca 2011 , Komentarze (2)

Czternaście połączeń nieodebranych od mojego ojca. W ciągu półgodziny.
- „Tato, co jest”?
- „W Wilkanowie jest wysoki poziom wody, Mama i Ela panikują – musiałem je zawieźć do Bystrzycy. Dobrze by było abyś tam pojechał.”


No to jadę. Dojeżdżam do B-cy, a tam przestraszone (i zdenerwowane) Mama i Żona. Mieszkanie nie było używane od roku. Kurz, zakręcone media (woda, gaz) i ogólne zapuszczenie. Ela była przestraszona. Choć to może za słabe słowo. Przerażona – to lepsze określenie. Jutro Bieg na Śnieżnik, który miał być zakończeniem pobytu na wakacjach. Ale Ela nie chce nocować w Wilkanowie. Nie chce też nocować w Bystrzycy. W takim wypadku podejmujemy decyzje – wyjeżdżamy. Razem z nami wracają Ola i Tomek z dziećmi. Ola także kilka razy się upewnia, że "da się wyjechać". Da się bez problemów. Tylko, że jest już późne popołudnie. Nie da nam dojechać w sensownym czasie na drugi koniec Polski. A jeszcze trzeba się spakować. Ostatecznie wykonaliśmy akcję „wyjazd awaryjny” i późnym wieczorem dotarliśmy pod Katowice gdzie przenocowaliśmy u rodziny. Ewakuacja Wilkanowa została odwołana, rodzice wrócili wieczorem do domu, ale my byliśmy już ponad 200 km dalej. A sobotnie Mistrzostwa Polski w Biegach Górskich odbyły się. Ale nas już na nich nie było.


A jak było naprawdę z tą powodzią? Dwa dni ciągłego deszczu wypełniły zbiornik retencyjny powyżej Wilkanowa („Zaporę”). Ponieważ nie było pewne jaka będzie pogoda w najbliższych godzinach (w górach to jednak różnie bywa – i najlepsza nawet prognoza jest tylko prognozą) postanowiono prewencyjnie ewakuować cześć wioski (łącznie 35 rodzin). Dodatkowo ostrzeżono całą resztę i nakazano przygotować się do ewentualnej ewakuacji. Ponieważ jednak Wilkanów bardzo ucierpiał od powodzi w 1997 roku – część mieszkańców spanikowała. W tym moja Mama. Informacja o zagrożeniu krążyła po wiosce i zatapiała kolejne miejscowości. W efekcie moja Mama nastraszyła moją Żonę i to bardzo. Najbardziej śmieszący mnie obecnie dialog brzmiał mniej więcej tak:


Żona: Ale jak my wyjedziemy z Bystrzycy skoro Kłodzko zalało i droga jest odcięta!!?
Ja: Ale skąd wiesz, że Kłodzko jest zalane? Skąd ten pomysł?
Ż: Twoja mama tak powiedziała!!!
J: Mamo, skąd wiesz, że Kłodzko jest zalane?
Mama: W 1997 zalało…
J: Ale czy masz jakieś informacje, że teraz Kłodzko jest zalane?
M: Nie, ale przecież może być…


Ale w piątek nie było mi do śmiechu. Tym bardziej, że wszelkie próby uspakajania moich Pań prowadziły do tego, że zbierał mi się gigantyczny opieprz, że chcę ich wszystkich potopić, odciąć od świata, i doprowadzić do katastrofy co najmniej na miarę Titanica.. Deszcz przestał padać, do Wilkanowa dojechał ciężki sprzęt strażacki z Wrocławia, wodę spuszczono z zapory i odzyskano „rezerwę retencyjną”. Ale z informacją „że przecież może być zalane” nie da się dyskutować.. Co do decyzji strażaków o ewakuacji/przygotowaniu do ewakuacji w pełni się zgadzam. Deszcz padał 2 dni – pełna zapora przestała chronić wioskę i po kilku kolejnych godzinach mogła przyjść kolejne, większe opady. Ale brakowało jakiegoś całościowego systemu informowania, co w wiosce zalanej 14 lat wcześniej spowodowało spore zamieszanie.

8 lipca 2011 , Komentarze (1)

Urlop. I wielkie plany:

- Wyjścia w góry (dużo gór).

- Bieganie.

- Bieganie po górach.

- Bunkry (dużo bunkrów).

- Karate.

- Chodzenie z mapą.

- Kobudo (ćwiczenia z kijem).

- Warhammer.

- Basen.

- Wyjazd rodzinny do ZOO.

- Ruiny zamków.

- Jaskinie.

- Zwiedzanie uzdrowisk (naturalna woda mineralna).

Ciekawe, co uda się zrealizować?

(W prognozie dla Ziemi Kłodziej - DESZCZE...)

 

7 lipca 2011 , Komentarze (1)

Do koszulek biegowych już się przyzwyczailiśmy. Pierwsze biegi - to wielka radość z nowych koszulek. Po jakimś czasie mamy ich kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt. Na zmianę nosimy kilka ulubionych: koszulki techniczne czy z wyjątkowych biegów. Reszta zalega w szafie lub jest rozdawana "po rodzinie".

 

We wtorek otrzymałem jednak koszulkę z której jestem wyjątkowo dumny. Paweł Jach przesłał mi koszulkę akcji "Maciek Biega". http://www.maciekbiega.pl/ 

 

Wiele osób biegło w tegorocznym, wrocławskim "Biegu dla Maćka". Mnie tam nie było, a jednak Paweł zdecydował się wysłać mi jedną z koszulek. Napisał: "jest robota do zrobienia".

 

A Maciek? Maciek  to mój kolega biegowy. W zeszłym roku biegliśmy razem kilka kilometrów podczas Maratonu  Wrocławskiego 

 

 

4 lipca 2011 , Komentarze (1)

Wczoraj pobiegłem pierwszą "piątkę". Do tej pory nie udało mi się trafić tego dystansu na żadnych zawodach. Kilka razy biegałem  "w okolicach" 6km, czy też niewymiarowe "trójki".  Od dłuższego czasu planowałem wybrać się III Bieg Sokoła  (10km).

 

Niestety w czerwcu mało trenowałem i bałem się, że bieg na pełnym dystansie 10 km to nieco za dużo dla mojej stopy. Z drugiej strony bardzo chciałem wybrać się na jakiś dłuższy trening. Kombinowałem, kombinowałem i wykombinowałem: Jadę do Sokołowa rowerem (28km), tam biegnę na 5 km i wracam rowerem. Dzięki temu będe miał:

- dłuższy trening

- stosunkowo krótki bieg

Jak wymyśliłem, tak też zrobiłem. Z samego rana wsiadłem na rower i pojechałem na zawody. Pagórki po których lekko mkneło się samochodem, dla rowerzysty nie były już takie lekkie. Zapisałem się na bieg. Tutaj spotkała mnie miła niespodzianka - bieg towarzyszący na 5 km okazał się biegiem darmowym. Dostałem pakiet startowy (pełny!!) i życzenia udanego startu. Odczekałem godzinę i pobiegłem. Wrażenie dziwne - z jednej strony biegłem szybciej niż podczas połówek, z drugiej strony nie miałem wrażenie "palenia płuc", jakie towarzyszyło mi podczas biegu "Polska Biega" (przedłużona "trójka"). Szybkość ograniczały nogi. Ale to coś, czego się spodziewałem po ponad godzinie jazdy rowerem. Czas osiągnąłem mocno przecietny: 26min20s, ale dzieki temu będzie można go poprawiać w przyszłości.  

 

Potem powrót do domu. Tym razem 28 kilometrów okazało się dużo dłuższe niż poprzednio. Dodatkowo moje zadowolenie z siebie zostało szybko schłodzone przez padajacy deszcz. Ale nic to - po tegorocznej Silesii byle deszczyk nie robi na mnie wrażenia. Jadąc zastanawiałem się nad tym, aby odwiedzić jeszcze basen. Jednak po dotarciu  do domu wyraźnie brakło mi już energii. Jeszcze bardziej podziwiam trenujących do triatlonu - każdy z elementów jest ok, ale połączenie pływania, roweru i biegu w jedną całość jest wyjątkowo ciężkie.

1 lipca 2011 , Komentarze (4)

Czerwiec był sportowo marny. Kontuzja stopy spowodowała, że biegałem mało i wolno.

Wyszło tego 55 km (7x). Oprócz tego 10 rekreacyjnych wyjść z na basen (9x z dziećmi - 1x sam), 1x rower i 1x aeroboxing.  

 

Podsumowanie półrocza wychodzi znacznie lepiej:

Przebiegłem 589 km, podzielona na 60 biegów, w tym 1 maraton (Silesia) i 3 połówki (Marzanna, Dąbrowski i Jurajski). Na basnie byłem 40 razy (10x sam, 30x z dziećmi), aerokickboxing i karate - około 40 treningów (29x aero, 13x karate), dwie imprezy na orientację  (7 etapów) i 2 wycieczki rowerowe.

Łącznie wszystko to zajeło mi 9 900 minut czyli 165h. Jak na 180 dni to całkiem nieźle.

Po stronie "strat": kontuzja stopy, która uniemożliwiła mi bieganie w czerwcu oraz rezygnacja z karate z braku czasu. Jak długo córka  chciała chodzić - udawało mi się chodzić razem z nią na "dziecięce" treningi. Jak zrezygnowała - brakło mi czasu. Podobnie nie udało mi się zamienić treningów biegowych na rowerowe. Nie chce mi się wychodzić na wieczorne/nocne wyjazdy rowerowe. Bieganie o zmroku jeszcze akceptuję, jazdę na rowerze nie bardzo.

 

Co teraz?

Pojutrze Bieg Sokoła (10km). Chyba zrezygnuję - po wczorajszym biegu na 8km stopa znowu mnie pobolewa. Przede mnę tydzień pracy i dwa tygodnie urlopu. Spędze je na Ziemi Kłodzkiej. Pierwszy tydzień u rodziców, drugi "u kuzyna" w domu w górach, razem ze znajomymi. W planie ćwiczenie podbiegów, karate, zwiedzanie okolicy, łażenie po górach i na deser Mistrzostwa Polski w Biegach górskich -  "Bieg na Śnieżnik". Trasa 10 km  + 1km "w górę".

26 czerwca 2011 , Skomentuj

A Lwów to dla mnie zagranica 
śpiewny język stare kino
Lwów to dla mnie tajemnica
Niezaznana nigdy miłość

 

Roman Kołakowski

 

Wyjazd integracyjny do Lwowa, zapowiedziany był pół roku wcześniej. Wyrabianie paszportów (od dawna jeździmy "po Uni" na dowód bez kontrolii). Dlaczego Lwów? Nie można było wybrać czegoś "unijnego"? Przecież na Ukraine jeździ się w celach "procentowo-konsumpcyjnych", a to mnie nie interesuje. W programie imprezy przewidziano przedstawienie operowe (ja w operze?) mnóstwo kościołów i Cmentarz Łyczakowski (ostatnia rzecz która by mnie mogła zainteresować).

 

Ale pojechałem.

 

I wróciłem oczarowany tym niezwykły i nieznanym mi dotąd miastem. Mimo dużych ilości "procentów" w autobusie (i podczas wieczornych "biesiad"), mimo wielogodzinnego czekania na przejściu granicznym. Pomimo mojej niechęci do "zorganizowanego wypoczynku" i zwiedzania z przewodnikiem.

 

Wróciłem oczarowany miastem i spotkanymi ludźmi. Zachwycił mnie charakter miasta. Mieszanka kultur, stylów  i języków. Z dziesiątki kościołów zapamiętałem dwa i łaciński napis nad trzecim. Pierwszy - to Katedra Ormiańska. Drugi - Kościół Matki Boskiej Śnieżnej. We Lwowie? Gdy podczas "zwiedzania autokarowego" przewodniczka powiedziała o tym kościele ("wybudowali go osadnicy niemieccy z Austrii") wiedziałem, że w czasie wolnym pójdę go zobaczyć. Gdy mieszkałem na Ziemi Kłodzkiej - wychodząc przed dom widziałem Górę Igliczną i sanktuarium "Matki Boskiej Śnieżnej". Figurkę przywieziono w XVIII wieku z Austrii. Z tej samej Austrii, z tego samego Mariazell w XIII wieku przywieziono kopię obrazu do Lwowa. Ogromnym zaskoczeniem była dla mnie opera. Mieliśmy bilety na balet "Jezioro Łabędzie". Bardzo mi się podobało. I żałuję, że spóźniliśmy się na pierwszy akt (późny przyjazd, z powodu oczekiwania na granicy). Siedziałem z boku i mało co widziałem. Za to następne dwa akty mnie zachwyciły.

 

Powrót do hotelu i wieczorna "biesiada". Troche rozczarowuje, bo nastawiliśmy się na obżarstwo, a posiłki były serwowane "po okruszku". Za to alkohol nie był serwowany "po kropelce" i szybko można było to zaobserwować. W miarę szybko zwinąłem się do pokoju hotelowego i poszedłem spać. A rozbawione towarzystwo wracało do pokoi nad ranem.  

 

Drugi dzień zwiedzania połączył takie skrajności jak Cmentarz Łyczakowski i Muzeum Piwa (z degustacją). I znowu mi się podobało. Cmentarz Łyczakowski jest trudno opisać - trzeba zobaczyć. Przemiesznanie nagrobków osób różnych wyznań, z różnych czasów i w różnych stylach. Grobowce i rzeźby na nagrobkach możnych. Proste groby osób o wielkich nazwiskach. Groby sowieckich generałów i partyjnych bossów, mające zasłonić znajdujące się za nimi krzyże uczestników powstań Listopadowego i Styczniowego. I fragment związany z obroną Lwowa w 1918. Tablica "Żołnierze polegli w 1918" i strzałki: na prawo Ukraińcy, na lewo Polacy. I bliźniacze tablice "Tu leżą Obrońcy Lwowa z lat 1918-1919" w dwóch jezykach: polskim na Cmentarzu Orląt i w ukraińskim przy pomniku "swobody". Tu i tu leżą "Obrońcy Lwowa". Polscy obrońcy Lwowa i Ukraińscy obrońcy Lwowa. Nikt Lwowa nie atakował -obie strony broniły swojego miasta. Bronili tego Lwowa przed sobą nawzajem. I strzelali do siebie. Do swoich sąsiadów.. I zaraz potem przejazd do "Muzeum Piwa". Przewodniczka z dużym dekoltem i jeszcze większym uśmiechem na twarzy opowiadała historię tego napoju: od Asyrii, przez Starożytny Egipt i niemiecką ustawę "O czystości piwa" po dzień dzisiejszy. Obiad, msza święta w kościele dzielonym pomiędzy greko-katolików i katolików "rzymskich", powrót do hotelu i kolejna "biesiada". Tak minął dzień drugi. 

 

Co jeszcze można napisać o Lwowie i moim pobycie? Udało mi się trochę pobiegać - w poniedziałek rano wyszedłem z hotelu i pobiegłem na Wysoki Zamek. Jak sama nazwa wskazuje jest to park miejski położony na wzgórzu. W XIV wieku Kazimierz Wielki wybudował tam zamek ("Wysoki Zamek"), rozebrany przez Austyjaków na początku XIX wieku.  Na szczycie wzgórza znajduje się Kopiec Uni Lubelskiej. Biegłem powoli - dzień wcześniej przeskakując przez barierkę uderzyłem stopą w kraweżnik Znowu zaczeła boleć - w tym samym miejscu gdzie bolała z przeciążenia. Ale widok z kopca był wspaniały. Biegłem z kolegą - który dzień wczesniej podczas drugiej z kolei "biesiady" zapytał "jak zacząć biegać". Opowiedziałem: "Jutro rano zapukam do Twojego pokoju o 6 rano i pobiegniemy". Pobiegł, choć na kopcu był porządnie zasapany.

 

Ostatnie chwile we Lwowie - zakup prezentów dla dzieci i słodyczy (łacznie ponad 3 kg "krówek", śliwek w czekoladzie i chałwy). Szybkie wejście na wieże ratuszową i powrót do domu. Długi, z oczekiwaniem na granicy i procentami w autobusie.

 

I dziwna tęsknota za tajemnicą, którą udało mi się poczuć. Chciałbym tam wrócić z rodziną: pokazać te wszystkie miejsca córce i synowi. Spróbować chałwy, wdychać powietrze z bazaru (zapach mięsa, ryb i tortów), pokazać to wszystko na co udało mi się zerknąć..