Bo zimno, ciemno i auto u mechanika.
Wykorzystałam ten czas wolny i wreszcie zrobiłam kiszonki, pierwszy raz (małosolnych nie liczę). Jedna jest tradycyjna, różne twarde warzywa, przyprawy i sól, w kamiennym garnku, druga "po węgiersku". Tak jak tradycyjna, tylko do zalewy dodany ocet jabłkowy i słój stoi w chłodnym miejscu, szczelnie zakręcony. W warzywniaku koło naszego leśnego domku, można kupić takie kiszonki, są pyszne.
Umyłam okna, uprałam firanki i zasłonki (tam gdzie są), posprzątałam pod naszym ogromnym łóżkiem i na nim, zrobiłam porządek w ubraniach. W sobotę były 2h. fitnessu, dzisiaj 1h.
A S. ugotował gar gulaszu z indyka, papryki i masy innych warzyw. Podawał z cieniutkim, prawie beztłuszczowymi, ziemniaczanymi plackami = pycha.
I zrobiłam sobie prezent = dwie kolorowe bluzy, jedna cieniutka, druga ciepła, w mega energetycznych kolorach: