Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Hej! Jestem nieco nieśmiałą osóbką. Do odchudzania skłoniły mnie cyferki na pewnym doskonale wszystkim znanym urządzeniu(czytaj waga):-) i mój wygląd, który nie do końca mi pasuje.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 15362
Komentarzy: 67
Założony: 13 kwietnia 2010
Ostatni wpis: 14 maja 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
kasia8921

kobieta, 35 lat, Gniezno

170 cm, 61.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

12 czerwca 2014 , Skomentuj

Hej Wszystkim!

Piszę dziś trochę wcześnie niż zwykle (przeważnie w piątki robię nowy wpis), ale dziś stało się coś, co mnie całkowicie dobiło. Jestem smutna rozżalona, zła i nie wiem, jaka jeszcze. Ale może po kolei.

Ta „ważna rzecz”, o której ostatnio pisałam, dotyczy poszukiwania pracy. Wszyscy doskonale wiemy, jak ciężko ją dziś znaleźć po studiach, bez doświadczenia. A tu nagle pojawia się dla mnie okazja odbycia stażu w Urzędzie Skarbowym. Fakt, faktem to tylko staż, ale ostatecznie to lepsze niż siedzenie w domu. Otrzymawszy w  piątek skierowanie na staż, w poniedziałek udałam się z nim i z CV do Urzędu Pracy. Miła pani z Działu Kadr poinformowała mnie, że mają 3 wolne miejsca na staż i już trochę chętnych osób, także albo odgórnie wybiorą te 3 osoby, albo przeprowadzą rozmowy kwalifikacyjne. Obiecała, że zadzwoni do mnie tego dnia i powie mi, co dalej, ale nie zadzwoniła. Myślę sobie, że zapomniała, ludzka rzecz, pewnie zadzwoni we wtorek. No, ale we wtorek też nie zadzwoniła. To wzięłam sprawy w swoje ręce i sama do nich zadzwoniłam w środę. Dowiedziałam się, ze zbierają zgłoszenia od osób do 13 czerwca (piątek) i wtedy skontaktują się z wybranymi osobami. Po jakiś 20 minutach otrzymuję telefon i ta sama pani zaprasza mnie na rozmowę w sprawie stażu. Chciała, żebym tego samego dnia (we wtorek) przyjechała na rozmowę, niestety nie miałam dojazdu. Wobec tego umówiła mnie na następny dzień (dziś). Strasznie się stresowałam przed tą rozmową, w myślach sobie układałam pytania, jakie mogą mi zadać i odpowiedzi na nie. W końcu odbyłam kilka rozmów kwalifikacyjnych, więc wiem jak to mniej więcej wygląda. Była ze mną jeszcze jedna dziewczyna na rozmowie. No i niepotrzebnie się stresowałam. Atmosfera na rozmowie była cudowna, nie miałam żadnego stresu, odpowiadałam na pytania bez problemu – ja taka nieśmiała i cicha osoba. Potem kazali nam wyjść i poczekać na ich decyzję (bo „przesłuchiwały” nas 2 osoby: kobieta i facet). Po kilku minutach wyszła do nas jeszcze inna kobieta z naszymi skierowaniami i oznajmiła nam, kto się dostał na ten staż. Ta dziewczyna niestety się nie dostała, ale mi się udało. Polecono mi, żebym od razu udała się do Urzędu Pracy powiadomić ich o tym, co oczywiście zrobiłam. Kazano mi przyjechać następnego dnia, by ustalić co i jak z tym stażem. Bardzo zadowolona pojechałam autobusem do domu. Moje szczęście nie trwało długo. Mama mi oznajmiła, że dzwonił do mnie facet z Urzędu Pracy (bo w urzędzie podałam  mój nr stacjonarny), a że mnie nie było, podał swój numer i chciał, żebym do niego oddzwoniła. Ten sam, z którym dziś rozmawiałam. Nawet sobie pomyślałam, że pewnie będzie mi kazał dowieść jeszcze jakieś dokumenty jutro, czy coś związane z tym stażem. Jakże się myliłam. Otóż okazało się, że pomimo tego iż dostałam ten staż, to go nie odbędę i zawieszają mi go na razie. A dlaczego? Bo nagle okazało się, ze nie mają środków na staż dla osób w mojej sytuacji – tzn. takich, którzy ukończyli już 25 lat. Za to mają kasę dla tych do 25 roku życia! Najprawdopodobniej nowe środki będą mieli koło sierpnia/września. No i proszę, okazało się, że jestem „za stara” na staż. Gdybym urodziła się w drugiej połowie roku, najlepiej jakoś pod koniec, to bym się załapała. (25 lat skończyłam w lutym). A największe szanse na staż mają właśnie osoby do 25 roku życia albo do 27 pod warunkiem, że od daty na ich dyplomie lub innym dokumencie poświadczającym ukończenie wyższej szkoły nie minęło więcej niż 12 miesięcy.(u mnie minie 3 lipca). Jedyny staż na jaki zostało mi liczyć, to taki z tytułu, że jestem długotrwale bezrobotnym (zarejestrowanym w Urzędzie Pracy od co najmniej 12 miesięcy). A i tak pewnie mam na to marne szanse. Nie myślcie sobie proszę, że łaskawie czekam, aż coś mi Urząd Pracy zaproponuje. Wysyłam mnóstwo CV i listów motywacyjnych, sama chodziłam po przedsiębiorstwach i nic, nawet na staż mnie nie chcieli. Już nie mam do tego siły. Myślałam nawet, żeby zadzwonić do tego Urzędu Skarbowego, wytłumaczyć im tę sytuację i dowiedzieć się co dalej. Może by mi zostawiliby to miejsce na staż. Byli dość przyjaźnie do mnie nastawieni, nawet mi gratulowali, że się dostałam. Chociaż pewnie Urząd Pracy sam im wciśnie kogoś innego na ten staż, obawiam się tego. Bliscy radzą mi, żebym też jutro  pojechała do Urzędu Pracy, żeby jeszcze raz wyjaśnić tę sytuację. A czasu niewiele zostało, bo miałam odbywać ten staż od 20 czerwca.  Jestem strasznie rozczarowana tym, bo starałam się, dowiadywałam, byłam zaangażowana w to, no i sporo się nadenerwowałam. A tu, kurczę nic.:-( Zmarnowałam tylko swój czas i pieniądze. 

Z tego stresu rozbolała mnie głowa, no i brzuch. Żołądek mam tak ściśnięty, że ledwo co mogę przełknąć. Nie mówiąc (raczej pisząc) o tym, że strasznie boli mnie kark i ramiona. Czuję, że mam takie aż napięte. No i tak naprawdę dziś niewiele zjadłam. Rano z tego stresu 2 kawałki chleba razowego musztardą, białym serem, keczupem i przyprawami. Później, gdy już wszystko załatwiłam, zjadłam jabłko (tu nie ze stresu, ale po prostu spieszyłam się na autobus i nie miałam czasu, by zjeść coś więcej). No, a w domu na obiad (koło 13) , wiedząc już o tej przykrej informacji dla mnie, ledwo przełknęłam niecałe pół paczki kaszy jęczmiennej z gulaszem. Potem (około 16) zmusiłam się do przełknięcia około 100 gram jogurtu naturalnego. A o 18.30 jak już poczułam się trochę lepiej, poszłam biegać przez 40 minut. Chciałam się choć trochę pozbyć tego stresu z organizmu, lepsze to niż „wymiatanie” lodówki. Wróciłam zmęczona, zasapana, cała czerwona (trochę było duszno na dworze i w drodze powrotnej biegłam pod wiatr. Ale mi to nadal odczuwam ten stres. Co prawda brzuch już mnie nie boli, ale ten kark i ramiona nadal. Głowa już trochę mniej. Nie ma co, mój organizm tak reaguje na stres. Znów wmusiłam w siebie coś do zjedzenia – jajko na miękko i startą marchewkę, bo inaczej pewnie bym jej nie przełknęła.  No i przyznaję, że nie zadbałam o nawodnienie swojego organizmu – pewnie dziś wypiłam w ciągu dnia może litr wody.Normalnie jem więcej (w granicach rozsądku) i więcej piję wody. Ale dziś nie dałam rady.Pewnie nie usnę z tych nerwów.

Oczywiście nie ważyłam się, bo nie miałam do tego głowy. Ale jak na razie w tym tygodniu od poniedziałku do środy ćwiczyłam przez prawie półtorej godziny, a dziś biegałam 40 minut, więc doś ładny wysiłek. Nie wiem, co to będzie jutro. Czy będę miała siłę na ćwiczenie czegokolwiek, na robienie czegokolwiek, naprawdę nie wiem.

Kończę już i pozdrawiam Was serdecznie. Obyście nigdy nie mieli takich problemów jak ja.

8 czerwca 2014 , Skomentuj

Hej wszystkim!

Miałam napisać w piątek, ale jakoś tak zabrakło mi czasu, więc dziś coś wam tam napiszę. :-) To będzie takie małe podsumowanie weekendu. 

W piątek  miałam do załatwienia pewną ważna sprawę na mieście. Piszę „na mieście”, bo jako że mieszkam na wsi, to trochę czasu mi zleciało przez tą  „wycieczkę”. Wróciłam koło południa. Druga część dnia minęła mi między innymi  na przygotowaniu obiadu dla rodzinki. Tym razem zdecydowałam się zrobić  przepyszne, cienkie, zawijane naleśniczki. Rodzinka to zaakceptowała  i tak po nieco dłuższej chwili wszyscy się nimi zajadaliśmy, ja zjadłam jednego średniego z serem i truskawkami. Sezon na truskawki, to trzeba z tego korzystać. Ostatnio to normalnie do szaleństwa uwielbiam truskawki. J Serwuję je sobie najczęściej z jogurtem i białym serem, ostatnio piekłam placek drożdżowy z truskawkami. Później zaczęłam się ekspresowo przygotowywać się na rodzinną imprezkę – urodziny mojej cioci (takiej trochę z dalszej rodziny). Było nawet fajnie, choć szczerze mówiąc (raczej pisząc) za bardzo nie miałam z kim pogadać. Generalnie z takiej  „starszej młodzieży” jak ja to nazywam było niewiele moich kuzynów/kuzynek no i mój brat. No, ale impreza całkiem udana, muszę przyznać. Starałam się trzymać diety i w jeść w miarę rozsądnie, o ile tylko się dało. Ostatecznie nie zawsze da się „idealnie” utrzymać dietę w takich sytuacjach. Ze słodkiego zjadłam mały, cienki kawałek tortu (bo o taki też poprosiłam) i taki, jakby to napisać miniserniczek. Z bardziej  „konkretnych” to zjadłam kawałek jakiegoś gotowanego mięsa z potrawką, ziemniaczka, surówkę, a trochę później 2 łyżki sałatki jarzynowej i jednego szaszłyka mięsnego. Opiłam się za to wodą mineralną gazowaną i to był mój błąd. Na co dzień piję niegazowaną, nie przepadam zbytnio za gazowaną. No, ale do wyboru miałam, albo soki owocowe, albo alkohol ( zarówno tego jak i tego nie znoszę), albo wodę gazowaną. No to wiadomo, co wybrałam. Niestety później odczułam tego skutki w postaci okropnego bólu brzucha. Piłam też oczywiście herbatę. Muszę napisać, ze była nawet pewna forma ruchu – w postaci tańców. Także może co nieco spaliłam kalorii, bo tego dnia w ogóle odpuściłam sobie ćwiczenia.

Sobota upłynęła mi pod znakiem wielkiego sprzątania. Generalnie poprasowałam ogromne stosy ubrań rodzinki, bo jak widziałam je w swoim pokoju tak rozwalone na krześle, to nie mogłam znieść widoku takiego bałaganu. Chyba jestem trochę pedantką.:-) Później z własnej woli znów porządkowałam moją szafę i pokój. Jak już to skończyłam, zabrałam się za zamiatanie i mycie podłóg. Nie powiem, porządek strasznie uspokajająco na mnie działa. Wieczorkiem pojechałam do kościoła. I tak koło 19 mogłam do woli leniuchować.:-)

Niedziela też upływa mi dość leniwie. Niedawno zjadłam sobie podwieczorek w postaci jogurtu naturalnego z truskawkami, serem i migdałami, a do tego 3 ciasteczka czekoladowe (takie małe niedzielne odstępstwo od diety. No, a teraz sobie wygodnie leżę w łóżku przed netem. Może wieczorkiem pójdę sobie pobiegać, zobaczymy, co z tego wyjdzie.:-)  

 Coraz częściej myślę o tych moich opornych włosach. „Oporne” są, bo niemiłosiernie długo schną naturalnie – czasami nawet 3 godziny ! Suszenie suszarką zresztą też dość długo trwa, ręce mi dosłownie mdleją od jej trzymania, poza tym staram się tego unikać(ostatecznie suszarka niszczy nieco włosy). Nie chcą się zbyt łatwo ułożyć – z każdego mniej, czy bardziej wymyślnego upięcia pasma włosów po jakimś czasie mi wychodzą, niesamowicie mi odstają po bokach i z tyłu te małe, króciutkie włoski. Nieustannie je upinam wsuwkami, efekt raczej jest mizerny.  W rozpuszczonych nawet ładnie wyglądam, ale niedługo będę miała małe problemy z nimi – trudno mi będzie przecież chodzić z takimi włosami w upalne dni. Niedługo wybieram się do fryzjera, ale tylko po to, by jak co mniej więcej 3 miesiące podciąć końcówki. Włosy zapuszczam, moim celem jest długość do pasa, jeszcze trochę mi brakuje. Czasem trochę mnie korci, by obciąć te włosy, krótsze wymagają na pewno mniej pielęgnacji, ale z drugiej strony żal mi moich dość gęstych włosów, którym poświęciłam tyle czasu i zapału, aby doprowadzić je do takiego stanu (kiedyś były cienkie, strasznie mi wypadały, nie wyglądały zbyt estetycznie). No cóż… nie zawsze to co piękne, jest łatwe. :-)

  W kwestii mojego odchudzania jak napisałam wcześniej- nie przywiązuję zbyt dużej uwagi do cyferek na wadze. Z jednej strony może wam się wydawać to głupie, w końcu wyznaczyłam przecież swoją „idealną” wagę do której dążę. Ale po pewnym czasie stwierdziłam, ze waga to nie wszystko – przecież o chudnięciu decydują nie tylko zmieniające się „cyferki” na wadze, ale ogólnie zmiana wyglądu. Generalnie niewiele brakuje mi do „idealnej” wagi, ale jak będę ważyła trochę więcej, to nic się nie stanie. Ważne, że moje ciało się zmienia, ale nie tylko ono. Zmienił się także mój sposób myślenia o jedzeniu – żadnego pocieszania się nim w trudnych chwilach, nagradzania się nim, instynktownie już chyba staram się jeść ogólnie dość zdrowo. Poza tym raz na jakiś czas małe odstępstwa od diety krzywdy nam nie zrobią – nie da się przecież być całe życie na diecie. Niekiedy słyszę od innych ludzi (np. na tej imprezie usłyszałam) jak to musiałam się pomęczyć, by schudnąć. W myślach się z tego śmiałam, bo wcale się w tym odchudzaniu nie męczyłam. Przyznaję, na początku ciężko było mi się przestawić na zdrowe odżywianie, jakiekolwiek ćwiczenia mi nie odpowiadały (jak ja nie lubiłam w-fu w szkole i ogólnie rozumianego sportu). Ale zaczęłam stopniowo zmieniać nawyki żywieniowe, eksperymentowałam z różnymi formami ruchu, by znaleźć taki, który by mi odpowiadał.  „Męczeniem się” bym tego nie nazwała. Odchudzałam się/odchudzam się wyłącznie dla siebie, choć nie ukrywam, lubię czasem usłyszeć pochwały na temat mojego schudnięcia. J Niedawno, takie usłyszałam od dwóch osób – sąsiadki, która do mnie powiedziała „Kasia, ale ty jesteś szczuplutka. Udaje Ci się utrzymać taką sylwetkę?” (od niej to chyba najwięcej słuchałam pochwał w różnych etapach mojego odchudzania), i od kwiaciarki, kiedy poszłam odebrać zamówione kwiaty (Kasia, jak ty zeszczuplałaś? Stosujesz jakąś dietę?”). Odpowiedziałam, że jakiejś specjalnej diety nie stosuję, staram się zdrowo odżywiać i trochę ćwiczę. To moje „trochę” to ćwiczenia co najmniej 3 razy w tygodniu, trwające nieco ponad godzinę, czasem niekiedy udaje mi się ćwiczyć  5 razy w tygodniu. No i zdrowo się odżywiam,  4-5 posiłków dziennie, w miarę regularnych. Ostatni staram się włączyć w dietę więcej warzyw i owoców (ach… te truskawkiJ choć i dobrze przygotowanym mięskiem też nie pogardzę. Słodycze? Jak najbardziej – tylko staram się niezbyt często i w wersji zdrowszej. No i dużo, dużo wody (a kiedyś wyobraźcie sobie, że przez cały dzień piłam tylko 3 szklanki jakiegokolwiek picia, nic dziwnego, że ciągle byłam głodna i jadłam). Czasami zrobię sobie czerwoną herbatę, no i codziennie piję tez 2 kubki naparu z pokrzywy (pisałam o tym wcześniej). Jak widać pewne zmiany czasem są potrzebne w życiu. A propos jeszcze tego męczenia – gdy mama widzi  niekiedy jak ćwiczę, to się mnie pyta: „po co się męczysz/katujesz?” Naprawdę ja się męczę/ katuję? Lubię ćwiczenia/ruch które wykonuję, zresztą nie wyobrażam sobie zmuszać się do czegoś, co bym od razu znienawidziła. A, że jestem zmęczona po takim treningu to przecież normalne. Takie zmiany w moim życiu przydały mi się. Z jednej strony pod względem zdrowotnym – nareszcie mam normalne (no, dobra, niekiedy trochę niskie) ciśnienie krwi. A kiedyś, jeszcze w liceum, pamiętam, jakie miałam wysokie. Te skoki ciśnienia, ciągle głowa mnie bolała, bez końca brałam jakieś tabletki. Nie miałam na nic, ani ochoty, ani energii, trudno się zresztą temu dziwić. Pod względem urody – kiedyś tą moją okropną cerą to pewnie straszyłam (pełno wyprysków), włosy (łamliwe, stale wypadające) i paznokcie( również łamliwe, dosłownie poobgryzane) nie prezentowały się najlepiej, delikatnie ujmując nie dbałam w najmniejszym stopniu o wygląd. Teraz zupełnie inaczej to wygląda. Nie, żebym nie wiadomo, ile czasu poświęcała urodzie, ale po prostu zaczęłam dbać o siebie. No i trzeci, bardzo ważny wymiar – mentalny. Mam więcej energii, bardziej otworzyłam się na ludzi (nadal jestem nieśmiała, ale już w mniejszym stopniu), jedzenie przestało być moją rozrywką (wiem, dziwnie to brzmi). Jak widać, niekiedy zmiany są potrzebne w życiu. Jednakże przyznam, że nie sądziłam iż tak dużo uda mi się zmienić podczas „zwykłego” odchudzania, choć nie twierdzę, że dla każdego to dobre rozwiązanie. Każdy ma po prostu swój własny sposób dojścia do określonego celu.

Jutro znowu mam coś ważnego do załatwienia. Trochę się denerwuję, bo bardzo mi zależy na tym „czymś”. Nie piszę, co to, by nie zapeszyć. W dodatku jutro ma podobno być około 33 stopni. Nie wiem jak wytrzymam taką pogodę. Lubię jak jest ciepło, ale przy wyższych temperaturach często ciśnienie mi spada i niezbyt dobrze się czuję – bóle głowy to najmniejszy problem. Nie mówiąc/pisząc już nawet o tym, że ponoć w czerwcu ma być strasznie zmienna pogoda - a to raz ma być ciepło, niekiedy upalnie, a to znowu ma się popsuć i padać. Na taką zmienną pogodę mój organizm źle reaguje  Jak nic, jutro wezmę mały zapas wody niegazowanej, nie mogę się przecież dodatkowo  odwodnić. Trzymajcie za mnie kciuki, obiecuję, że w następnym wpisie wyjaśnię dokładniej, o co chodzi.

Znowu przepraszam za to, że tak bardzo się znów rozpisałam. Po prostu tak nagle naszło mnie, by o tym opisać. Wytrwałym gratuluję, że dotrwali do końca mojej pisaniny.

Pozdrawiam Was serdecznie w pięknym, ciepłym miesiącu. :-) 

30 maja 2014 , Komentarze (2)

Witam wszystkich!

Wiem, długo nie pisałam, za to was przepraszam. Co do mojego odchudzania się, nadal staram się trzymać diety – 5 posiłków dziennie. Czasem zjem też coś „słodkiego”, ale po pierwsze w niewielkich ilościach, a po drugie staram się, by to „słodkie” było w miarę zdrowe i miało też jakieś wartości odżywcze. No i jeszcze a propos diety ostatnio staram się dbać, by moja dieta miała dużo żelaza. A czemu? No dobra pochwalę się Wam – niedawno zostałam Honorowym Dawcą Krwi. Wszystko było niby ok, zostałam zakwalifikowana przez lekarza do oddania krwi, ale mój poziom hemoglobiny ledwo się mieścił w dopuszczalnej normie – miałam 12,6 mg/dl, a kobiety muszą mieć ten poziom 12, 5 mg/dl. Nadal chcę oddawać krew, ale boję się, że znów spadnie mi jej poziom (kilka miesięcy temu robiłam sobie morfologię i miałam znacznie wyższy – 13,7). W sumie nie wiem, czemu  tak mi spadł. Może to efekt diety, zbyt intensywnych ćwiczeń. W każdym razie, aby zadbać o poziom hemoglobiny, zaczęłam jeszcze bardziej zwracać uwagę na to co jem. Dodatkowo piję też codziennie 2 kubki naparu z pokrzywy, czytałam, że działa on krwiotwórczo (zwiększa poziom hemoglobiny i czerwonych krwinek). No, a poza tym świetnie działa na włosy, paznokcie i cerę. Piję napar od niecałych 3 tygodni, a włosy fajnie mi się wzmocniły, zwykle wiosną/ na początku lata trochę bardziej mi wypadają, a teraz już nie. Paznokcie już mi się tak nie łamią jak kiedyś, a cera pięknie mi się poprawiła. Miałam niewielkie wypryski, a teraz prawie mi już zniknęły.:-) Na początku trochę się obawiam pić ten napar z pokrzywy bo czytałam, że ma okropny smak, że mogą się pojawić „niespodzianki” w postaci wyprysków, „sensacji” żołądkowych itp. Ale nie w moim przypadku, na szczęście.:-) Napar bardzo mi smakuje, mogłabym pewnie nawet pić go więcej, ale nie chcę przesadzać. 

Oczywiście nie zapominam o ćwiczeniach. Ćwiczę tak 5 razy w tygodniu dość intensywnie, co jakiś czas zmieniam zestawy ćwiczeń, żeby mój organizm za bardzo nie przyzwyczaił się do tego wysiłku. Ostatnio nawet zaczęłam biegać, na razie planuję tak 3 razy w tygodniu po 30 minut, żeby stopniowo zwiększać długość i intensywność biegania. Wstępnie myślałam też o jeździe na rowerze, też to może być świetna sprawa (kiedyś regularnie jeździłam na rowerze). No, ale zobaczymy, co z tego wyjdzie. No i nie kontroluję maniakalnie mojej wagi (to tylko cyferki), bo wiem, że waga to nie wszystko. Ważniejsze jest to, jak ciało się zmienia. Ostatnio parę osób mnie pochwaliło, że trochę zeszczuplałam. A waga wciąż była prawie na jednakowym poziomie. I wiecie co? Nawet tym się nie martwię, przecież nie mam wypisane na czole, ile ważę. J

 W kwestii podejmowania ważnych decyzji mam mały/duży problem. Otóż chodzi o to, że chciałabym znów spróbować zdawać na prawo jazdy., ale….To „ale” najbardziej przeszkadza mi w podjęciu decyzji. W końcu tyle razy już podchodziłam do egzaminu z mizernym skutkiem oczywiście (można by rzec, że jestem weteranką w zdawaniu). Stąd pierwsza myśl, że może się nie nadaję. Po drugie miałam dość długą przerwę w zdawaniu (przeszło 7 miesięcy) i pewnie przydałyby mi się dodatkowe jazdy. Ostatnio nawet miałam jazdę z instruktorem mojego brata. Jak na taką przerwę całkiem nieźle mi poszło, aczkolwiek nie obyło się bez paru mniej i bardziej poważnych błędów. W każdym razie było widać moją przerwę w jeżdżeniu.  Instruktor mojego brata jest bardzo wymagający, podobno  nigdy nie pochwalił żadnego kursanta, wprowadza ogromny stres na jazdach, niekiedy miałam wrażenie, że jest gorszy od jakiegokolwiek egzaminatora. Podobno prywatnie jest w porządku, tylko taki jest na jazdach. Na tej swojej po pewnym czasie miałam ochotę wysiąść z samochodu. No, a bliscy namawiają mnie, żebym poszła do niego na jazdy, że w ten sposób uodpornię się na stres i na egzaminie nie będę się już tak denerwować. Z tym wiąże się mój kolejny dylemat. Ten okropny, wszechogarniający mnie stres podczas egzaminu. Może to dziwne, ale z każdym kolejnym egzaminem coraz bardziej się stresuję. Myślę sobie, że teraz muszę zdać, ze to będzie wstyd jak znowu obleję, przeraża mnie osoba egzaminatora, który obok mnie siedzi i krytycznie ocenia. No i szybko się dekoncentruję, jak popełnię jakiś błąd, nawet taki najmniejszy. Ostatnio taki stres doprowadził mnie do ataku paniki (już po egzaminie) w autobusie, który zakończył się wezwaniem pogotowia (opisywałam to w jakimś wcześniejszym wpisie). Ciągle to pamiętam i po prostu  boję się, że znowu do tego dojdzie. Nie potrafię przewidzieć jak duży będzie mój stres podczas następnego egzaminu. Znając siebie, wiem, że na pewno będzie. Chciałabym jakoś to opanować , ale nie potrafię, nie wiem jak to zrobić, wyciszyć, uspokoić się. Strasznie mnie to męczy.  Nie wyobrażam sobie tego, że miałabym brać jakieś środki uspokajające, bo one albo w ogóle na mnie nie działają,  albo zadziałają zbyt mocno(miałam już takie „przygody”).Wolałabym raczej nauczyć się walczyć ze stresem, to przydałoby mi się nie tylko w tej sytuacji (generalnie jestem osobą, która wszystkim się przejmuje, stresuje, w domu jestem nazywana „panikarą”) Myślałam nawet, by pójść z tym do psychologa, ale nie wiem, czy to nie jest zbyt banalny powód, ludzie pewnie mają poważniejsze problemy, no i bardzo się wstydzę, że mam taki „trywialny” kłopot. No i ostatnia sprawa, może trochę „głupia” – zawsze jak miałam ustalony termin egzaminu, moja mama zaraz zaczynała wspominać o tym naszym bliskim i swoim znajomym, szczególnie takiej naszej sąsiadce, z którą pracuje. No, a potem zaczną się pytania: „no i zdałaś to prawko wreszcie?”, „a na czym oblałaś?” Dostaję „dobre” rady, co zrobić, aby zdać, żebym się nie stresowała, że to tylko zwykły egzamin, bla, bla, bla…. Już naprawdę mam dość takiego gadania. Wolałabym, żeby inni się zajęli swoimi sprawami. Mieszkam w małej miejscowości, gdzie praktycznie wszyscy o sobie wiedzą, bardzo niekomfortowa sytuacja. Zwykłe zdawanie na prawo jazdy zamienia się u mnie w totalny horror. Zamiast się skupić na jazdach, czy egzaminie, zaczynam traktować to całe zdawanie strasznie „zadaniowo”, byle by tylko zdać, by się ode mnie odczepili z tym gadaniem.  Do tego mama bardzo mnie namawia, żebym znowu spróbowała zdawać. A ja mam więcej wątpliwości niż pewności w tej kwestii. Owszem prawo jazdy niewątpliwie by mi się przydało, wygoda, uniezależnienie do innych środków transportu – w mojej miejscowości dojazdy gdziekolwiek są kiepskie (zwłaszcza w okresie letnich wakacji), a proszenie kogokolwiek o zawiezienie po raz kolejny jest trochę nie na miejscu. (często siostra mnie gdzieś podwoziła, ale jak np. kłóciłyśmy się, to potrafiła mi to wypomnieć, jak to musiała poświęcić dla mnie swój czas). Poza tym jazda samochodem naprawdę sprawia mi przyjemność, lubię jeździć , jestem przekonana, że po zdaniu prawka dokument nie kurzyłby się bynajmniej w jakiejś szufladzie.:-) Przepisy ruchu drogowego znam dobrze, nieraz bratu pomagałam wyjaśnić jakieś wątpliwości, jak czegoś nie wiedział (jest w trakcie robienia prawka), okazało się, ze sporo pamiętam, co najwyżej przydałoby mi się małe odświeżenie wiedzy. Na drogiej szali niestety stoi ten mój ogromny stres, denerwowanie się. Są tacy ludzie, którzy doradzają mi , żebym ponownie spróbowała  (np. moja mama), ale też i tacy, którzy radzą mi odpuścić sobie to zdawanie, że i tak nie będę dobrym kierowcą, skoro tak się stresuję na egzaminie, to co będzie potem jak zdam prawko i będę musiała wyjechać sama na drogę (np. moja siostra, która zdała za pierwszym razem). Jestem potwornie zagubiona.

Dobra kończę te moje wywody, bo chyba was już nieco zanudziłam.:-) Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca tego wpisu.  Pozdrawiam was serdecznie i życzę oczywiście powodzenia w walce o lepszy wygląd. J

4 stycznia 2014 , Komentarze (3)

Witam wszystkich!
Wczoraj miałam naprawdę fatalny i okropny dzień i nie byłam w stanie cokolwiek napisać. No, ale po kolei.

Po pierwsze, jak co tydzień zważyłam się. Strasznie się zawiodłam otrzymanym wynikiem, bardzo malutko spadło - zaledwie 0,2 kg. Po tygodniu, gdzie naprawdę porządnie ćwiczyłam (przez 5 dni w tygodniu) i starałam się trzymać dietę. "Starałam" to dobre określenie, bowiem niestety nie obyło się bez słodyczy. Znów mi powrócił apetyt na nie, niestety.:-( Nie to, żebym zaraz objadała się nimi bez opamiętania, tylko naprawdę w niewielkich ilościach. Ale codziennie, no i te niewielkie ilości zapewnie dały taki efekt.

Po drugie, siostra mnie zdenerwowała. Miała do mnie pretensje, że jej nie obudziłam rano (zawsze wstaję dość wcześniej, jem lekkie śniadanko i ćwiczę). Owszem, obiecałam jej to, ale to chyba nie moja wina, że siostra poszła spać bardzo późno (3 albo 4 w nocy) i w efekcie nie dała się dobudzić. To co za przeproszeniem miałam zrobić? Ściągnąć z niej kołdrę, może oblać ją zimną wodą? Rozumiem, że są ludzie, którzy mają problemy z wczesnym wstawaniem, ale jeśli ktoś idzie spać tak późno, to chyba sam sobie jest winien. Wstała w końcu ok. 11.30. Później przez cały czas mi dogadywała. Nie wchodziłam z nią w dialog, bo naprawdę nie miałam na to ochoty i ignorowałam jej zaczepki. 

Po trzecie następny akt wkurzania mnie przez siostrę przypadł u kuzyna. Bo niestety niektórzy chyba nie potrafią zrozumieć, że istnieją ludzie, którzy nie lubią i nie piją alkoholu. Zaczęło się od tego, że kuzyn namawiał mnie do wypicia czegoś z alkoholem - wino, likier, drink, szampan. Ja twardo odmawiałam, mówiąc "nie, dziękuję". Z alkoholi jedynie toleruję wino i likier i to w niewielkich ilościach, ale wczoraj naprawdę nie miałam na nic takiego ochoty. Namowy nie ustawały. Po czym zaczęły się żarty na temat tej mojej "awersji alkoholowej". Szczytem wszystkiego było to, co zrobiła moja siostra. Akurat tego dnia zadzwoniła do niej mama, z pytaniem co u nas słychać (obecnie jesteśmu u cioci). Na prośbę mamy, gdy chciała ze mną pogadać, siostra wpadła na kretyński pomysł i powiedziała, że coś w stylu, że przesadziłam z alkoholem, leże w innym pokoju z bólem głowy i nie mogę teraz rozmawiać. No myślałam, że zaraz eksploduję! Ale zamiast cokolwiek powiedzieć, milczałam, choć miałam naprawdę tego dość. "Najlepsze" było to, że mama myślała, że to prawda. Zaraz zadzwonila do cioci, żeby mi zmierzyła ciśnienie, dała coś na ból głowy i żebym poszła spać. Naprawdę się tym zdenerwowała.

Po trzecie i czwarte, zgubiłam moją ulubioną rękawiczkę, a przy okazji rozbolała mnie głowa i brzuch. Wzięłam tabletkę przeciwbólową i poszłam spać, ale o śnie nie było mowy, bo trudno było mi zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, brzuch i głowa ciągle bolały, no po prostu okropieństwo. Dziś wstałam o 8, głowa już trochę mniej mnie boli, brzuch tak samo. Dobrze, że dziś ma przerwę w ćwiczeniach, bo pewnie nie dałabym rady.

Nie wiem, może za bardzo się przemuję takimi "głupotami", ale niestety mam taki dziwny charakter.A siostra zawsze jakoś tak potrafi mnie zdenerwować. No i później tak źle się czuję (często tak mam). Obstawiam też to, że niedługo będę mieć @. To by się chyba zgadzało, bo często przed nią mam zwiększony apetyt na słodkie, boli mnie głowa i brzuch oraz mam wyjątkowo kiepski nastrój. Na razie dziś wzięłam sobie magnez z witaminą B6, później napiję się chyba meliski, inaczej nie dam rady. Kupię sobie jeszcze chrom, może coś mi pomoże w okiełznaniu apetytu na słodkie.

Pozdrawiam was wszystkich:-)

27 grudnia 2013 , Komentarze (2)

Witam wszystkich!

Znowu miałam trochę dłuższą przerwę w pisaniu, ale mam nadzieję, że mi wybaczycie, w końcu były przygotowania do świąt. Szkoda, że tak szybko się skończyły.:-)

W kwesti odżywiania się starałam się w te święta jeść w miarę rozsądnie. Owszem, w wigilię spróbowałam wszystkiego (jak każe tradycja:-), ale w niewielkich ilościach, podobnie jadłam w pozostałe dni świąteczne. No i co mnie zdziwiło, to jakoś w te święta nie miałam zbytnio ochoty na slodkości. Zjadłam może z 2 kawałki piernika, kawałek makowca, no i bardzo mały kawałeczek sernika. Ciasta z kremem w ogóle nie ruszyłam, jakoś nigdy nie przepadałam za tego typu plackami. No i trochę podjadłam sobie pierniczków, kilka cukierków i kawałków czekolady. Po tym miesiącu bez słodyczy (w ramach postanowienia adwentowego) myślałam, że się rzucę na słodkości, a tu taka niespodzianka. :-)

Jeśli chodzi o cwiczenia, to ćwiczyłam przed świętami 5 dni w tygodniu po 1h 15 min, no ale w święta dałam sobie spokój. Ale dziś już wrócilam do cwiczeń. Jako, że znudzily mi się dotychczasowe, postanowiłam wypróbować coś innego. Wybór padł na skalpel Ewy Chodakowskiej. Kiedyś raz to ćwiczyłam, bo siostra mnie namówiła. Stwierdziałam, że spróbuję do tego wrócić. No i całkiem nieźle mi poszło. Tylko jedno ćwiczenie sprawiło mi problem - to, w którym trzeba leżeć i podnosić nogi. A poza tym trochę bolą mnie ramiona. Z czasem, mam nadzieję, pójdzie mi coraz lepiej.

Dziś rano po świętach weszłam na wagę i jestem mile zaskoczona - waże tyle samo, co przed świętami. To dobrze, że nie muszę zrzucać nadprogramowych kilogramów.:-) A więc biorę się do roboty, bo tłuszczyk sam się nie zrzuci.:-)

pozdrawiam was wszystkich

15 grudnia 2013 , Komentarze (2)

Cześć Wszystkim!

Znów piszę z małym spóźnieniem, raz pisałam w piątki, później w soboty, a teraz ta niedziela.:-) No, ale różnie z tym bywa. Po prostu w szale świątecznych przygotowań ledwo ma się czas na cokolwiek innego.:-)

Nie podaję dziś mojej obecnej wagi z prostego powodu - miałam @. Stwierdziłam, że nie ma sensu się wtedy ważyć, jeszcze bym się załamała pozornym wzrostem wagi. A naprawdę w tym czasie moja waga potrafi wzrosnąć nawet o 3 kg! Na szczęście brzuch nie bolał (no może trochę pierwszego dnia) i dałam radę ćwiczyć. No może podczas pierwszego dnia wybrałam trochę lżejsze ćwiczenia, w kolejnych dniach już normalnie. W tym tygodniu ćwiczyłam od poniedziałku do piątku, codziennie przez 1h 15min, tylko nieco intensywniej niż poprzednio - dodałam po kilka powtórzeń do każdego ćwiczenia. W sobotę i dziś zrobiłam sobie przerwę, od jutra znów zaczynam.

Zapomniałam ostatnio napisać o pilatesie, na którym miałam okazję być. Ćwiczenia całkiem w porządku, choć na początku było trochę dziwnie dla mnie. To całe kontrolowanie oddechu, bardzo wolne i dokładne wykonywanie ćwiczeń. Instruktorka może z 2 razy do mnie podeszła, poprawiała moją pozycję przy ćwiczeniach. Jednak chyba wolę nieco "szybsze" ćwiczenia, bądź też aerobik.:-)

Jeśli chodzi o dietę, to wszystko ok. A dokładniej nie ruszyłam żadnych słodyczy od początku adwentu, nawet za nimi specjalnie nie tęsknie.(no może trochę za czekoladą.. I to dobrze, bo dom jest już zaopatrzony w taką ilość słodyczy na święta, że pewnie jakby nie moja dieta i postanowienie, to prawdopodobnie trochę bym sobie odpuściła. No, ale dzielnie się trzymam.

Dziś jeszcze byłam na małych zakupach. Po raz któryś usłyszałam, że nie wyglądam na swój wiek. Nic dziwnego, zdążyłam się do tego przyzwyczaić, że ludzie oceniają mnie na mniej lat, niż mam. Ale dziś to był prawdziwy szok - dowiedziałam się, że wyglądam na jakieś 16 -17 lat, a mam już przecież "aż" 24. Nie wiem, czy powinnam się tym cieszyć, czy martwić.

No i jeszcze jedna sprawa, aby zbytnio nie zanudzać.Kupowałam dziś takie cieplejsze legginsy pod spodnie, bo straszny zmarzluch ze mnie.:-) Trochę zastanawiałam się nad rozmiarem, no i sprzedawczyni tak się spojrzała na mnie "badawczym"wzrokiem i stwierdziła, że rozmiar S, góra M będzie na mnie dobry i nie ma sensu brać większego rozmiaru, bo będzie na mnie za duży. Wzięłam tę M, przymierzyłam i rzeczywiście  - leżały naprawdę dobrze. A jeszcze z rok temu nosiłam rozmiar L, niekiedy nawet XL. Jak widać trochę wyrzeczeń opłaciło się, by uzyskać taki efekt. :-)

Pozdrawiam Was serdecznie

7 grudnia 2013 , Skomentuj

Hej Wszystkim!

Wreszcie moja waga zaczęła spadać. Na razie niezbyt dużo, ale zawsze to jakiś  sukces. Od ostatniego wpisu (jakieś 2 tygodnie temu) schudłam ponad kilogram - dokładnie 1,2 kg. Chyba dobrym pomysłem okazało się wprowadzenie ćwiczeń interwałowych. Ja do tego celu wykorzystałam skakankę - przez 30 minut na przemian 2 minuty wolno i 1 minuta szybko. Po czymś takim jestem znacznie bardziej zmęczona niż po "zwykłych" ćwiczeniach, ale na razie jak widać działają.:-) Na razie wprowadziłam te ćwiczenia 2 razy w tygodniu nie mam jeszcze aż tak dobrej kondycji. W pozostałe dni oczywiście też ćwiczę, tak, żeby łącznie było tego ok. 4- 5 razy w tygodniu. Dziś niestety nie dam rady, strasznie bolą mnie nogi po tych interwałach i nie chcę ich za bardzo obciążyć, bo jeszcze nabawię się kontuzji, czy coś.

W kwestii diety, do świąt zrezygnowałam ze słodyczy. To tak w ramach postanowienia adwentowego.:-) Tydzień przed samym adwentem trochę sobie pofolgowałam i nawet nie liczyłam na jakikolwiek spadek wagi, a wręcz przeciwnie. A jednak coś spadło. Mam nadzieję, że bez słodyczy uzyskam jeszcze lepsze rezultaty.

Zima na dobre się zaczęła. Z jednej strony fajnie, by na święta było trochę śniegu, ale z drugiej strony to nie lubię zimy. Wczoraj idąc z ciężkim plecakiem i torebką prawie z 2 lub więcej razy bym się przewróciła, bo ślisko jest niesamowicie. No i na dodatek jestem typowym zmarzluchem i na samą myśl, że musiałabym gdzieś wyjść już robi mi się zimno.:-)

23 listopada 2013 , Skomentuj

Hej Wszystkim!

Sporo czasu nie pisałam, niemalże cały miesiąc. Ale teraz postanawiam to nadrobić.:-)

Wskazania wagi coraz bardziej mnie dobijają. Jakiś czas temu znów powróciłam do ćwiczeń. Prawie codziennie ćwiczyłam, trzymałam się diety i co? Zamiast oczekiwanego spadku wagi, znowu jej wzrost. Jakim cudem, się pytam? Tyle się starałam, a tu znowu nic. Nie tego się spodziewałam. Chociaż jak tak oceniałam swoją sylwetkę, to na moje oko chyba trochę się poprawiła. W każdym razie ćwiczę dalej, teraz po 5 dniach ćwiczeń zrobiłam sobie dwudniową przerwę. Od poniedziałku wydłużę chyba czas ćwiczeń. Poza tym chyba w przyszłym tygodniu będę miała okazję skorzystać z zajęć pilatesu. To coś nowego dla mnie, wcześniej chodziłam na aerobik,pilates to zupełnie co innego. Już nie mogę doczekać się tych zajęć.

Co do dietki, nadal staram się ją trzymać, staram się jeść 4, 5 posiłków dziennie, unikam jedzenia słodyczy, ale z tym jest mi trochę trudno. A dziś to w ogóle będzie ciężko. Z racji tego, ze niedługo mam imieniny, upiekłam już na dzisiejsze popołudnie 3 placki, nie powiem, że są zbyt dietetyczne, wprost przeciwnie (murzynek, babka cytrynowa i biszkopt z jabłkami i bitą śmietaną). Bliscy uparli się, że jak imieniny, to musi być coś słodkiego. I jestem w kropce, bo nie wiem jaką obrać strategie przy podwieczorku. Chyba zjem po malutkim kawałeczku każdego, mam nadzieję, że od tego nie przytyję. Ogólnie jak jakieś święto u mnie w rodzinie, to pieczenie należy do moich zadań. Ciągle słyszę od bliskich, że wszystko to, co upiekę, świetnie mi wychodzi, jest przepyszne i w ogóle. Bardzo to miłe słowa, przyznaję.

Całkiem niedawno stwierdziłam, że pora zrobić porządki w szafie, no i zabrałam się do realizowania tego planu. Po kilku godzinach pozbyłam się z szafy prawie 3 toreb ubrań, cała jedna to były spodnie. Kryteria usuwania ubrań były proste: albo ciuchy były na mnie już za duże (w większości przypadków), albo takie których nie nosiłam przynajmniej już 2 lata (i raczej nie będę ich nosić). Teraz wcale się nie dziwię, ze częstą stawałam przed szafą i stwierdzałam, że nie mam się w co ubrać. Ale koniec z tym.Wreszcie zapanowałam nad tym bałaganem i postaram się więcej do tego nie dopuścić. Az dziwne to było, ze miałam taki bałagan w szafie, bo ogólnie dbam o porządek i lubię jak wszystko jest na swoim miejscu. Najważniejsze, ze wszystko już ogarnęłam.

Pozdrawiam Was Wszystkich i życzę miłego weekendu.



26 października 2013 , Skomentuj

Hej wszystkim!

Bardzo długo nie pisałam, za co strasznie przepraszam. Jakoś nie miałam do tego głowy. Ale teraz postarał się regularniej pisać. Dziś trochę tego będzie, bo trochę się wydarzyło.

W kwestii prawa jazdy. Na razie robię sobie przerwę w zdawaniu. Wiem, że dla niektórych to może być głupie podejście do sprawy, ale stwierdziłam, że tak będzie lepiej. Przy tych całych moich nerwach i stresie (pisałam o tym ostatnio) naprawdę nie było sensu podchodzić znów. Muszę trochę wyciszyć się, uspokoić i podejść do tego spokojniej. Może spróbuję za jakieś dwa miesiące znów, zobaczymy. Wiem, że znowu będę musiała zdawać te nowe testy, ale jak ostatnio je zdałam,to teraz tez mi się uda (mam taką przynajmniej nadzieję).

Jeżeli chodzi o dietę i ćwiczenia, to przyznaję ze skruchą, że fatalnie. Nie dość, że mało ćwiczyłam (jakoś za bardzo przejmowałam się tym egzaminem na prawko),to jeszcze sobie trochę odpuściłam dietę. Na efekty tego długo nie trzeba było czekać - wczoraj się ważyłam i wyszło 2,5 kg więcej. Ale nie mam się co załamywać, biorę się za siebie porządnie. Najbardziej chciałabym wyszczuplić te moje nogi. Dotychczas wychodziło mi to z mizernym skutkiem. Może znacie jakieś dobre sposoby, ćwiczenia na te nieszczęsne nogi? "Górę" ciała mam całkiem ok, małe "poprawki" by się tylko przydały, ale ten "dół" to jakaś masakra. Liczę na jakieś dobre rady.

Pozdrawiam Was Wszystkich w tym niezbyt ciepłym dniu.

28 września 2013 , Komentarze (2)

Hej Wszystkim!

Nieodporni i łatwo się zarażający się złym humorem lepiej niech tego nie czytają. A reszta co najwyżej na własną odpowiedzialność. To tytułem wstępu.

Mam strasznego, strasznego doła. Nie żartuję. Znowu będę nudzić, bo temat ten sam co ostatnio i ostatnio, jeśli dobrze pamiętam - kwestia prawa jazdy. Kurczę, bez owijania w bawełnę - znowu nie zdałam tego cholernego egzaminu. Ja się chyba załamię. W życiu nie przypuszczałam, że mogę tak głupkowato zepsuć zadanie "jazda pasem ruchu do przodu i do tyłu" zwane potocznie łukiem. Otóż za mocno skręciłam kierownicą, po jej odkręceniu po prostu przejechałam całkowicie w prawo tzn. samochód obrysem mi wystawał o połowę od tego pasa ruchu. Nie wierzę, że mogłam walnąć taki błąd. To jednak nie jest najgorsze. Najgorsze to to, co się ze mną działo w trakcie i po egzaminie. Serce mi waliło jakby miało zaraz wyskoczyć, ręce i nogi drżały niesamowicie. No chyba nic dziwnego,że łuk mi nie wyszedł. Wyszłam w ogromnym szoku z WORDu, nie wierząc w to, co się stało. Serce nadal mi waliło niesamowicie, jak najprędzej szłam na przystanek autobusowy mpk. Troszkę się uspokoiłam, na szczęście nie czekałam długo, jakieś 4 minuty. Wsiadłam, skasowałam bilet, usiadłam i zaczęło się coś strasznego. Mianowicie serce znów zaczęło mi łomotać, nie mogłam oddychać, z trudem łapałam powietrze. Jednocześnie strasznie się trzęsłam. Jakaś kobieta poszła do kierowcy, powiedzieć, by się zatrzymał i zadzwonił po pogotowie. Osoby siedzące blisko próbowały mnie uspokoić, ale to nic nie dawało. Miałam coraz bardziej płytki oddech, zawroty głowy i czułam jakieś mrowienie w rękach. Dopiero ratownicy w karetce uspokoili mnie, łatwiej zaczęło mi się oddychać, powoli doszłam do w miarę normalnego stanu. Miałam też zmierzone ciśnienie - wyszło mi "książkowe" 120/80, tętno - tu miałam 115/min z zaznaczeniem, że niemiarowe (wiem to z kartki czynności medycznych, czy jak to się tam nazywa) i saturację - tu wyszło 99%, więc też ok. Trochę ze mną też porozmawiali, ciągle się pytali, czy na pewno już wszystko w porządku. Stwierdzili, że żadnych leków na uspokojenie nie mogli mi dać, ale mogą zawieźć mnie do szpitala, gdzie najpewniej dostałabym coś na uspokojenie i na obserwację. Zdecydowałam, że już wszystko jest w porządku i dam sobie radę. No to się uparli, że chociaż dowiozą mnie na dworzec PKP, żebym po drodze gdzieś "nie padła". Jednocześnie dowiedziałam się,że uczucie guli w gardle (dość długo to już mam) to może być objaw zaburzeń nerwicowych i dostałam zalecenie, by pójść do lekarza, może by mi przepisał jakieś leki na uspokojenie. Później już w domu rozbolała mnie głowa, generalnie jestem trochę przeziębiona, nic nowego, w okresie jesienno-zimowo-wczesnowiosennym łapię szybko różne dokuczliwe choróbska. No i do teraz zastanawiam się,czy rzeczywiście powinnam wybrać się do lekarza, zwłaszcza że już takie ataki wcześniej miałam. Kiedyś, jak jeszcze byłam w liceum, to brałam jakieś leki, po prostu ze stresu robiłam się blada i wyglądałam jakbym miała zaraz zemdleć,ciągle bolałam mnie głowa,miałam skoki ciśnienia. Dodatkowo chodziłam na terapię. Pomogło mi to, nie powiem. Na studiach również się stresowałam przed sesją, ale było już o wiele lepiej, bez takich "akcji", co wcześniej. Koszmar powrócił, gdy zaczęłam próbować zdać na prawko. Najgorsze, że na jazdach wszystko mi dobrze wychodzi, jestem chwalona przez instruktora, a na egzaminie stresuję się nieziemsko. Wzięłam już mnóstwo dodatkowych jazd, już nie wiem co zrobić. Na razie na stres piję meliskę i biorę magnez z wit.b, ale chyba to już za słabo na mnie działa. Z jednej strony może jakieś leki pomogłyby mi się trochę wyciszyć, z drugiej trochę się boję, że jakoś dziwnie będę się czuła. No i trochę mi wstyd iść z takim problemem do lekarza. Rodzice nic o tym moim wczorajszym "ataku" nie wiedzą. Bo co by sobie o mnie pomyśleli, że jestem jakaś nienormalna, czy co. Pewnie odradziliby mi kolejne podejście do egzaminu. Nie, nie zapisałam się jeszcze na następny bo mam wątpliwości, czy warto jeszcze próbować. Bo jeśli znowu się to stanie, co wczoraj? Może nie nadaję się na kierowcę, skoro tak reaguję na głupi egzamin? Myślałam o miesiącu przerwy, żebym trochę odpoczęła od tego zdawania (tak mi doradził instruktor). Rodzice też uważają, że taka przerwa to dobry pomysł. Tylko jest "mały" problem - 24 października kończy mi się ważność teoretycznego (tego nowego) i znów bym musiała go zdawać.Nie wiem, co mam zrobić, mam kompletny mętlik w głowie.

Jeśli chodzi o dietę, to trzymam się w miarę dzielnie. Słodkości max raz w tygodniu, nie podjadam między posiłkami, staram się pić więcej wody. Niestety nie ćwiczę, przyznam ze wstydem, jakoś nie mam do tego nastroju. Raz jestem strasznie senna, nie mam na nic ochoty, raz strasznie podenerwowana, aż się we mnie gotuje, mam ochotę "zabić" każdego, kto się do mnie zbliży. Takie huśtawki nastroju strasznie mnie męczą. A może powinnam chociaż trochę ćwiczyć, ubrać się ciepło, wyjść choćby na spacer. Może wtedy trochę by mi się humor poprawił?

No dobra, dość już tego mojego smędzenia. Kto to przeczytał, tego naprawdę podziwiam. 
Pozdrawiam Was cieplutko, obyście nigdy nie mieli takich problemów i dylematów.